Niebezpieczna kochanka/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.
ZOSIEŃKA I MARTA.

Nazajutrz, po tragicznej nocy, Zosieńka obudziła się dość wcześnie.
Lecz, jakby umyślnie nie chcąc się spotkać z Orzelską, ubierała się powoli, nie wychodząc ze swej sypialni. Dopiero, gdy rozległo się trzaśnięcie wejściowych drzwi pałacyku, a później warkot oddalającego się samochodu, wybiegła z pokoju.
— Czy wyjechała pani hrabina? — rzuciła zapytanie napotkanej pokojowej.
— Tak jest! — odrzekła subretka. — Wyjechała! Zapewne, pani hrabina nie będzie nawet na śniadaniu! Oświadczyła mi, że za kilka godzin powróci!
— Ach, za kilka godzin!
Wieść ta była niezwykle na rękę Zosieńce. Nie sądziła nigdy, iż tak łatwo uda się jej wyrwać z willi.
— A pan hrabia? — zagadnęła.
— Śpi! Wyczerpany... Podobno, w nocy, jakiś włamywacz wtargnął do naszego pałacyku! — mówiła z ciekawością pokojówka. — Niestety, kiedy mnie zbudzono, już uciekł...
— Tak... tak... uciekł! — szepnęła panienka, a nie chcąc się wdawać w dłuższe wyjaśnienie, rzekła — skoro pani hrabina wyjechała, a ojciec śpi i ja udam się na przechadzkę!
— A co mam powiedzieć pani hrabinie, o ile nie zastanie panny hrabianki!
— Nic... nic... Zapewne, przybędę przed nią!
Odwróciwszy się od subretki, Zosieńka pobiegła na palcach w stronę gabinetu, w którym znajdował się Orzelski.
Zajrzała.
Hrabia spoczywał, jak zwykle w fotelu, z głową opuszczoną na piersi, lecz wydawało się, że dziś jakoś lżej, równiej oddycha.
— Śpij spokojnie, biedaku! — rozczuleniem zaświecił wzrok Zosieńki. — O ile ja będę żywa, więcej nie spotka cię żadna krzywda! Śpij spokojnie! Rychło zdecydują się na nasze losy i przy nas musi pozostać zwycięstwo!
Naciągnęła palto.
Z jakimś westchnieniem ulgi, wyślizgnęła się z willi.
Na szczęście nadjeżdża taksówka.
Panienka skinęła rączką i znalazła się w samochodzie.
O, jakież zdumienie, a nawet przerażenie, ogarnęłoby Orzelską, gdyby mogła była posłyszeć adres, rzucony szoferowi.
Szybko pomknęło auto.
Wpadło w śródmieście, mijało ludne ulice i głuche uliczki, aby się zatrzymać w dość oddalonej dzielnicy, przed niepozorną i odrapaną kamienicą.
Musiała ona być jednak dobrze znana Zosieńce i odwiedzała ją zapewne po kryjomu, nie raz, bo wpadła do bramy, jak ktoś, kto znakomicie zna drogę i przebywszy podwórko, skierowała się do jednej z oficyn.
Drzwi skromnego mieszkania...
Dłoń panienki uderza w nie, w umówiony sposób, trzykrotnie.
— Kto tam?
— Ja!
Głos Zosieńki musiał być znakomicie znany, tej, która znajdowała się wewnątrz, bo wnet rozwarły się drzwi.
Na progu stała Marta.
Blada, skupiona w sobie. Rzekłbyś dręczyły ją ciężkie troski, bo wielka poprzeczna zmarszczka przecinała jej czoło.
Ale, na widok Zosieńki, wnet rozjaśniło się jej oblicze.
— Jesteś, nareszcie!
— Jestem! Na chwilę! — poczęła wyjaśniać. — Tak szczęśliwie się złożyło, że Orzelska dokądciś wyjechała i mogłam się wymknąć...
— Ach, tak!... Sądzisz, że dzisiaj, napewno?
— Napewno!
Obie patrzyły na siebie przepojonym serdecznością wzrokiem. Nagle, pierwsza Marta wyciągnęła ramiona i pochwyciła w swe objęcia Zosieńkę.
— Ty, moja złoto kochane! — wyszeptała. — Ty, moja cała nadziejo i wybawicielko!
Policzki panienki pokraśniały gwałtownie. Odwzajemniając uściski, nieśmiało odrzekła.
— Nie masz, mi za co jeszcze dziękować! Nie skończone nasze zadanie! Lecz, miejmy nadzieję, że wszystko pójdzie po naszej myśli!
— Uda się? — powtórzyła Marta, wypuszczając ze swych objęć Zosieńkę.
— Toć chyba, Bóg jest w niebie!
Znów cień niepokoju przebiegł po twarzy Marty. Tymczasem Zosieńka wskazała w kierunku pokoju, od którego drzwi znajdowały się zamknięte.
— Czy tam wejdziemy!
— Zaraz! — Marta przyciszyła głos, jakgdyby to, co zamierzała oświadczyć, miało pozostać tajemnicą dla trzeciej osoby, znajdującej się w wewnątrz. — Zaraz...
— Jest tam?
— Jest!
— Więc, cóż się stało?
Marta wymówiła z przygnębieniem.
— Znów ogarnął ją szał!
— Szał?
— Od rana ciska się i rzuca! Obawiam się, aby nie popełniła jakiego głupstwa i nie zepsuła nam całego, tak świetnie zapowiadającego się planu!
Teraz niepokój zarysował się i na twarzyczce Zosieńki.
— Co, ty mówisz?
— Niestety...
— A wczoraj wydawała się przytomna! Znakomicie wypełniła z walizką swe zadanie!
— Nagle to na nią przychodzi i nagle mija!
— Co robić?
— Sama nie wiem!
Zosieńka wyrzekła stanowczo.
— Za wszelką cenę należy ją doprowadzić do opamiętania! Aby się nie wyrwała z jakim wybrykiem! Tem bardziej, że i dziś jest mi potrzebna, a nawet niezastąpiona i musi wypełnić swoją rolę!
— Chodźmy do niej!
— Chodźmy!
Marta rozwarła drzwi i obie młode dziewczyny znalazły się w ubogim pokoiku, tym samym, w którym ongi bawił i Krzesz.
W rogu otomany, siedziała tam siwowłosa kobieta. Wzrok jej był błędny, a usta, niby żuły jakieś niezrozumiałe wyrazy.
— Dzień dobry! — odezwała się pierwsza Zosieńka.
Lecz tamta nie odparła nic, tylko wciąż patrzyła nieprzytomnie przed siebie.
— Sama widzisz! — szepnęła Marta. — Jest bardzo źle!
— Istotnie...
Marta, jakby na chwilę zapomniawszy o obecności siwowłosej kobiety, jęła wyrzucać z siebie dręczące ją zapytania.
— Mów prędko, co się dzieje w pałacyku? Co zamyśla Orzelska? Czy nic nam nie stanie na przeszkodzie!
— Przypuszczam, że nic nie stanie! — odparła Zosieńka. — Orzelska wyjechała dokądciś zrana i dlatego mogłam swobodnie tu przybyć, aby się z wami porozumieć.
— Nie wiesz, dokąd się udała!
— Przypuszczam, do Boba! Toć niema proszków i obawia się, że lada chwila wybuchnie skandal!
— A Bob?
Zosieńka drgnęła gwałtownie.
— Bob? Nie sądzę, by był taki słaby i znów dał się namówić! Zresztą, to będzie prawdziwa próba Boba!
— Wierzysz, w niego?
Policzki panienki poczerwieniały i odwróciła się trochę tyłem do Marty, jakby pragnąc ukryć przed nią swe wzruszenie. Na poprzednie zapytanie nie dała wprost odpowiedzi.
— Gdyby nawet — wyrzekła — ta przewrotna kobieta wydostała truciznę, nie przyda się jej to na wiele, bo zdążymy ją uprzedzić! Toć, skoro tylko powrócę, rozegra się ostatni akt tragedji!
Siwowłosa kobieta, która dotychczas siedziała nieruchomo, na otomanie, w milczeniu, porwała się raptownie ze swego miejsca.
— Tak! Rozegra się ostatni akt tragedji! — z jej ust padły namiętne, przepojone nienawiścią słowa. — Ale i ja, w tem przyjmę udział!
Marta z Zosieńką spojrzały na siebie z niepokojem i obie zbliżyły się do siwej kobiety.
— Droga opiekunko — jęła tłomaczyć łagodnie Marta, głaszcząc jej ramię. — Po cóż się unosić! Wszak i tak bliskie jesteśmy zwycięstwa!
— Lecz ja pragnę zemsty!
— Zemsty?
— Orzelska, z mej dłoni zginie! Lub, gorzej jeszcze! Wiem, co zrobię!
Zosieńka przemówiła, z serdeczną prośbą.
— Droga pani! Poco się unosić! Świetnie pani ułożyła cały plan, a czyn gwałtowny zaszkodziłby nam tylko! Sama pani wie, że musimy działać niezwykle oględnie, bo władz nam w całą sprawę wtajemniczać nie wolno! Chodzi o honor Orzelskich! Nie należy wywlekać tych brudów na światło dzienne! Zdemaskujemy i unieszkodliwimy Tamarę, aby niemożliwe się stały jej napaści! Musi zniknąć... a nam to wystarczy...
— Mnie, nie wystarczy!
— Ja pierwsza pragnęłabym, żeby znalazła się ona w więzieniu, lecz z wielu względów jest to niewykonalne!
— Ja inaczej ją ukarzę!
— Kiedy...
Czarno ubrana kobieta potoczyła po pokoju błędnym wzrokiem. Jej oczy zatrzymały się nagle na wiszącym na ścianie portrecie, raczej wielkiej fotografji. Przedstawiał on młodą i przystojną osobę, ubraną według mody przedwojennej. Portret ten zwrócił swego czasu uwagę Krzesza. Wyciągnęła dłoń, w stronę wizerunku.
— Ot, jaką byłam, a jaką jestem! Kto mnie taką uczynił! Ta przeklęta djablica, Tamara...
— Rozumiem...
Lecz, ona nie dała Zosieńce dojść do słowa.
— Śmierci na nią mało! Za moje złamane życie, za niego! O, pasy bym z niej darła, pastwiłabym się, jak żaden oprawca nie pastwił się nad swą ofiarą! Łotrzyca!... Łotrzyca! Przysięgam, że w mej zemście nic mnie nie powstrzyma!
Zamilkła wyczerpana, wznosząc tylko pięści do góry, jakby wygrażała niewidzialnemu wrogowi.
Raptem, w głowie Marty zrodziła się nowa myśl. Silnie ujęła starą kobietę za ramię.
— Kochanie! — rzekła, patrząc jej prosto w oczy. — Pamiętaj, że to o mnie chodzi! Mnie zaszkodziłabyś nieobliczalnem wystąpieniem! To, ja cię proszę o spokój!
Słowa te dziwnie podziałały na siwowłosą kobietę. Jakby ochłonęła, niespodzianie.
— Ty... ty?
— Ja, cię proszę!
— Ano... — mruknęła coś niewyraźnie i chwiejąc się trochę na nogach, podeszła z powrotem do otomany i na niej zajęła miejsce. Wydawało się, że znów zapada w poprzednią apatję.
— Dasz sobie z nią radę? — szepnęła Zosieńka. — Bo, ja już uciekać muszę!...
— Przypuszczam!
— Stawicie się o oznaczonej godzinie?
— Pytasz? Toć tu o całą przyszłość chodzi!
Nagle, wzrok Zosieńki, która stała w pobliżu okna, padł na postać mężczyzny, przechodzącego przez podwórze.
— Krzesz, tu idzie! — zawołała, ze zdziwieniem. — Czy do ciebie?
— Zapewne! — odparła Marta z goryczą. — Teraz dopiero uderzyły go moje ostrzeżenia! Do mnie, po ratunek, spieszy!
Zosieńka jęła mówić prędko.
— W gruncie żal mi tego Krzesza! Zadurzył się w tej przewrotnej Tamarze i stał się kozłem ofiarnym! Bandytą i złodziejem! Ha... ha... ha... Znajduje się w okropnej sytuacji, mniema, że będzie skompromitowany i nie wie, kto go z rozpaczliwego położenia wybawi. Bo, Tamara, oczywiście wyrzekła się wczoraj Krzesza a nawet pierwsza napadała na niego! Cóż z nim robić? Czy nadal grać komedję i udawać, że się wierzy w jego winę czy tu przypuścić go do naszej tajemnicy?
— Wart jest tego — wymówiła Marta — by pomęczył się jeszcze za swą głupotę! Toć, jak siostra, przemawiałam mu do rozumu a on zaślepiony, obrażał się na mnie i nie chciał wierzyć! Obecnie przychodzi opowiedzieć o „dziwnej“ historji, jaka go spotkała, bo oczywiście nie domyśla się na chwilę, że i ja w niej przyjmowałam udział i będzie błagać, abym zechciała mu udzielić ściślejszych informacji o Orzelskiej.
W tejże chwili rozległo się w drzwi mocne, nerwowe stukanie.
— Jest? Zamierzasz go przyjąć?
— Nie wiem, sama!
Zosieńka raptem uderzyła się w czoło.
— A jabym go przyjęła i opowiedziała mu wszystko! Niechaj, stanie się nam pomocny i odkupi swoją winę!
— W jaki sposób!
— Będzie wam towarzyszył, a ty łatwiej wtedy z nią sobie dasz radę! — tu wskazała w kierunku siwowłosej kobiety.
— Może masz rację!
Zosieńka uśmiechnęła się wesoło.
— Czekaj! Ja mu otworzę! Ta, do której pałacyku się zakradł! Gdy mnie ujrzy, zdrętwieje ze zdumienia!
Pobiegła do przedpokoju i szybko rozwarła drzwi.
— Witam pana! — rzekła spokojnie.
— Pani, panno Zosieńko, rozmawia ze mną? Ze[1] o krok, gdy ją zobaczył.
— We własnej osobie! Nie uległ pan halucynacji!
Aż przetarł oczy.
— Skąd tu, pani! — ledwie wydobywał ze siebie słowa.. Ja... właściwie do panny Marty! A... panna... Marta?...
— Jest i panna Marta...
Krzesz teraz dopiero, jakby oprzytomniał i wyszeptał z goryczą.
— Pani, panno Zosieńko rozmawia ze mną? Ze mną, złodziejem?
Zaśmiała się głośno.
— Ależ panie Krzesz! — z jej ust padł wesoły okrzyk. — Wcale pana nie mam za złodzieja! Zechce pan wejść do wewnątrz, to wielu ciekawych rzeczy się dowie! No i udowodnimy jego niewinność! Zgoda, panie Krzesz?...
Malarz jeszcze szerzej rozwarł zdziwione oczy i wślad za Zosieńką wszedł do mieszkanka.

Trochę później, w niewielkim pokoiku tajemniczego mieszkanka, można było ujrzeć następujący obraz:
Czarno ubrana kobieta wciąż siedziała na swem miejscu, jakby nie poznając Krzesza i nie zwracając na niego uwagi, a on, pochylony pomiędzy Zosieńka a Martą, słuchał ich zwierzeń z wypiekami na policzkach.
Choć zwierzenia te całkowicie oczyszczały go z hańbiących zarzutów i dzięki nim wydostawał się z zastawionej na siebie pułapki, nie można powiedzieć, aby były dlań bardzo miłe.
Raz po raz, aż podskakiwał na swem miejscu, dowiadując się o nowej przewrotności, zdradzieckiej kochanki.
Wreszcie, nie wytrzymał i wyrzucił z siebie z pasją:
— Cóż za podła kobieta! Toż to wampir, prawdziwy! A ten Raźnia-Raźniewski, rzekomy baron miałby być jej przyjacielem? Ach, jakiż ze mnie był głupiec, że sam nie zauważyłem tego wszystkiego!
Marta popatrzyła na Krzesza, rzekłbyś nerwowo. Lecz w tym wzroku, przebijała się również utajona życzliwość.
— Wcale nie zaprzeczam — rzekła — że jest pan głupcem! Tem większym, że czyniłam wszystko, co było w mej mocy, aby pan nim być zaprzestał!
— Kiedy te ostrzeżenia brzmiały, tak niewyraźnie, ogólnikowo!
— Czyż, po tem, co pan usłyszał, mogłam przemawiać wyraźniej!
— Wypierała się pani stanowczo znajomości z czarną damą, a ona siedzi wraz z nami w pokoju!
Marta tylko pokiwała główką i popatrzyła na siwowłosą kobietę. Lecz, ta siedziała nieruchomo, jakby ją wcale nie obchodziła, tocząca się obok rozmowa.
Zosieńka podniosła się z miejsca.
— Czas już na mnie! — szepnęła. — Nie wolno mi dalej u was pozostać! Orzelska lada chwila powróci do willi!
I oni powstali ze swych krzeseł.
— O szóstej! — oświadczyła Marta.
— Tak, o szóstej!
Krzesz dziwnie błysnął oczami.
— A ja, postaram się spisać jaknajlepiej! Rad jestem, że raz jeszcze ujrzę tę Tamarę i za wszystko jej należycie podziękuję!
— Tak! Tak! — bąknęła Zosieńka i znów ucałowała serdecznie Martę.
Długo stała złączona z nią uściskiem, w jej oczach zabłysły łzy i żegnała się z nią, jak ktoś, kto udaje się na ciężką a niebezpieczną walkę.
Wreszcie, Marta wyszeptała.
— Ufajmy! Wszystko zakończyć się musi dobrze! Lecz, uważaj na siebie, bo nigdy nie wiadomo, jaką niespodziankę ci zgotuje Tamara!
Ale już uśmiech wykwitł na twarzy Zosieńki. Potrząsnęła główką energicznie, jakby tym razem rozpraszając wszelkie złe wróżby — i wybiegła z mieszkania.
Krzesz pozostał u Marty. Nie chciał on jej teraz opuszczać do decydującego momentu, nawet, na sekundę. Aczkolwiek, od szóstej dzielił ich szereg godzin.
Lecz, stale los gotuje nieoczekiwane przeszkody.
Chcąc skrócić godziny oczekiwania, Marta gawędziła z malarzem, poruszając wciąż ten sam tak ciekawy a palący dla nich temat.
Powoli płynął czas. Wreszcie wybiła piąta, zbliżała się pora, o której mieli pospieszyć na pomoc Zosieńce. Czarno ubrana kobieta, siedziała, na pozór, apatycznie, na otomanie.
Nagle, powstawszy z miejsca, rzekła:
— Idę na chwilę do kuchenki i wnet powrócę!
Wyszła.
A gdy przedłużała się jej nieobecność, zaniepokojona Marta, wybiegła za nią.
Kuchenka była pusta. Szalona zdołała, po cichu wyślizgnąć się z mieszkanka.
— Boże! — zawołała, z rozpaczą. — Uciekła! Napewno, popełni jaką niedorzeczność! Należy ją koniecznie odnaleźć!
Lecz, daremnie po ulicach miasta szukali obłąkanej!
Daremnie!
A gdy po długich poszukiwaniach, spojrzeli na zegar, stwierdzili z przerażeniem, że już minęła szósta?
Czy zdążą?
Wszak do pałacyku Orzelskich daleka oczekiwała ich droga!
Niestety, to opóźnienie stało się dla Zosieńki fatalne!





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; pomylona linijka tekstu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.