Niebezpieczna kochanka/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.
DO CELU NAWET PO TRUPACH.

Orzelska siedziała od dłuższego czasu w niewielkim pokoiku w laboratorjum Szareckiego, lecz rozmowa z młodym chemikiem nie wypadła snać po jej myśli gdyż głęboka bruzda zarysowała się na czole hrabiny, a usta wykrzywił grymas gniewu.
— Więc stanowczo odmawiasz? — rzuciła ostro.
— Stanowczo!
Nagle rozjaśniła się twarz Tamary. Pojęła, że niewiele wskóra gniewem i dotychczasowem postępowaniem. Należało zastosować wypróbowaną taktykę. Przyjmując jedną ze swych najbardziej uwodzicielskich póz i przeciągając się lubieżnie, wyszeptała.
— Mało ci zależy na mojej miłości Bobie!
Wzruszył ramionami.
— Twoja miłość mogłaby zaprowadzić za daleko! — odparł oschle.
Orzelska przywykła przełamywać łatwo różne „skrupuły“ kochanka. Zazwyczaj z początku protestował, a potem czynił wszystko, co tylko zechciała. To też nie przejęła się zbytnio jego słowami, ani też nie zwróciła uwagi na ton, jakim zostały wypowiedziane.
Porwawszy się z otomany, na której dotychczas siedziała, podbiegła doń i otaczając jego szyję ramionami, jęła przemawiać czule.
— Bobie! Kochany, głupiutki Bobie! Mamyż się cofnąć, gdy już jesteśmy u celu? Czyż mnie nie pożądasz? Czyż nie pragniesz, bym na zawsze była twoją?... Nie tęsknisz za mojemi pieszczotami, za rozkoszą, jaką dać potrafię... Usuńmy z naszej drogi przeszkody!..
Choć Szareckiego otaczał odurzający aromat perfum hrabiny złączony z oszałamiającą wonią kobiecego ciała, nie uległ pokusie, a wysuwając się delikatnie z jej objęć, wyrzekł stanowczo:
— Nie, Tamaro!
Zbladła. Nie była przygotowana na podobną odpowiedź. Zdarzyło się jej to po raz pierwszy, by oparł się jej pieszczotom i zwodniczym słówkom. Dotknięta, wzburzonym tonem zapytała.
— Cóż to znaczy, Bobie?
— To znaczy — odparł poważnie — iż dość i tak długo trwała komedja... Ty mnie nie kochasz, a ja przejrzałem, nareszcie... Potrzebny ci byłem, jako narzędzie... Pali mnie dziś żrący wstyd, jak stoczyłem się nisko. Defraudant, truciciel... Aż przyszło opamiętanie... Na każdego ono przychodzi, wcześniej, lub później... Mogłem przez brak woli, zahypnotyzowany twem ciałem, staczać się coraz niżej, dopóki na własne oczy nie zobaczyłem, jak potworne były skutki moich postępków! Ten stary człowiek, napół ruina ludzka, bliski śmierci, dzięki moim proszkom... Ta niewinna Zosieńka, skazana na niechybną zgubę li tylko dlatego, że posiada majątek... Nieszczęsna dziewczyna! Ogarnęło mnie przerażenie... Nie, Tamaro, nie licz na moją pomoc!
Błysk ironji zaigrał w jej źrenicach.
— Stanowczo?
Postąpiła znów ku niemu parę kroków, lecz on skrzywił się z obrzydzeniem.
— Nie złamią dziś mego postanowienia — zawołał — twe najwyuzdańsze nawet pieszczoty! Ani obietnice trwałego związku! Tyś tylko przewrotna kobieta! Nie zbliżaj się! Brzydzę się tobą!
Słowa Szareckiego zadźwięczały z taką mocą, że Orzelska nie mogła nadal powątpiewać. Rzuciła przez zaciśnięte zęby.
— Brzydzisz się mną? Zakochałeś się w Zosieńce?
— Nie wolno mi kochać się w niej! — odrzekł ze smutkiem — Niegodzien jestem tego... Toć o mały włos nie zabiłem jej ojca!
Tamara miała wrażenie, iż wiruje z nią cały pokój. Niby przepaść rozwarła się niespodziewanie u jej stóp. Bob — cała nadzieja — wymknął się z pod władzy. Jak to się stało, pojąć nie mogła, ale, nie ulegało wątpliwości, że przestał działać jej czar na kochanka. Czuła się podwójnie zgnębiona. Cierpiała obrażona miłość własna kobiety i misternie ułożony plan rozsypał się w gruzy.
Lecz jeszcze nie chciała uwierzyć.
— Żartujesz chyba? — z trudem wymówiła przez ściśnięte gardło — Odmawiasz dalszej pomocy!
Mierzył ją teraz twardym wzrokiem. Wprost nie poznawała Boba. Byłto jakiś inny mężczyzna.
— Czyż mam powtarzać, Tamaro! — padały mocne słowa — Nie dam ci ani trucizny, któraby skróciła życie Orzelskiego, choć posiadam jady, jakich nie wykryje najstaranniejsza sekcja, ani ci nie dam proszków, mogących pogrążyć twego męża w nowy stan senności i apatji... Niech się dzieje, co chce!.. Więcej do żadnej ohydy ręki nie przyłożę! I najgorętszem jest mojem życzeniem, abyśmy się dziś widzieli po raz ostatni!
Orzelską porwała pasja. Nic już teraz nie miała do stracenia.
— Podły tchórzu! — zawołała z gniewem. — Jak do mnie przemawiasz, nędzny zdrajco?
— Ja, zdrajcą? — podkreślił z godnością. — Bądź spokojna, nie zdradzę cię! Gdyby mnie wzięto na tortury i przypiekano rozpalonem żelazem, nikomu nie wyznam prawdy!.. Choćby ze względu na siebie... Tylko, nasze drogi się rozchodzą!...
— Łotrze!
— Oszczędź mi wymysłów! Najlepiej uczynisz, jeśli opuścisz moje mieszkanie!
W pokoju zadźwięczał głośny policzek. Tamara, nie panując nad sobą z całej mocy uderzyła w twarz Szareckiego. Poczerwieniał gwałtownie i wykonał ruch, jakby chcąc się na nią rzucić, lecz wnet się opamiętał.
— Zniewaga z twej ręki — wyrzekł wzgardliwie — zaszczyt przynosi uczciwemu człowiekowi! Ten policzek, zmazał część hańby z mego czoła!
— Popamiętasz ty mnie! — syknęła z wykrzywioną ze złości twarzą — Jeszcze nie skończone pomiędzy nami rachunki!
Wzruszył ramionami. Ona mierzyła go jakiś czas wzrokiem pełnym nienawiści, poczem wypadła, jak furja z mieszkania.
— Popamiętasz! — na odchodnem raz jeszcze zabrzmiała pogróżka.

Kiedy Szarecki pozostał sam, jakiś dziwny uśmiech rozjaśnił mu oblicze. Usiadł za biurkiem, wyciągnął z szuflady papier listowy i pomyślawszy chwilę, powoli począł pisać:

Droga Zosieńko!

Więc szczęśliwie przeszedłem dziś próbę i nie zdradziłem Twego zaufania! Oparłem się nareszcie tej fatalnej mocy, która przez tyle czasu czyniła ze mnie swego niewolnika... Och, jakżeż pogardzam mem poprzedniem życiem, a jak się cieszę, że zostałem uleczony na zawsze... Komu to zawdzięczam? Tobie, Zosieńko... Tyś obudziła we mnie tę lepszą cząstkę duszy, o której już sam zwątpiłem, mniemając, że wszystko szlachetniejsze we mnie zamarło... Przemawiałaś do mnie tak, jak tylko ongi przemawiała moja matka... Lecz tej dawno na świecie niema... Kocham Cię zato, Zosieńko... kocham, jak nikogo dotychczas nie kochałem... Tamto był koszmarny sen, wstrętny i ohydny, z którego się ocknąłem, ty jesteś świetlaną rzeczywistością... Lecz właśnie dlatego, że Cię kocham, widywać mi Ciebie nie wolno! Próżno zapytywałabyś o przyczyny... o przyczyny... Legła pomiędzy nami zbyt wielka przepaść! Nie wolno... Nie wolno...

Nagle Bob urwał... Nisko pochylił głowę, a z jego oczów stoczyły się na papier dwie, wielkie łzy...
Były to łzy odkupienia...
Lecz nagle jego sercem targnął niepokój.
A jeśli ta przeklęta kobieta przez zemstę, jaką krzywdę uczyni biednemu maleństwu.
W jego oczach odbiło się przerażenie.
Nie, później, niechaj się dzieje, co chce, lecz teraz on musi tam pobiedz, musi ją ocalić...
Zerwał się ze swego miejsca...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.