Niebezpieczna kochanka/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIV.
Ukradłeś!

Krzesz przez noc całą nie zmrużył oka — a nazajutrz biegał od rana po pracowni, prawie nieprzytomny.
Co teraz będzie? Jak ma postąpić?
Złodziej!
Palący wstyd piekł malarza. Nie dla tego, by się obawiał, że sprawa nabierze rozgłosu i wystąpiono przeciw niemu z oficjalną skargą. Przekonany był, że Tamara uczyni wszystko, co leży w jej mocy, chcąc zatuszować sprawę. Lecz w oczach Zosieńki uchodził za złodzieja, a Zosieńka mogła, w zaufaniu opowiedzieć o całej historji wielu znajomym osobom. A on, w obronie kochanki musiał milczeć, nie mógł najmniejszem słówkiem się usprawiedliwić!
Najchętniej uciekłby Krzesz natychmiast z Warszawy, zaszył w jakąś mysią dziurę i przez długie lata nie wysunął nosa na świat szeroki. Jeśli tak nie postąpił, to jedynie, iż łudził się nadzieją, że kochanka nie pozostawi go w tem straszliwem położeniu, lada chwila do pracowni przybędzie i wszystko ułoży. Choć postępowanie Tamary nasuwało w nim wiele wątpliwości, jeszcze uwierzyć nie chciał w jej przewrotność. Ale... Czyż kobieta naprawdę zakochana, rzuci na pastwę umiłowanego człowieka dla uratowania pozorów? Nie powinna była wyznać prawdy Zosieńce, miast go narażać na posądzenie o kradzież? Skoro decydowała się na ucieczkę, a ta ucieczka i tak za parę godzin stałaby się powszechnie znana? Dziwna kobieta z tej Tamary... Ale, może mądrzejsza od niego i wie, co czyni...
Mijały jednak za godzinami godziny, a Orzelska nie zjawiała się u malarza. Biegał więc coraz niespokojniej po pracowni, bijąc się z myślami własnemi i nie wiedząc, co przedsięwziąć, gdy wtem zabrzmiał u wejścia dzwonek.
Tamara! Ona jedna tylko, bo znajomych zdążył o swym wyjeździe powiadomić. Kilku susami podbiegł do drzwi, otworzył je szybko i cofnął się zdumiony.
— Pan baron? — wymówił ze zdziwieniem w głosie.
Stał przed nim Raźnia-Raźniewski, jak zawsze sztywny i wytworny, z jakimś nieokreślonym wyrazem na twarzy. Wydało się Krzeszowi, iż dziś jest jeszcze więcej, niźli zazwyczaj uroczysty. Ubrany był czarno, w czarnem palcie i czarnym garniturze, a tylko jasne getry, i białe rękawiczki i laska ze złotą rączką, połyskującą w dłoni, stanowiły z tem tłem jaskrawy kontrast.
— Pan baron do mnie? — zapytał dość zimno, zastanawiając się, co mogło arystokratę sprowadzić w jego progi.
— Przybywam w pewnej sprawie, panie Krzesz! — odparł Raźnia-Raźniewski, skłaniając się uprzejmie. — Z polecenia hrabiny Orzelskiej.
Złe przeczucie ścisnęło serce malarza.
— Ach, hrabiny Orzelskiej!
— Czy w pańskiej pracowni będziemy mogli rozmówić się swobodnie?
— Jestem sam w domu! Pan baron zechce wejść! — wyrzekł, a w duchu z niepokojem pomyślał. — Czemuż sama nie zjawiła się Tamara? Z jaką wieścią ten panek przybywa w trudnej a delikatnej misji.
— Rozumie pan, drogi panie Krzesz... Ostatniej nocy zaszły wypadki... Hm... Pożałowania godne wypadki...
— Ależ... — zaprotestował, czerwieniąc się malarz.
— Wiem, że pan jest niewinny! — nie dał mu dokończyć baron. — Pani Tamara wyznała mi wszystko! Proszę sobie źle nie tłumaczyć moich słów... Jestem starym przyjacielem Orzelskich, a z hrabiną znamy się od lat wielu... Dlatego też tylko, ulegając jej prośbom, zgodziłem się przybyć do pana w charakterze posła...
— Więc zdecydowała się powiedzieć prawdę! — zawołał, ucieszony postępowaniem kochanki. — W takim razie...
— Pragnie pan się zapytać — znów przerwał baron — czemu tu nie przybyła? Otóż to właśnie najważniejsza część mojej misji!
Najważniejsza?
— Panie Krzesz! Proszę słuchać spokojnie, bo to co teraz powiem, dotknie pana i z góry mi przykro, że sprawić mu muszę ból! Hrabina Tamara, przemyślała wiele i po głębokiem zastanowieniu, doszła do przekonania, że nie wolno jej porzucać dotychczasowych obowiązków i zrywać nawet najuciążliwszych więzów... Jednem słowem, po długiej walce duchowej, zrezygnowała z własnego szczęścia i musi pan uchylić czoła przed tą decyzją... Oto czemu, choć rwie się w niej serce, nie chce pana widzieć i mnie tu przysłała.
Malarz wysłuchał w skupieniu tej druzgocącej wiadomości.
— Czy to nieodwołalne? — wyrzekł głuchym głosem. — Czy nie mógłbym raz jeszcze ujrzeć Tamary?
Baron uczynił smutną minę i bezradnie rozkrzyżował ręce.
— Niemożebne.
— A ona mnie kocha i ja ją kocham! — zawołał w nagłym porywie buntu. — Ma stracić urodę i młodość przy tym starym trupie?
Po raz pierwszy wesoły błysk przebiegł poza monoklem barona. Odparł jednak poważnie, znakomicie udając wzruszenie.
— Współczuję panu z całej duszy... Taka jest wszakże jej wola... Prosiła mnie usilnie, abym wymógł na panu słowo, że nadal nie będzie usiłował jej widywać...
Krzesz zagryzł wargi. Zdawało mu się, że pojmuje pobudki, kierujące postępowaniem Orzelskiej, lecz godził się z niemi z trudem. Tak prędko przeszła jej miłość? Kaprys? Fantazja? Pragnie się poświęcić niewiadomo po co? Lecz na cóż się zda wysuwać te argumenty przed Raźnia-Raźniewskim?
— Zastosuję się do woli hrabiny! — odrzekł z przekąsem.
Baron wyciągnął do malarza rękę, którą ten uścisnął bez wielkiego zapału.
— Spodziewałem się tej odpowiedzi po panu — Odpowiedź godna prawdziwego dżentelmena!
— No... tak...
— Jeszcze prośba ostatnia... Zachowa pan, oczywiście, wszystkie szczegóły zamierzonej ucieczki w największej tajemnicy. Hrabina, ze swej strony, powiadomi za parę dni pannę Zosieńkę o prawdziwej roli, jaką pan odegrał... Najmniejsza plama nie pozostanie na pańskim honorze!
— Prawdziwie wdzięczny będę! — zgryźliwie mruknął malarz i powstał z miejsca, dając tem znak Raźnia-Raźniewskiemu, że uważa rozmowę za skończoną.
Lecz baron ociągał się z odejściem.
— Ach, byłbym zapomniał! — uderzył się nagle lekko palcami w czoło. — Hrabina prosiła, aby pan zechciał wydać na moje ręce walizkę!
— Jaką walizę?
— Hrabina nie ma przedemną tajemnic, — wyjaśnił Raźnia-Raźniewski — wyniósł pan dwa kuferki... Jeden większy i drugi mniejszy, neseser. — Większy pozostał, gdyż właśnie w chwili, kiedy pan z nim wychodził, obudził się hrabia... Lecz, neseserek przecież pan zabrał...
— Rzeczywiście! — zawołał nagle Krzesz, przypominając sobie ten fakt. — Rzeczywiście, wyniosłem najprzód walizeczkę i położyłem ją na oknie. Później wróciłem po ten ciężki kufer... Całkiem mi to wyszło z głowy, kiedym wyskakiwał przez okno. Neseser został na parapecie...
— Nie było go tam!
— Jakto, nie było? — zdziwił się malarz. — Chyba zleciał do ogrodu? Należało dobrze poszukać.
— Hrabina przetrząsnęła jaknajdokładniej zarówno sypialnię jak i trawniki, znajdujące się przed willą... Walizka znikła.
— Niepojęte...
Twarz barona stała się naraz zimna i zawzięta, a monokl zabłysnął złowrogo.
— Neseserek — wycedził powoli — zawierał biżuterję hrabiny Orzelskiej! Biżuterję wartości przeszło stu tysięcy złotych! Rozumie pan, panie Krzesz?
Malarz poczerwieniał.
— Dziwne... dziwne... — wybełkotał. — Gdzież się podziała ta przeklęta walizeczka?
Raźnia-Raźniewski uderzył weń twardo wzrokiem:
— Lepiej to pan wie, chyba od nas!
Krzesz poczuł ukrytą insynuację. Drgnąwszy z oburzenia, odparł ostro:
— Co mają oznaczać słowa pana barona?
Jakiś grymas wzgardliwy przebiegł po obliczu Raźnia-Raźniewskiego.
— To tylko — syknął — że walizeczka była i nagle zniknęła! A pan jedynie, miał ją w ręku...
— Więc pan mnie posądza?
Tamten, nie spuszczając oczu z malarza, skinął głową.
— Pan mnie posądza — wołał Krzesz z wzrastającym gniewem — że ukradłem walizkę? Że jestem złodziejem? Jak pan śmie? Panie Raźnia-Raźniewski, ja tego płazem nie puszczę.
Raźnia-Raźniewskiego również poczynała ogarniać pasja. Któż mógł zabrać neseser, prócz malarza? Nigdy się nie spodziewał, że Krzesz jest takim ananasem i że spłata im podobną sztukę. Gałgan, zapiera się czelnie! Jego, arcymistrza awanturników, pragnie wystrychnąć na dudka? Najchętniej zbiłby teraz Krzesza na kwaśne jabłko i wymusił zwrot tych upragnionych klejnotów. Lecz swą rolę wielkiego pana grać musi do końca i inaczej ze smarkaczem sobie poradzi.
— Panie Krzesz! — rzekł, opanowując się z całej mocy. — Pozostawmy gromkie słowa w spokoju! Proszę o natychmiastowy zwrot walizki... Sto tysięcy, to nie żarty...
— Obraża mnie pan i dłużej nie mam zamiaru...
Krzesz stał przed baronem, zaciskając pięście i wydawało się, że za chwilę rzuci się na niego. Lecz, słowa, które posłyszał, oblały malarza nagle, niby kubłem zimnej wody.
— Ach tak! — mówił Raźnia-Raźniewski już zimno, bijąc w Krzesza każdem słowem, jak taranem, Czuje się pan dotknięty? Może zamierza wyzwać mnie na pojedynek? Niestety, my potraktujemy sprawę, w sposób niezbyt miły dla pana!
— Ciekawym? — warknął, wciąż jeszcze napastliwym tonem.
— Bardzo zwyczajnie! — wycedził awanturnik. — Jako zwykłą kradzież!
— Co?
— Tak, panie! Hrabina Orzelska, prócz mnie, nikomu nie opowiedziała dotychczas, jak się miały istotnie wypadki wczorajszego wieczoru! Wszystkie pozory świadczą, że wtargnął pan do willi, celem dokonania kradzieży! Ponieważ teraz zapiera się pan kategorycznie, że walizki nie zabrał, a hrabina i ja jesteśmy przekonani, że znajduje się ona w pańskiem posiadaniu, nikt oszczędzać go już nie będzie... i przyznam się szczerze, że zasłużył pan to... a pani Tamarze ostatecznie otworzą się oczy...
Malarz zbladł i nagle opuścił go gniew. Pojął, w jakiej straszliwej znalazł się pułapce. Djabelski neseser! Jest zgubiony...
— Przysięgam... — zawołał.
— Otóż — twardo dokończył Raźnia-Raźniewski — wniesiemy skargę do władz! Pan pojmuje, jakie to pociągnie za sobą skutki...
— Panie baronie! — począł tłumaczyć malarz. — To straszliwe nieporozumienie! Walizka się gdzieś zarzuciła... Poszukajcie dobrze... Musi się znaleźć. Najświętsze daję słowo honoru, ja jej nie zabrałem...
Lecz awanturnik, zbyt przywykł nie ufać ludziom, by mogły go przekonać szczere, płynące prosto z serca słowa Krzesza. Zresztą, dość naszukał się wszędzie neseseru.
— Próżne poszukiwania! — oświadczył. — Nie było kąta w pokojach, do któregobym nie zajrzał razem z hrabiną... Poruszyliśmy każdą trawę w ogrodzie...
— Ależ...
Rzekomy baron wzruszył ramionami.
— Naprawdę, szkoda czasu na dalszą rozmowę. Chce pan, panie Krzesz, dobrze posłuchać, co mu powiem! Teraz — spojrzał na zegarek — jest pierwsza! O piątej raz jeszcze odwiedzę pana! I uprzedzam... Jeżeli neseser z biżuterją do tej pory się nie znajdzie, zostanie pan zaaresztowany...
Skinął lekko głową i nie zwracając uwagi na dalsze zaprzeczenia malarza, opuścił pracownię.
Krzesz, gdy pozostał sam, z rozpaczą załamał ręce.
Więc, nawet potem, gdy Tamara zdecydowała się wyznać prawdę, przez ten przeklęty kufereczek, który zginął w niewytłumaczony sposób, ma zostać zgubiony bezpowrotnie?
Co się z walizką stało? Orzelska nie rzuca na wiatr posądzeń. Ześlizgnęła się z okna? Zabrał ją ktoś ze służby, lub przypadkowy przechodzeń?
Straszne, okropne...
A najstraszniejsze, że teraz w oczach ukochanej uchodzi za złodzieja! Jak dowiedzie swej niewinności, jak udowodni, że nie przywłaszczył sobie kosztownej biżuterji? Sto tysięcy! Łatwo powiedzieć! Nie jednego, uwiodłaby podobna suma! Każdy będzie przekonany, że ukradł Krzesz! Wszak pan z panów, Raźnia-Raźniewski, tylko ironicznemi spojrzeniami odpowiadał na jego zaprzeczenia.
Chłodny pot zrosił czoło malarza. Za parę godzin... O piątej...
Co postanowić? Co przedsięwziąć?
Znów, jak oszalały, począł biegać po pracowni gorączkowo przerzucając w myślach, przeżyte wypadki.
Lecz, im dłużej się zastanawiał nad wszystkiem co go spotkało, tem dziwniejsza stawała się dlań rola Orzelskiej.
Czemuż nie uprzedziła go, że neseser zawiera bardzo kosztowną biżuterję? Czemuż załatwia drażliwą sprawę przez posłów, a nie osobiście i ludzie obcy, jak Raźnia-Raźniewski rzucają mu pogróżki?
Nagle, niczem grom, uderzyły go słowa, które mu przyszły na pamięć! Słowa Marty...
— Hrabina gotowa każdego popchnąć do zbrodni!
Do zbrodni? Niemożebne... Malarz nie mógł ustalić żadnego logicznego związku pomiędzy poszczególnemi faktami. Lecz, do jego duszy zakradło się nagle podejrzenie... Jakby mu ktoś rozerwał zasłonę, zawisłą przed oczami. Byłaż Tamara z nim szczera? Poza rzekomą ucieczką nie ukrywało się coś innego? Jaką rolę miał on, naprawdę, odegrać? Bo zbyt łatwo wyparła go się kochanka, a planując niby wyjazd, nawet nie zmieniła sukni, pozostawszy w szlafroku...
Niepotrzebnie zlekceważył ostrzeżenie Marty...
Do piątej zaledwie kilka godzin... Co postanowić? Z kim się poradzić? I raptem błysnęła myśl... Marta jest jedyną osobą, która, gdyby zechciała, mogłaby mu dopomóc w straszliwej sytuacji... Ale, czy zastanie Martę? Wspominała przecież wczoraj, że zamierza wyjechać!
Krzesz pochwycił palto i kapelusz i już biegł po schodach. Jak tonący słomki się chwyta, rozpaczliwie uczepił się myśli, iż tylko Marta posłuży mu dobrą radą...
Drżąc z podniecenia i mokry od potu, po pośpiesznej wędrówce, wpadł do domu, w którym zamieszkiwała i nerwowo zastukał w drzwi.
— Jest, czy jej niema?
Chwilę zaczekał, lecz żaden odgłos nie dobiegł go z wewnątrz mieszkania. Gwałtowniej ponowił stukanie.
Nagle, posłyszał za drzwiami kroki. Lekkie, kobiece kroki... Więc jest... Uśmiechnął się z zadowoleniem...
Powoli rozwarły się drzwi — a Krzesz aż cofnął się ze zdumienia.
— Pani, tu? — wybełkotał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.