<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Nekrolog rymu
Pochodzenie Pijane dziecko we mgle
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NEKROLOG RYMU.
Juljanowi Tuwimowi
z podziwem i przyjaźnią.

Przeglądając stary rocznik krakowskiego Życia, natrafiłem przypadkiem na taką odpowiedź od redakcji:
„P. W. Krewiczowi. — Na miłość boską! Jak pan rymuje! Ciemny — jesienny. Życiem — Niczem. Lepiej być dobrym szewcem, niż lichym wierszorobem“.
I również przypadkowo wziąłem w rękę świeży numer Skamandra. Czytam piękny wiersz Tuwima. „Zawrotu — przedmiotów“... „Dookolnym — wolni“... Tuż obok, inny znów poeta rymuje pod pachą i piachy, nurza i róże, ukośny — niegłośne, kieszeni — na ziemi, etc.
Pogrążyło mnie to w filozoficznej zadumie. Jakto! Byłażby wrażliwość na słowo rzeczą tak dalece opartą na umowie, że te same rymy — nazwijmy je „assonansem“ — które budzą wrażenie harmonji dziś, przed trzydziestu laty wyrywały okrzyk wstrętu i pogardy? Zatem, gdyby Tuwim zjawił się przed trzydziestu laty i przesłał redakcji najpostępowszego wówczas pisma literackiego bodaj swój najlepszy wiersz, odesłanoby go do szewca, a on, jako skromny młody człowiek, byłby może, z jakąż szkodą dla poezji, usłuchał? Idźmy dalej: wśród ówczesnych szewców, stolarzy, urzędników państwowych iluż może zaprzepaściło się Tuwimów, odepchniętych przez redakcje? Straszna wizja!
Kwestja w istocie jest skomplikowana. Udział konwencji w odczuwaniu estetycznem istnieje niewątpliwie; ale jest to zagadnienie zbyt obszerne, aby je tutaj nawet pobieżnie poruszać. Co do losu Tuwima przed trzydziestu laty, po namyśle uspokoiłem się. Jestem pewien, że tak samo jak dziś zwycięsko operuje delikatnym assonansem, tak samo wówczas umiałby zabłysnąć brylantowym rymem, którym zresztą i dzisiaj nierzadko się bawi. Co więcej, gotów jestem uwierzyć, że ów p. Krewicz rzeczywiście był fuszerem i że nie stała się szkoda, jeśli go odgoniono od poezji, jako że w istocie już potem nic o nim nie było słychać. Ale jest tutaj inna rzecz, która mnie interesuje. Oto faktem jest, że, w ciągu ostatnich kilku lat, spełniła się bezkrwawa ale wielka rewolucja literacka, na którą może za mało zwraca się uwagi: mianowicie rym, który, od czasu Jana Kochanowskiego (u Reja spotykamy jeszcze sporo naiwnych assonansów), przez cztery wieki niepodzielnie panował w poezji, nagle runął z piedestału; że doskonałość czy poprawność rymu przestała być sprawdzianem talentu poety (rymotwórcy, mówiono dawniej), a przynajmniej, że dawne prawidła ustąpiły nowym, dotąd zgoła niesformułowanym. Przypadkowo (czy nieprzypadkowo?) zeszło się to z momentem, gdy padały w gruzy monarchje, korony, rządy, dlatego może nie wywołał ten fakt zbytniego poruszenia. Ale czy doprawdy rzecz jest tak błaha, że nie warta nawet dyskusji?
Rym interesował mnie zawsze bardzo. Z jednej strony drażniła mnie w liryce tyranja rymu i jego ograniczoność, w tym sensie, że gdy ktoś — choćby sam Słowacki — użył słowa człowiek, w kilka wierszy dalej musiało być powiek (innego rymu nie ma!); kiedy na dworze była jesień, musiało być uniesień; kiedy był kamień, musiało być omamień; kiedy był płomień, musiało być oszołomień, etc. Ten konwencjonalizm był może jedną z przyczyn, dla których młodzi zuchwalcy wyłamali się z tyranji rymu wogóle. Z drugiej strony interesowało mnie bardzo znaczenie rymu w mechanizmie humoru; efekty żartu, ciętości, jakie osiąga się zapomocą ostrości lub niespodzianki — byle naturalnie użytej — rymu. Interesowała mnie autonomja, inteligencja rymu, który nieraz, zdawałoby się, lepiej i wcześniej od autora wie co autor chce powiedzieć; rymu który staje się ostrym punktem dla napięcia elektryczności. Dam taki przykład z osobistego przeżycia, bo tylko w ten sposób można te rzeczy wiedzieć. Kiedy mianowicie zacząłem pisać wierszyki i piosenki, wszystko było mi w tem rzemiośle nowe, wszystko mnie bawiło. Szedłem naprzykład ulicą i nagle przyszło mi na myśl, że słowo bordo rymuje się z mordą. Około tego niewinnego odkrycia skrystalizowała się sama przez się strofka, tak jakby wyjęta z jakiegoś wiersza: wytężyłem uwagę, aby niejako odczytać w sobie samym resztę strofek do których ta środkowa należała; w ten sposób raczej „odczytałem w sobie“ niż wymyśliłem wierszyk p. t. Litanja do matrony polskiej, który przecież robi wrażenie jakby został napisany od początku do końca ze świadomą myślą i intencją. Na tem drobnem doświadczeniu — i wielu podobnych — zaobserwowałem to, co możnaby nazwać „mistyką rymu“.
Innym razem naprzykład przyszło mi na myśl, że bigos rymuje się z kallipygos: a prawie natychmiast z tem odkryciem znalazłem dla tego rymu zastosowanie w bezmyślnie i automatycznie skleconej strofce: „dalej, żwawo, młodzi durnie, odgrzewajcie stary bigos, na tatrzańskie właźcie turnie, śpiewać Wenus Kallipygos“. Była to wyraźnie jakaś środkowa strofka wierszyka, który z pewnością istniał już w tej chwili we mnie bez mojej świadomości; przez lenistwo czy z innego powodu zaniedbałem go w swoim czasie odczytać, czyli napisać; gdyby był napisany, robiłby z pewnością wrażenie programowej satyry na pewną ówczesną szkółkę poetycką, a przecież pochodzenie tego wiersza byłoby nie myślowe ale fonetyczne.
Jeżeli piszę tu te rzeczy, to dlatego, że taka autopsja wydaje mi się dość ciekawym przyczynkiem do poznania mechanizmu pisarskiego. Stosunek treści do formy, świadomości do podświadomego, pozostaje głęboką tajemnicą nietylko w dziełach wielkich natchnień, ale i w najmniejszym drobiazgu.
Zabawne jest, że zbliżyłem się jeszcze z rymem wówczas, gdy właściwie przestałem pisać wiersze. Było to w czasie wojny, w najciemniejszym jej okresie. Zamknięty w baraku Stacji Opatrunkowej, siedziałem całe dni nad przekładami ulubionych autorów francuskich, ale w tej przykrej atmosferze przychodziły momenty przygnębienia, apatji, kiedy nic się nie chciało robić. W jesienne dni, kiedy deszcz bębnił, przechadzałem się nieraz po długiej drewnianej galerji. I wówczas zauważyłem ciekawy objaw skretynienia wojennego: oblegały mnie mianowicie rymy, oderwane od wszelkiego sensu, poprostu jako natrętne wrażenia dźwiękowe. Zacząłem je notować, aby się ich pozbywać; to był jedyny sposób. Kiedyś znalazłem mój zeszycik z owych czasów (proszę się nie wyśmiewać, w papierach po Asnyku znaleziono podobny) gdzie są zanotowane całemi setkami te obsesje rymowe; wyjmuję na chybił trafił: ależ-talerz, zając-nieprzymierzając, mądrze-skądże, kozak-sztrozak, kierat-nierad, pazdur-as-dur, zdobycz-Drohobycz, agat-szpagat, arbus-garbus, obostrz-proboszcz, sklęsnę-pince-nez, Janusz-zanurz-a nuż, szczupak-ciupag, biskup-wyskub, amen-cyklamen, majonez-baroness, połóg-samouk, Ałach-wałach, odczyn-ciotczyn, matczyn-Hradczyn, dokąd-sześciokąt, bandaż-ile pan dasz, szezląg-nie zląkł, whisky-niski, cielak-archipelag, rubież-dłubiesz, walczyk-Australczyk, Artus-obdartus, etc. etc. Najprostsze słowa zaczęły mi się rozkładać chemicznie na rymy, np.: w Odessie, wessie, weź się, nieś się, nie ssie, gdzieś się, samo przez się, etc.
Od czasu do czasu przychodziły okresy wojny, w których dawało się słyszeć, że „fortecznych“ lekarzy mają przerzucić na włoski front, co bardzo mi się nie uśmiechało; zdawało się, że nie warto zaczynać jakiejś roboty serjo; wówczas godzinami całemi leżałem na łóżku i ogłupiałem się kombinując rymy. Wkońcu korona owego skretynienia: tyle narosło mi „fiszek“, że przyszło mi do głowy ułożyć z nich kompletny Słownik rymów. Słowniki takie istnieją we wszystkich językach; nie stworzą oczywiście poetów, ale podnoszą kulturę grafomanów, a są miłą zabawką dla ludzi interesujących się fonetyczną chemją języka. Jestem zresztą przekonany, że i dla prawdziwego poety przeglądanie takiego słownika mogłoby stać się ożywczą podnietą i że taki np. rym jak owad-kilowatt mógłby go rozmarzyć rozpięciem swojej asocjacji. Sporządziłem sobie kajety i zacząłem układać słownik, postępując alfabetycznie, oczywiście wedle alfabetu rymów, np. rym „cudnie i południe“ przypada pod literę u, itd. Robota ta — w pauzach między innemi — szła raz wolniej raz intensywniej, wedle politycznego i strategicznego stanu Europy. Byłem może w jej połowie, kiedy wojna się skończyła; odrazu cisnąłem moje kajety (a była ich cała paka) w kąt. Byłbym ładnie wyglądał, gdybym doprowadził dzieło do końca; byłbym tak wyglądał, jak ów wspomniany gdzieś przeze mnie ekonomista, który w r. 1918 wydał grube dzieło o przyszłej polityce celnej Wielkiej Austrji. Bo równocześnie z Austrją rozsypało się w gruzy królestwo rymów; a rozbrojenie ich przyszło równie lekko, co zdejmowanie „bączków“ z czapek austrjackim generałom. Od tego czasu zapomniałem o moim Słowniku rymów zupełnie; przypomniałem sobie o nim ze śmiechem, czytając ową „odpowiedź od redakcji“, zacytowaną na początku. Mimo to, uważam, że detronizacja rymu, jak na jego czterowiekową służbę, odbyła się u nas zanadto bez oporu, że w każdym razie należał mu się bodaj nekrolog. Może go kto napisze?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.