Niebezpieczna kochanka/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Niebezpieczna kochanka | |
Podtytuł | Powieść sensacyjna | |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“ | |
Data wyd. | 1932 | |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ST. A. WOTOWSKI
NIEBEZPIECZNA
KOCHANKA
POWIEŚĆ
SENSACYJNA
WARSZAWA
WYDAWNICTWO „NAJCIEKAWSZE POWIEŚCI“
Zakłady Drukarskie
WACŁAWA PIEKARNIAKA
Warszawa, Ordynacka 3, tel. 644-59.
|
Krzesz przystanął i przyglądał się długo budowli, która niespodziewanie przed nim wyrosła. Poczynał zapadać już mrok, a drobny, listopadowy deszczyk rosił dokoła krzewy i drzewa.
— Niesamowita willa! — mruknął.
W rzeczy samej, pałacyk wyglądał ponuro. Niewiadomo, czy wina tu była architekta, który mu nadał taki ciężki a niemiły charakter, czy też masywne kucie u drzwi i wielkie, żelazne kraty, zdobiące, niczem w więzieniu, okna, potęgowały przykre wrażenie.
Krzesz pokiwał głową i chciał już odejść. Zbyt jest ciemno, żeby wyciągnąć notatnik i zacząć szkicować. A szkoda, bo willa nadaje się niezwykle, jako studjum do jakiegoś obrazu.
— Przyjdę jutro!... — pomyślał.
Był malarzem i jak każdy malarz namiętnie lubił błąkać się po okolicach Warszawy, zbierając notatki. Czynił to tem namiętniej, że w stolicy zamieszkiwał niedawno, posiadał mało znajomych a jeszcze mniej obstalunków. Prawdziwy pech! Dziś włócząc się w stronie Czerniakowa, przez szereg godzin nie spostrzegł nic ciekawego, teraz dopiero natknąwszy się na willę, ukrytą w małym, lecz dość gęstym lasku.
Już chciał ruszyć z miejsca, gdy wtem nowy szczegół przykuł jego uwagę.... Wydało mu się, że z głębi pałacyku dobiegają przytłumione wołania.
— Cóż takiego? — drgnął, zamieniwszy się cały w słuch.
Stojąc za sztachetami, okalającemi domostwo, przysiągłby jeszcze przed chwilą, że pałacyk jest niezamieszkały i pusty. Z nikąd nie sączył się najdrobniejszy promień światła. A może tylko szczelnie zasłonięte okiennice, kryły starannie tajemnicę willi?
Czyżby się przesłyszał? Zamarł w oczekiwaniu. Nie, nie było żadnej wątpliwości... Znów okrzyk, czy też jęk powtórzył się wyraźnie... Głos człowieka, który śmiertelnie przerażony, błaga o coś, lub wzywa na ratunek...
— A to przygoda! — pomyślał Krzesz, raczej z radością, niźli z lękiem.
Był człowiekiem młodym, trzydziestoletnim, zbudowanym na schwał, niczem atleta, o znakomicie rozwiniętych muskułach. Nie lękał się nigdy nikogo i niczego, samego czarta schwyciłby za rogi i pociągało go niebezpieczeństwo.
— Ano, zabawimy się detektywa! — szepnął, przeskakując bez namysłu przez sztachety, dzielące go od domu.
Przebiegł szybko przez trawnik i kierując się w tę stronę, skąd rozlegały się niedawno wołania, przypadł do jednego z parterowych okien.
Parę sekund nerwowych poszukiwań i Krzesz uśmiechnął się radośnie.
Odnalazł szparę w okiennicy i ciekawie przywarł do niej okiem.
Obraz, jaki ujrzał, istotnie był dziwny i nie zawiodły go oczekiwania, że w pozornie opuszczonej willi, znajdują się mieszkańcy.
— Nadzwyczajne! — syknął.
Pośrodku wielkiego, a bogato urządzonego pokoju, który ledwie oświetlała, osłonięta ciężkim abażurem lampa, siedział w głębokim fotelu jakiś mężczyzna, zdaje się starszy człowiek, na którego twarzy zastygł wyraz przerażenia. Choć pozanim nie widać było nikogo w pokoju, wyciągał on przed siebie ręce, niby broniąc się przed mającym nań spaść ciosem, a z jego piersi wydobywały się raz po raz pełne zgrozy okrzyki:
— Nie!... nie... Nie pastwcie się nademną... Zrobię, co każesz... Ja nie chcę umierać...
Krzesz nie wahał się chwili.
— Otworzyć! — ryknął, wyrżnąwszy z całej siły pięścią w okiennicę.
Nie posłyszał na swe wezwanie żadnej odpowiedzi. Również, przywarłszy ponownie do szpary, ze zdumieniem stwierdził, iż mimo jego głośnego uderzenia w deskę, nikt do pokoju nie wchodzi i nieznajomy tam nadal znajduje się sam. Ten tylko, jakby pojmując, że przybywa mu niespodziewana pomoc, jeszcze głośniej zawołał:
— Ocalcie mi życie!...
Krzesz brzydko zaklął i jął łomotać ze zdwojoną mocą.
Lecz i te wysiłki pozostały bezskuteczne. Wydawało się nadal, że poza tajemniczym mężczyzną, nikt w domu nie przebywa.
— Cóż to wszystko znaczy? — pomyślał i rzucił się w stronę wejściowych drzwi.
Były, oczywiście, zamknięte i nie drgnęły nawet te masywne i okute żelazem drzwi, gdy malarz usiłował je ramieniem wysadzić. Spocony i zmęczony daremnemi próbami, przystanął Krzesz na chwilę, nie wiedząc, co dalej począć, gdy wtem nowa go spotkała niespodzianka. Za drzwiami rozległ się cichy odgłos kroków i ktoś delikatnie jął poruszać zamkiem.
— Prędzej! — krzyknął radośnie — Otwierać prędzej! Nie ustąpię...
Istotnie rozległ się zgrzyt przekręcanego klucza i drzwi rozchyliły się powoli. Przed Krzeszem zarysowała się czarna głębia i nie widział on tego, kto mu wejście otworzył. Lecz, porywczego z natury malarza obchodziło to mało. Najważniejsze, może się dostać do wewnątrz domu i wyświetlić tę całą niezwykłą historję.
— Co się tu u was dzieje? — zagadnął groźnie — Co znaczą te wołania o pomoc?
— Niech pan pozwoli do środka, to wszystkiego się dowie! — posłyszał w odpowiedzi czyjś przyciszony głos.
Krzesz, ściskając w ręku mocną, sękatą laskę, niby potężną broń, postąpił naprzód, nie przeczuwając niebezpieczeństwa. Gdyby był mniej popędliwy z natury, a przezorniejszy, zapewne postąpiłby oględniej.
Bo ledwie zdążył uczynić parę kroków, z pod nóg jakby usunęła mu się podłoga. Stracił równowagę i poleciał w jakąś czarną głębię.
Jego głowa uderzyła z rozpędu o coś twardego, poczuł dotkliwy ból, zawirowały przed oczami żółte i zielone koła. Stracił przytomność...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
A kiedy odzyskał zmysły, spostrzegł, że leży na ziemi w jakiejś oświetlonej piwnicy i pochyla się nad nim kobieta. Wpił się w nią zdumionym wzrokiem. Jako malarz mógł najlepiej ocenić, że była skończoną pięknością, choć w oczach jej igrały błyski okrucieństwa...
Pierwsza przerwała milczenie.
— Kim pan jest? — zagadnęła ostro.
— To ja właściwie powinienem zapytać — odparł, przytomniejąc, z gniewem — kim jest pani? Posłyszałem wołanie o pomoc, wszedłem do pałacu i wpadłem w pułapkę.
— Żadna pułapka! — odrzekła, jakby unikając jego wzroku — Poślizgnęła się panu noga i zamiast wejść do przedsionka zleciał pan do piwnicy.... Bo tuż przy drzwiach znajdują się schodki... Lecz, czyż wolno, nareszcie, się dowiedzieć, jak brzmi pańskie nazwisko i czemu tak natarczywie dobijał się pan do mej willi? I może zechce pan powstać z ziemi, bo z damą rozmawiać leżąc jest niezbyt pięknie.
Krzesza oburzyła podobna bezczelność, jak również więcej, niźli nieprawdopodobne mu się wydawało wyjaśnienie o wiodących na dół schodkach.
— Nazwiska mego nie mam zamiaru ukrywać! — rzekł, powstając z miejsca i otrzepując z pyłu ubranie — Roman Krzesz jestem, artysta malarz... który stale gotów pójść choćby do piekła, gdy komu krzywda się dzieje! Widziałem najwyraźniej przez szparę w okiennicy, jak jakiś starszy pan w tym domu błagał o ratunek, prosząc aby go nie zabijano...
Złe błyski znikły, a piękna pani roześmiała się na głos. Krzesz mimowoli gapił się z podziwem na jej matową twarz o klasycznych rysach, obramowaną puklami kruczych włosów. Wielkie czarne oczy, rzekłbyś, hypnotyzowały go, a wzroku nie mógł oderwać od rzędu olśniewająco białych ząbków, połyskujących wśród karminowych warg.
— Zabijano?... — powtórzyła ze śmiechem — No... no... na straszliwą tragedję pan trafił... Choć właściwie śmiać się nie powinnam, bo jest to w rzeczy samej tragedja... Ten mężczyzna, którego pan spostrzegł jest moim mężem i cierpi, niestety, od dłuższego czasu na obłęd... Chwilami miewa ataki manji prześladowczej, a wówczas woła, by go nie zabijano. Czy to wyjaśnienie wystarcza panu, panie Krzesz? Czy też pan mi jeszcze nie wierzy?
Malarz już był mimowolnie pod urokiem pięknej kobiety.
— Nie ufaj bykowi z przodu, koniowi z tyłu, a kobiecie ze wszystkich stron! — odparł sentecjonalnie, choć trawiły go jeszcze różne podejrzenia — Skoro tak jest, jak pani mówi...
— Zaraz pana na górę zaprowadzę, żeby się sam przekonał! I ja z kolei się przedstawię... Jestem Orzelska.. Hrabina Orzelska...
— Bardzo mi miło poznać panią hrabinę! — bąknął zmieszany nieco posłyszanem nazwiskiem — W takich okolicznościach...
— A ja cieszę się również, że cała przygoda zakończyła się tylko lekkiem potłuczeniem i powalaniem ubrania...
Poszła przodem, a Krzesz oszołomiony wypadkami, udał się w ślad za nią. Rychło po schodkach, znaleźli się w obszernej sieni, jasno oświetlonej i przybranej jeleniemi rogami a z niej, w dużym gabinecie, tym samym, który zdążył już obejrzeć Krzesz przez szparę w okiennicy. Mężczyzna siedział tam nadal w swym fotelu, lecz nie wydawał żadnych okrzyków, a milczał.
Hrabina przystanęła na chwilę, cicho szepcąc do Krzesza.
— Uspokoił się! Atak minął... Długo nie pozostaniemy, żeby go nie drażnić.. Ale zadam mu parę zapytań, które całkowicie uspokoją pańskie sumienie. — Jak się czujesz, kochanie?
Mężczyzna nie poruszył się, ani też na zapytanie nie odparł ani słówka.
— No powiedz, jak się czujesz? — nalegała hrabina — Przyszedł tu jeden pan, malarz, w odwiedziny... Jest niespokojny o twoje zdrowie...
— Bardzo dobrze! — rozległ się po chwili apatyczny głos w pokoju.
— A może chcesz z nim pomówić?
— Nie! — zabrzmiało równie sucho.
Skinęła w stronę Krzesza.
— Chodźmy już! — wyrzekła cicho. — Chyba wystarczy! Atak łatwo może się powtórzyć!
Malarz, mocno zawstydzony teraz, skinąwszy na pożegnanie szaleńcowi głową, podążył do sąsiedniego buduarku, kędy gestem go zaprasza hrabina. Och, czemuż nie odwrócił się w tej chwili i nie zaobserwował wielce ciekawego zjawiska. Mianowicie, wzroku mężczyzny, siedzącego w fotelu. Bo wzrok ten wpijał się z niewymowną nienawiścią w kobietę, a z jakimś niemym wyrzutem w malarza... Wydawało się, że obłąkany chce przemówić, już porusza wargami, a zwierzęcy wprost strach zatrzymuje słowa na ustach.
Lecz tego wszystkiego nie zauważył Krzesz i niby zahypnotyzowany wszedł do buduaru. Wszelkie podejrzenia opuściły go całkowicie, a pociągało jedno... piękna kobieta.
— No cóż? Uspokoił się pan, nareszcie? — rzekła, patrząc nań nieco ironicznym wzrokiem.
— W rzeczy samej, pani hrabino, przykre nieporozumienie.
— No, nic strasznego się nie stało! — uprzejmie mówiła dalej. — Mój mąż jest wpół sparaliżowany i ulega tym okropnym napadom... Łatwo mógł pan posądzić, kiedy wzywał o pomoc, że niebezpieczeństwo mu grozi... Nie pan pierwszy... Bywały już podobne wypadki... O moje życie nie jest do pozazdroszczenia...
Krzesza coś ukłuło w serce.
— Naprawdę, nie wiem, jak przeprosić...
— Wcale się nie gniewam! — odparła. — Chyba wzajemnie nie mamy do siebie żalu!...
Malarz czuł, że po tem oświadczeniu, powinien skłonić się i odejść. Siła jakaś jednak przykuwała go do miejsca. Płomienny wzrok pięknej pani przeszywał Krzesza na wskroś, budząc dziwne dreszcze. Czyż nigdy nie miał ujrzeć jej więcej?
— Gdyby... gdyby... — jął bełkotać.
— Co, gdyby?
— Gdyby pani hrabina zezwoliła... — malarza przywykłego dotychczas do towarzystwa modelek i łatwych zdobyczy miłosnych, onieśmielała ta dama z wielkiego świata... — Gdyby zezwoliła, to zaproponowałbym za moją niedelikatność i porywczość, mały rewanż...
— Rewanż — zdziwienie odbiło się w jej głosie.
— No... nie rewanż! — plątał się co raz bardziej. — A wielki zaszczyt dla mnie! Pragnąłbym namalować pani portret!
— Ach, namalować mój portret! — roześmiała się nagle. — Iluż o to ubiegało się artystów! I prawie wszystkim odmawiałam...
— W takim razie... Nie śmiem nalegać... — Krzesz zmieszał się ostatecznie.
Ona tymczasem przyglądała mu się uważnie, jakby go taksując ze wszystkich stron. Jej wzrok ślizgał się po wysokiej i zgrabnej figurze malarza, po jego oryginalnej, choć o nieprawidłowych rysach twarzy, po szerokich barkach i muskularnych ramionach. Krzesz uchodził za bardzo przystojnego chłopaka, a wygolone całkowicie oblicze i nieco dłuższa od zwykłych, puszysta blond czupryna, nadawały mu oryginalny i artystyczny charakter. Snać ocena wypaść musiała przychylnie, bo po chwili, w głębi ócz Orzelskiej zagrały jakieś nieokreślone ogniki i zmienionym głosem wyrzekła:
— Dobrze! Zgadzam się! Namaluje pan mój portret...
— O, jakiż jestem szczęśliwy! — jął dziękować. — Do najpiękniejszych dni mego życia zaliczę dzisiejsze spotkanie! Gotów jestem choć dziesięć razy jeszcze spaść do piwnicy!... Taki model, jak pani hrabina...
Oczy Orzelskiej dalej błądziły zagadkowo po postaci Krzesza. Z za karminowych warg wysunął się koniuszczek różowego języczka, zwilżając je lekko. Tak oblizuje się drapieżna pantera, gdy upatrzy świeżą, a smaczną ofiarę.
— Rad pan z takiej, jak ja modelki? — oświadczyła enigmatycznie. — Zobaczymy...
— Kiedy pani zechce mi pozować?
Zastanawiała się kilka sekund, jakby coś rozważając w swej główce.
— Obecnie nie mogę ściśle określić!... Mam tyle kłopotów z chorym w domu... Ale zaczniemy niedługo... Za parę dni... Zawiadomię pana...
Malarz pośpiesznie wyciągnął notatnik, wyrwał kartkę i skreślił swój adres.
— Służę! A nie rozmyśli się pani hrabina?
— Napewno się nie rozmyślę! — posłyszał w odpowiedzi wesoły śmiech. — Może, drogi mistrz, być o to całkowicie spokojny!...
Kiedy Krzesz opuścił willę, w której go spotkała niezwykła przygoda, czuł się wniebowzięty. Radości tej nie mąciło mu dziwne spostrzeżenie, które uczynił, wychodząc z pałacyku. Mianowicie, w jasno oświetlonym przedsionku, zdążył zauważyć miejsce, gdzie się zaczynały schodki, prowadzące do piwnicy. Znajdowało się ono w znacznej odległości od frontowych drzwi i należało przebiec najmniej dziesięć kroków od wejścia, aby tam się znaleźć. Zapewne, musiał być tak podniecony, wdzierając się do willi, że niepostrzeżenie przebył tę znaczną przestrzeń, sądząc w zdenerwowaniu, że ledwie próg przestąpił. Bo jakżeż inaczej to sobie wytłomaczyć?
Zresztą Krzesz nie miał wcale zamiaru ani nad tem się zastanawiać, ani tego sobie tłomaczyć. Zaprzątała go jedna myśl. Hrabina Orzelska. Tak cudnej kobiety nie napotkał dotychczas nigdy. Zgodziła się pozować mu do obrazu. O, stworzy on arcydzieło i dzięki niemu wybije się szybko. A prócz sztuki i sławy, zdobędzie jeszcze... Wszak przyglądała mu się takim wzrokiem... Tu zamiary malarza stawały się tak śmiałe, że nie wypowiadał ich nawet wyraźnie sam przed sobą. Lecz czuł, jak gorąca fala krwi uderza do głowy, a piersi rozsadza potężna fala pożądania...
Wędrowałby tak Krzesz, w stronę miasta, zatopiony w swych medytacjach, śród jesiennej szarugi, gdyby nagle czyjaś dłoń mocno nie pochwyciła go za ramię. Obejrzał się i drgnął, niby ujrzawszy samego czarta. Istotnie, można było się przestraszyć. Tuż obok, stała wysoka i chuda kobieta, niby z pod ziemi wyrosła, której twarzy nie rozróżniał, gdyż była przesłonięta gęstym, żałobnym welonem.
— Pani? — zagadnął niepewnie.
Nieznajoma, wciąż mocno wpijając się kościstemi palcami w ramię Krzesza, wskazała w kierunku, skąd powracał, w stronę niknącej w mroku willi.
— Z tamtąd pan wyszedł!
— Tak! — przytwierdził, coraz więcej zdumiony.
Wyciągnięta ręka kobiety groźnie poruszyła się w powietrzu.
— Siedziba szatana!... Siedziba szatana!... — z jej piersi wydobył się chrapliwy okrzyk. — Czy on jeszcze żyje?...
— Kto? — powtórzył Krzesz, nic nie rozumiejąc z tej całej sceny.
— Kto? — zaśmiała się zjadliwie. — On... on...
— Hrabia Orzelski? — domyślił się malarz. — Widziałem go przed chwilą... Jest sparaliżowany i obłąkany... Lecz czemuż pani mnie o to wszystko zapytuje?...
Nie dała wprost odpowiedzi. Natomiast, jakby snuła głośno swą myśl.
— Sparaliżowany? Obłąkany... Dobrze mu tak!... Dobrze!... Kara Boża... Niedługo pożyje... Dziwne, że dotychczas z nim się nie załatwili?... Przecież im przeszkadza... A ta djablica?
— Szanowna pani! — rzekł, chcąc wyjaśnić tę całą niezwykłą scenę. — Nie rozumiem kogo pani przeklina, o co jej chodzi i jakich ja mógłbym jej udzielić informacji? Któż jest ową djablicą?...
— Tylko jedna istnieje na świecie kobieta, w którą wcielił się szatan!...
— Ma pani hrabinę Orzelską na myśli? — podchwycił zły. — Ona ma być tą djablicą? Sądzę, że pani się myli... Bardzo z niej piękna i miła dama...
Jakiś chichot, podobny do skowytu, wyrwał się z piersi nieznajomej.
— Już cię zdążyła oczarować! — wykrzyknęła z pasją — Oczarowała! O strzeż się!... Zawróć póki czas... Uciekaj!...
— Ależ, pani...
— Sam nie wiesz, w co ona cię wciągnie!... Zginiesz!... Zginiesz...
— Proszę mówić wyraźniej!...
— Czyż warto? Tyś zaślepiony!... I tak nie pojmiesz!...
Malarz zamierzał jeszcze o coś zapytać, lecz w tejże chwili kobieta nagle puściła jego ramię i znikła w mroku również niespodziewanie, jak się pojawiła.
Chciał pogonić za nią, lecz rozmyślił się i tylko machnął ręką.
— Tfu, do licha!... Warjatka...
Stanowczo, tego dnia Krzesza wciąż spotykały niesamowite przygody.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Kiedy malarz opuścił pałacyk, na twarzy Orzelskiej osiadł dziwny wyraz. Znikł z niej ów uśmiech wesoły i nieco lubieżny, a zarysowało się na niej jakieś okrucieństwo.
Bez namysłu weszła z powrotem, do gabinetu, w którym się znajdował blady mężczyzna, siedzący w fotelu. Skulił się on jakby na jej widok, a na jego pomarszczonej, wygolonej twarzy, którą okalały siwe bokobrody, znów odbił się wyraz przerażenia.
— Więc namyśliłeś się? — zapytała.
Milczał.
— Dalej będziesz mi się sprzeciwiał? Chcesz, żebym zawołała Iwana?
— Nie... nie... — wybełkotał, z jawnym lękiem. — Tylko nie to... Nie, Iwan... Przecież byłem grzeczny, kiedy przyszedł ten obcy... Nie powiedziałem mu ani słówka... Choć was się okropnie boję...
— Skoro się boisz — wyrzekła twardo — to czemu nie chcesz podpisać? Podpiszesz i zostawimy cię w spokoju!... Inaczej... Sam wiesz, co cię czeka... Zresztą, za to, żeś krzyczał i tak należy się kara... Sprowadziłeś mi na kark jakiegoś draba i o mało nie miałam przykrości...
— Już nigdy nie będę krzyczał!
— A podpiszesz?
Mężczyzna pochylił głowę.
Kobieta zaśmiała się drapieżnie i klasnęła w dłonie.
— Iwan! — wykrzyknęła głośno. — Chodź tu natychmiast!
Stary człowiek stał się nagle podobny do małego dziecka. Twarz wykrzywił mu grymas błagalny i bezradnie wyciągnął ręce.
— Znów mnie będzie bił! — wybełkotał ze szlochem. — Po twarzy... po ciele... Nie... nie... Jak on strasznie bije... Toć we mnie już prawie życia nie zostało... Spójrz na te siniaki! — wskazał na dłonie. — Palcami poruszyć nie mogę!... Ty mnie bij lepiej...
— Wolisz, żebym ja cię biła? — syknęła. — To zamało!... To ci sprawia tylko przyjemność! Nie licz na to... Z tobą się rozprawi Iwan...
Mężczyzna szarpnął się parę razy w fotelu... Widać było, że chce powstać i uciekać, a poruszyć się nie może.
— Iwan! — Czemu nie przychodzisz? Chodź tu zaraz! — padł z ust Orzelskiej nowy rozkaz.
— Jestem! — odezwał się z sąsiedniego pokoju gruby męski głos.
— Przynieś z sobą bat!
— Słucham!
Niezadługo wszedł do gabinetu olbrzymi, może pięćdziesięcioletni drab, sądząc z ubrania, służący. Miał w ręku potężny pejcz i tym pejczem wymachiwał, jakby odniechcenia. Przystanął w progu i przyjmując postawę służbistą, zwrócił się do Orzelskiej, z zapytaniem:
— Mam zacząć?
Stary mężczyzna jęczał teraz i wił się na swym fotelu, a w jego oczach migotały błyski zwierzęcego lęku. Jak pies, spodziewający się bezlitosnej a okrutnej kary, oczekuje ciosów, przed któremi osłonić się nie może, tak samo stary człowiek kulił się na swem miejscu.
— Więc mam zaczynać? — powtórzył nazwany Iwanem.
— Boże... Boże... — jęczał mężczyzna... — On mnie będzie bił, Iwan, mój kozak, mój sługa... Jestem stary, chory i sparaliżowany, słaby... Bronić się nie mogę. Co za hańba... Co za wstyd... Toć wy nie macie odrobiny litości...
Bat w ręku Iwana poruszał się coraz groźniej...
— Twierdzisz, że nie znam litości! — powtórzyła. — Czemuż mi się sprzeciwiasz i nie chcesz podpisać papierów?... Stawiasz mnie również w położeniu bez wyjścia...
— Nie mogę!
— Dla czego?
Po raz pierwszy jakiś błysk energji przebiegł po pozbawionej wyrazu twarzy mężczyzny.
— Bo nie wolno mi skrzywdzić nikogo!
— Nie skrzywdzisz!
Lecz on już przemawiał stanowczo, na chwilę odzyskawszy dumę i godność.
— Zabrałaś, co miałem!... Trudno... Nie żałuję... To było moje... Lecz tamto, co innego...
— No... no — wyrzekła. — Co za szlachetność... Co za niezłomne postanowienia... Więc, ostatecznie odmawiasz?
— Powiedziałem...
Zwróciła się w stronę olbrzymiego kozaka, który z marsem na czole, nieruchomy, niby olbrzymi posąg kamienny, oczekiwał rozkazu.
— Iwan!
Postąpił parę kroków w stronę fotelu i bicz uniósł do góry.
— Nie! — wykrzyknęła. — Wprzód ściągnij z niego ubranie! Dawaj pejcz!
Kozak wyciągnął w jej stronę bat, który pochwyciła skwapliwie, poczem brutalnie szarpnął chorego za ramię. W oczach tamtego znowu na chwilę zamigotał lęk, lecz wnet się opanował.
— Ściągaj!... Bij!... Katuj... oprawco! — zawołał w jakimś paroksyzmie wściekłości. — Znęcaj się podły chamie nad bezbronnym!... Nic ze mnie nie wydobędziecie... O zamordujcie prędzej!... Niech się skończą te męki...
Kozak, nie zważając na krzyki, powoli, niby rozkoszując się cierpieniami ofiary zdejmował z paralityka marynarkę. Lecz Orzelska pojęła, że najwymyślniejsze tortury, nie zdołają przełamać dziś oporu tego na wpół trupa. Zależało zaś jej, by go jakiś czas jeszcze utrzymać przy życiu.
— Hm! — rzekła, symulując współczucie. — Pragnę ci udowodnić, żem lepsza od ciebie... Zostaw go Iwanie, w spokoju...
Olbrzymi kozak ze zdziwieniem obrzucił hrabinę wzrokiem z podełba, ale odstąpił, posłuszny rozkazowi.
— Nie będę się obecnie znęcała nad tobą! — mówiła dalej. — Bo sądzę, że gdy się zastanowisz, sam nabierzesz rozumu... Tamto, ma nastąpić dopiero za trzy dni... Daję ci więc dobę do namysłu...
Poruszył przecząco głową, lecz ona udała, że nie widzi tego ruchu.
— Dobę do namysłu! — powtórzyła. — A inaczej... Nie miej do mnie żalu, lecz wiedz, co cię czeka... Tu idzie zbyt poważna gra!... Ustąpisz, lub zginiesz!...
— To zginę! — szepnął. — Ja już przestałem się bać śmierci! Śmierć jest czasem lepsza od życia...
Odwróciła się od niego i skinąwszy na kozaka, żeby udał się w ślad za nią, wyszła z gabinetu.
— Iwanie! — rzekła zwracając się do kozaka, kiedy się znaleźli w sąsiednim pokoju. — I ty zasłużyłeś na karę!
— Czemu, pani? — zapytał, nie patrząc na nią.
— Nie zapuściłeś sztor i zapomniałeś zamknąć drugie okiennice w gabinecie! Przez to słychać było na zewnątrz, co się w willi dzieje... Przyleciał tu nawet jakiś smarkacz i ledwie z nim sobie dałam radę... Przypuszczam, że nie poweźmie żadnych podejrzeń i z niczem się nie wygada...
— Otworzyłem u drzwi zapadnię! — mruknął. — Wleciał tam i gdyby pani nie zechciała, nigdyby stamtąd nie wyszedł... A że go pani wypuściła, to już jest jej wola...
— Podobno, malarz! — odrzekła, zastanawiając się nad czemś. — Zostawił adres... Przypuszczam, nie skłamał... Naiwny chłopak, a przydać mi się może... Zresztą, sprawdzę wszystkie o nim szczegóły...
Kozak marszczył czoło.
— Ale zawszeć teraz obawa — odparł — że się wygada... Może tylko udawał, że wierzy w obłąkanie hrabiego... Nie lepiej było z nim skończyć... I tak nikt nie dowiedziałby się...
Lecz ona energicznie potrząsnęła głową.
— Zapadnia jest przeznaczona dla naszych wrogów i tylko w razie ostateczności... Nie pragnę bezcelowych śmierci...
Po twarzy kozaka przebiegł jakiś nieokreślony a bezczelny uśmiech.
— Nie puściłaby go pani tak łatwo — burknął — gdyby nie był przystojny i młody...
Purpura zabarwiła policzki Orzelskiej.
— Coś powiedział?
Nie stropił się bynajmniej.
— Powiedziałem, że spodobał się pani! Słyszałem z drugiego pokoju... Portret ma malować... Już nowego pani znalazła!... Kochanek...
Orzelska trzymała w ręku pejcz, przyniesiony z gabinetu i słysząc poufałe a obraźliwe słowa kozaka, nerwowo ściskała go w dłoni. Nagle ta dłoń podniosła się błyskawicznie, a pejcz z niezwykłą siłą spadł na głowę Iwana, pozostawiając na czole krwawą pręgę.
— Milczeć rabie!...
Jego twarz wykrzywił wyraz wściekłości i uczynił ruch, jakby zamierzał się na nią rzucić. Lecz ona, rzekłbyś, hypnotyzowała go wzrokiem, a pejcz znów wznosił się do góry.
— Milczeć! — powtórzyła.
Ciężko oddychał, lecz pod wpływem gorących a utkwionych w niego ócz, zdawało się tracił całkowicie wolę. Wreszcie, załamał się, skurczył i pokornie wyszeptał:
— Darujcie, jasna pani...
Ona już teraz pewna była zwycięstwa. Lecz chciała raz na zawsze uczynić z niego swe bierne narzędzie.
— Ach, ty niewolniku! — mówiła podniesionym głosem. — Chamie!... Ośmielasz się w ten sposób odzywać do mnie i robisz idjotyczne uwagi, bo kiedyś pozwalałam ci... O tem, co było, zapomnij... To nie istnieje... Ja mam znosić wybuchy zazdrości?... Tyś mój sługa, nic więcej! Masz spełniać rozkazy, a ja cię zato osypię złotem... Zrozumiano?
— Rozumiem!... — wybąkał z trudem.
Ona już stała, odwrócona plecami do niego.
— A teraz dość! I żeby mi się nie powtórzyło więcej! Bo, w razie potrzeby, nie tylko bić potrafię, umiem i zastrzelić...
Niby poskromione dzikie zwierzę, wiódł za nią posępnym wzrokiem. Ale Orzelska już zmieniła temat.
— Wyjdę na parę godzin! — rzekła tonem spokojnym jak gdyby przedtem nic się nie stało. — A ty masz dobrze pilnować domu! Żeby mi mysz się nie wślizgnęła... Słyszysz?
— Słucham, jasną panią...
Może w pół godziny później, z podwórza willi wytoczyło się niewielkie, na ciemno granatowy kolor lakierowane auto, przy którego kierownicy, miejsce zajmowała kobieta. Jechało ono powoli, śród lesistej drogi, oddzielającej pałacyk od podmiejskich uliczek, a Orzelska uważnie rozglądała się na wszystkie strony. Nagle pewien szczegół zwrócił jej uwagę. Na tle drzew, spostrzegła jakąś ciemną sylwetkę i aż wychyliła się z samochodu, żeby lepiej móc obejrzeć zapóźnionego w tych stronach przechodnia. Czas jakiś daremnie wpijała się oczami w mroki nocy, lecz im bardziej zbliżało się auto, tem figura przechodnia stawała się wyrazistsza.
Była nią kobieta. Ubrana czarno, a twarz jej przesłaniał gęsty żałobny welon.
— Dziwne podobieństwo! — mruknęła Orzelska.
Kobieta również posłyszała warkot nadjeżdżającego samochodu, ale widocznie wcale nie zamierzała się ukrywać. Przeciwnie, przystanęła na skraju leśnej drogi, uważnie patrząc w stronę nadjeżdżającego wozu. Jeśli jej twarzy, dzięki welonowi, nie rozróżniała Orzelska, ona ją natomiast spostrzegła wybornie. Jakby prąd elektryczny przebiegł po twarzy nieznajomej, a wargi wyszeptały cicho:
— Ona!... Ona!...
Orzelska jeszcze nie wierzyła własnym oczom. Wzrost ten sam, ruchy te same... Ale, skądże tu znaleźć się mogła ta kobieta? Złuda li tylko, nic więcej...
Lecz nie była to złuda. Bo kiedy samochód Orzelskiej zrównał się z nieznajomą, ta nagle odrzuciła welon i ukazała swą twarz, oświetloną mdłemi promieniami księżyca.
— Bądź przeklęta, djablico! — padł z jej ust gromki okrzyk. — Spotkamy się jeszcze...
Hrabina zbladła, niby ujrzawszy przed sobą groźną zjawę.
— Stójże pani! — zawołała. — Stój!... Jeśli to pani...
Lecz nieznajoma już znikła śród drzew. Chłodne krople potu zrosiły czoło Orzelskiej.
— Niemożebne! — mruknęła. — Halucynacja!... Toć widziałam ją ledwo sekundę i jak cień zginęła... Umarli nie wstają ze swych grobów...
Wielce zdenerwowana, jechała teraz w stronę miasta. Dopiero jasno oświetlone i ludne ulice Warszawy przywróciły jej nieco spokój ducha. Raz jeszcze rozważyła w swej głowie ubiegłe wypadki.
— Tak! Uległam halucynacji! — powtórzyła w duchu. — Zbyt wiele myślę o tem... Ale słyszałam głos jaknajwyraźniej... Bądź przeklęta djablico!
Auto pomknęło raźno Marszałkowską, poczem skręciło w boczną uliczkę... Długi szereg kamienic — i przed jedną z nich Orzelska zatrzymała samochód. Założywszy na motor kłódkę, by nikt nie mógł go bez niej poruszyć, pewnym krokiem weszła do wnętrza kamienicy, kierując się w stronę lewej oficyny. Zatrzymała się tam na trzeciem piętrze przed obitemi ceratą drzwiami i w sposób szczególny nacisnęła dzwonek.
Po chwili w drzwiach uchyliło się maleńkie okrągłe okienko — judasz — i przez nie czyjeś oko bacznie obejrzało postać przybywającą. Później dopiero rozwarły się wrota sezamu, a czyjś głos z zadowoleniem zawołał:
— Jesteś, nareszcie...
— Spóźniłam się trochę! — odparła, wchodząc do środka mieszkania.
Niezadługo siedziała w sporym pokoju, urządzonym, niby laboratorjum chemiczne. Na półkach i stołach, ciągnących się wzdłuż ścian, stały liczne przyrządy, kolby, retorty, naczynia i butelki, napełnione różnokolorowemi płynami. Przy biurku zaś, zarzuconym papierami, zajmował miejsce młody człowiek, zapewne właściciel mieszkania, o wygolonej twarzy, odrzuconych do tyłu włosach, w wielkich rogowych, amerykańskich okularach. Widocznie wizyta oderwała go od doświadczeń, bo był ubrany wygodnie, bez kołnierzyka, jedynie w pijamie. Spozierał na Orzelską uważnie, jakby oczekując, co ona mu powie.
— Wyczerpały się proszki! — poczęła, wprost przystępując do tematu. — Odzyskuje energję... Poczyna mi stawiać opór...
— Tamaro!... Tamaro... — rzekł zamyślony, zwiąc Orzelską poufale po imieniu. — Umiem wytwarzać narkotyki, które pozbawiają woli, oszałamiają, lub stopniowo niosą śmierć... Czemuż nie potrafię wynaleźć leku, któryby zabijał sumienie?...
— Znów zaczynasz stare historyjki, Bobie?...
Nazwany Bobem skrzywił się boleśnie.
— Dla ciebie porzuciłem rodzinę... Dla ciebie straciłem miano przyzwoitego człowieka, sprzeniewierzając powierzone mi pieniądze... Ongi, mawiano o mnie, że jestem rokującym nadzieje uczonym... Dziś, niby przestępca, siedzę tu ukryty, w tem mieszkaniu i pomagam ci do zbrodni...
— Ach, do zbrodni! — zawołała niecierpliwie. — Wiecznie rzucasz gromkie frazesy! Nie żadna to zbrodnia, co czynię... Jestem kobietą mocną i dążę prosto do celu!
— Tamaro!
— A ciebie mogłabym tylko wtedy naprawdę pokochać, gdybyś się stał silnym człowiekiem... Bez wahań i skrupułów, nie zaś zdenerwowanego dzieciaka. Och, takiego pragnęłabym napotkać mężczyznę... Żeby mnie rozkazywał, a nie ja nim rządziła... Żeby mnie złamał, zajął, żebym nie śmiała mu się sprzeciwić... Bił nawet, a nie żebrał wiecznie u mych stóp... Lecz, nie wiem, czy takiego napotkam... Był wprawdzie jeden... Ale... Czy rozumiesz mnie, Bobie.
Pokiwał tylko smutnie głową.
— Nikt zapanować nad tobą nie potrafi — rzekł — lecz ty działasz na wszystkich, jak haszysz!
Zwróciła rozmowę na interesujący ją temat.
— Więc będą proszki? A może masz gotową porcję?
— Mam! — odparł, po chwili wahania — Lecz nie chciałbym ci jej dawać, Tamaro!
— Skrupuły?
— Może i skrupuły!
— Znowu kaprysy?
Odwrócił głowę i milczał.
Orzelska zmieniła rozkazująco-ironiczny ton na zalotny.
— Czemu nie patrzysz na mnie?
Z pod krótkiej sportowej sukienki wyzierała prawie całkowicie odsłonięta przecudna nóżka. Czarne oczy ciskały namiętne płomienie.
— Spójrz! Czyż ci to nic nie mówi? Czyż nie jestem godna pożądania!
Westchnienie wyrwało się z piersi młodego człowieka.
— Ach, Tamaro! — szepnął — Nosisz imię gruzińskiej królowej i jak ona jesteś okrutna!... Nie wysilaj się... I tak ci ulegnę. Za jeden pocałunek. Za chwilę mimolotnej rozkoszy... Sama wiesz, że nie jestem w stanie się oprzeć... Uczynisz ze mną, co zechcesz.
Dziwnie pogardliwy błysk zaigrał na chwilę w głębi jej źrenic. Lecz jeno na chwilę. Bo wnet znikł, a Orzelska wyrzekła pieszczotliwym głosem:
— Dzieciaku!
Załamał ręce z jakąś wewnętrzną męką i jął szeptać boleśnie.
— Pozbawiłaś mnie rodziny... Najbliżsi mnie się wyrzekli... Straciłem honor, stoczyłem się w błoto... A teraz... wpajałaś we mnie przekonanie, że to tylko o parę dawek narkotyku chodzi, a tymczasem wciąż stosując proszki, musisz sprowadzić śmierć. I ja ci do tego pomagam! Staję się mimowoli mordercą! Nie, świadomym zbrodniarzem, bo wiem przecież, do czego dążysz... Łudziłaś mnie dawniej, że pragniesz tylko wydostać jakiś podpis od męża, później się z nim rozejdziesz, a my złączymy się na zawsze. Obecnie w to nie wierzę. Nie wierzę... Zabijesz go, a mnie, narzędzie, które przestało już być użyteczne, porzucisz... Co dalej? Co dalej? A najstraszliwsze w tej całej tragedji, że czuję, iż staczam się w przepaść, a nie umiem zatrzymać się w pół drogi... O, bo jeszcze kilka twych czułych słówek a dam ci truciznę! Dam! A ty mi za nią zapłacisz, niczem kurtyzana, pieszczotą. A później roześmiejesz się, żem taki słaby i zapomnisz o mojem istnieniu...
Znów maska czułości pokryła twarz Orzelskiej.
— Dzieciaku! — powtórzyła — Czyż moja jest wina, że żaden mężczyzna nie umiał mnie przykuć do siebie na dłużej? Że po przelotnym dreszczu rozkoszy każdy staje mi się obojętny? Nienawidzę słabych! Od ciebie tylko zależy, abyśmy się nie rozłączyli nigdy! Wyzbądź się histerycznych napadów, stań się twardy, niczem żelazo! Dziś życie należy do mocnych, a karjerę trzeba zdobywać po trupach! Najlepszym zaś dowodem, że nie traktuje cię, jako chwilowe narzędzie, jest to, że przybyłam tu z pewnym planem... Ty w nim odegrasz główną rolę!
— Nowy plan! Główną rolę? — wykrzyknął z obawą. — W cóż ty chcesz mnie wciągnąć?
Dała mu znak, aby się zbliżył, a gdy po pewnem ociąganiu, uczynił to, ręką objęła go za szyję, przyciągając jego głowę blisko do swych ust. Jej wargi przywarły do ucha młodego człowieka i jęła coś cicho szeptać.
— Ależ to potworne! — zawołał.
— A jednak wykonasz! — oświadczyła z uśmiechem.
— Przenigdy!
— Wykonasz! — metaliczne, stanowcze dźwięki zabrzmiały w głosie Orzelskiej — A teraz pójdź, głupcze...
Ciepłe ramiona otoczyły jego szyję, żarłoczne wargi wżarły się w usta... Czuł, że słabnie, że traci wolę. Refleksje i mocne postanowienia ginęły w mroku niepamięci. Och, jak ona pieścić potrafi! Dla tej kobiety demona gotów był obecnie na wszystko! Zresztą!... Postarał się uspokoić sumienie... Może tym razem nie kłamie?... Może to nie takie straszne?...
Wzrok Orzelskiej przesłaniała już mgła namiętności, lecz jednocześnie igrały tam i iskierki jakiegoś szatańskiego triumfu...
Krzesz niedługo czekał na zaproszenie od hrabiny. We dwa dni później, zrana zjawił się w jego skromnej pracowni, rosły kamerdyner — kozak Iwan — i nie patrząc mu prosto w oczy, oświadczył:
— Bilet od pani hrabiny! Prosi o odpowiedź!
Malarz rozerwał kopertę z niecierpliwością. Orzelska w tonie więcej, niż uprzejmym oznajmiała, iż jeśli artysta się nie rozmyślił i portretować ją zamierza, cały dzisiejszy dzień pozostaje w domu i chętnie mu służy.
— Będę za dwie godziny! — zawołał ucieszony.
— Dobrze! Powtórzę! — mruknął kozak, spojrzawszy na malarza z dziwną nienawiścią, ale ten nie zauważył tego spojrzenia.
W dwie godziny później, Krzesz wyświeżony, i wyelegantowany, wdziawszy na siebie swą najpiękniejszą, aksamitną, czarną kurtkę, zapakował do taksówki duże płótno na ramie, stalugi, pudełko z farbami i kazał się zawieść do pałacyku hrabiny.
Na progu willi, spotkała go sama piękna pani, widocznie posłyszawszy warkot nadjeżdżającej taksówki.
— Ach, przywiózł pan wszystko! — zawołała, ujrzawszy przybory malarskie — Więc zabieramy się do pracy?
— Oczywiście, pani hrabino! — odparł, całując ją w rękę — Postaram się stworzyć świetny portret.
— Proszę...
Wskazywała drogę, podczas gdy Iwan, zachmurzony, wyjmował powoli z samochodu ramę i stalugi.
Rychło znaleźli się w wielkim salonie, który, jak wydało się Krzeszowi, sąsiadował z owym gabinetem, gdzie ongi ujrzał w fotelu sparaliżowanego mężczyznę. Nie śmiał o to zapytać, natomiast rozglądał się ciekawie po urządzeniu sali. Pełno tam było obrazów pierwszorzędnych mistrzów, rzeźb, stylowych mebli i kosztownych cacek. Aż dusza rosła w Krzeszu, kiedy pochłaniał oczami te cuda.
— Niema, jak hrabstwo! — stwierdził z niejaką zazdrością w duchu. — Ale w takiem otoczeniu przyjemniej malować!
— Chyba dobra pracownia? — rzuciła z lekkim uśmiechem Orzelska, niby odgadując jego myśli — Światła też tu mamy dużo...
— Znakomita! — potwierdził, pomagając Iwanowi ustawiać stalugi.
Przytwierdził do nich ramę z płótnem, poczem zerknął na hrabinę, niby zapytując, czy rychło rozpoczną pracę.
— Nie! — rzekła, w odpowiedzi na to nieme zapytanie — Jeszcze nie teraz... Już druga. A ja o drugiej zwykle spożywam skromny posiłek. Bardzo mi miło, że pan przybył wcześniej i sądzę, że zechce mi przy nim asystować.
— Ależ, z największą chęcią, pani hrabino! — wykrzyknął uradowany, iż podczas obiadu potrafi z piękną kobietą bliżej się zaprzyjaźnić.
Rychło zajął Krzesz naprzeciw Orzelskiej miejsce w sali jadalnej. I tu oko jego nie mogło się oderwać od szaf gdańskich i ciężkich krzeseł, utrzymanych w stylu średniowiecza. Znajdowali się tylko we dwójkę przy stole, a gospodyni uznała za właściwe usprawiedliwić nieobecność męża.
— Znów dziś bardzo źle się czuje! — wymówiła ze smutkiem. — Widok obcych go drażni! Czasami i moja obecność jest mu przykra. A ponieważ obawiam się ataków, posyłam potrawy do gabinetu, a posiłki spożywam sama.
— Hm! — mruknął Krzesz, myśląc, że nie do pozazdroszczenia jest los tej wytwornej pani przy boku szaleńca.
— Cóż? Nie zawsze życie ściele się po różach! — dodała, jakby chcąc spotęgować jeszcze to wrażenie w malarzu.
Zażenowany, nie śmiąc się wyrwać z jaką niepowołaną uwagą, jął gwałtownie pałaszować przekąski. Zapowiedziany przez Orzelską skromny obiadek, w rzeczy samej nazwać było można luksusową ucztą. Przynajmniej, w pojęciu Krzesza, nieprzywykłego do podobnych smakołyków. Nie brakło tam ani potraw wykwintnych, ani szeregu butelek z zagranicznemi etykietami, których sam widok mile łaskotał podniebienie malarza. Bowiem każdy artysta ma już naturę taką, że trunku się nie lęka, przeciwnie ten budzi w nim wesele i natchnienie.
— Niema, jak hrabstwo! Burżuje! — powtórzył raz jeszcze w duchu i łyknął bodaj piąty kieliszek koniaku, który mu uprzejmie nalała Orzelska.
Pod wpływem wychylonych kieliszków, nastrój przy stole stawał się coraz swobodniejszy. O ile na na początku peszyło malarza sam na sam z „wielką damą“, w której choć durzył się już porządnie, ale nie wiedział o czem z nią rozmawiać, o tyle pod wpływem koniaku, wzmocnionego dwoma szklaneczkami burgunda, nabrał odwagi i rozgadał się na dobre. Tfu, do licha, hrabina, jest taką samą kobietą, jak i inne! Grunt, że piękność nad pięknościami, a jego do swej konfidencji dopuszcza! Jął tedy pleść i o sobie i o swych zamierzeniach, puszczając czułe oczka do ślicznej pani i nie upłynęło pół godziny, kiedy wyłożył Orzelskiej, swe życie, jak na dłoni. Słuchała przyjaźnie uśmiechnięta, a wzrok jej niby od niechcenia, sądował go do dna.
— Znam cię teraz, ptaszku! — pomyślała. — Nie pomyliłam się! Naiwny jeszcze z ciebie dzieciak! O, będę miała pociechę... Zagrasz, jak zechcę. No, na dodatek, wcale przystojny jesteś chłopak...
Usługiwał do stołu nie Iwan, lecz przystojna i fertyczna pokojówka. Została ona przyjęta dnia poprzedniego, ze względów jedynie wiadomych hrabinie. Nie mógł domyśleć się tego Krzesz i podziwiał liczną służbę. Iwan tylko parę razy zajrzał do sali jadalnej, postał na progu z ponurą miną, niby coś sprawdzając, poczem pod wpływem ostrych spojrzeń hrabiny, znikał. Manewry te nie uszły uwagi malarza, który aczkolwiek podniecony trunkiem i zaprzątnięty własnem opowiadaniem, ze zdziwieniem zapytał:
— Czemuż ten pani służący, tak się przygląda, jak gdyby nas śledził? Może hrabia jest niezadowolony z mojej wizyty?
— Ach! — zawołała, starając się śmiechem pokryć podrażnienie. — O mego męża może pan być spokojny! W stanie, w jakim znajduje się obecnie, zapomniał o zazdrości... Wydawało się panu tylko, że kamerdyner na nas w sposób szczególny spoziera! Jest to Iwan, kozak, mój sługa od wielu lat, niezwykle do mnie przywiązany. Bardzo porządny człowiek, ale po różnych nieszczęściach, jakie go spotkały, wiecznie chodzi z marsem na czole. Złote serce... Muchy nie skrzywdzi. Tylko należy się do niego przyzwyczaić...
Krzesza zadowoliło to wyjaśnienie.
— Musiał być kiedyś bardzo przystojny! — zauważył — I teraz z niego, choć nie jest pierwszej młodości, wcale ładny mężczyzna. Wyobrażam go sobie w kozackim narodowym stroju... Wysokie buty, bufiaste spodnie, czerwona, jedwabna koszula.
— Nie przywykłam się zajmować urodą mojej służby! — sucho oświadczyła Orzelska.
— A tom ci trafił! — zmieszał się Krzesz — Z taką arystokratką, to nigdy niewiadomo, kiedy człowiek głupstwo strzeli!
Zgrzyt ten jednak prędko minął. Tembardziej, że w tejże chwili fertyczna subretka wniosła na tacy filiżaneczki z wonną czarną kawą, a Orzelska jęła nalewać do smukłych kieliszków złocistego benedyktyna. Krzesz znów wjechał na artystyczne tematy, podkreślając sprytnie, iż o tak pięknej modelce, jak hrabina nigdy nie marzył i uczta zakończyłaby się prawdopodobnie w jaknajlepszym nastroju, gdyby nagle malarza nie zaświerzbiał język i nie wyrwał się z frazesem, który go korcił od początku obiadu.
— Ale, wie pani hrabina — rzekł, tajemniczo mrużąc oko, — że ów wieczór, kiedyśmy się poznali, był istotnie wieczorem niesamowitych przygód.
— Cóż pana spotkało? — wpiła się weń trochę niespokojnym wzrokiem — Jakaś awantura... Już potem, gdy pan opuścił pałacyk?
— Nietyle awantura, co dziwne spotkanie!
— Spotkanie?
— Kiedym wędrował, powracając na piechotę z willi, w stronę miasta, niespodziewanie ktoś mnie pochwycił za ramię. Spojrzałem zdumiony... Stała przedemną jakaś starsza kobieta, wysoka, ubrana czarno, w welonie żałobnym...
— Kobieta w welonie żałobnym! — głucho powtórzyła Orzelska, a palce jej kurczowo wpiły się w obrus.
Zbladła gwałtownie. Gdyby Krzesz mniej był zaprzątnięty swem opowiadaniem, a więcej zwracał na nią uwagę, spostrzegłby bez trudu, jak maleńkie krople potu zaperliły się na czole pięknej kobiety. Ale Orzelska była zbyt opanowaną, by na długo poddać się wrażeniu. Choć posłyszana wiadomość przekonywała ją, że nie uległa halucynacji, widząc również tajemniczą nieznajomą, szybko wypiła stojący przed nią kieliszek likieru, nalała sobie drugi i spokojnie wyrzekła:
— Istotnie, niesamowita przygoda. Czegóż chciała owa czarna dama od pana?
— To właśnie najciekawsze!
— Mianowicie? — Powoli zapaliła papierosa, zaciągając się głęboko dymem.
— Wogóle plotła trzy po trzy! — mówił obecnie prędko malarz. — Dobrze zrozumieć nie mogłem, czego właściwie chce. Zdaje się, podpatrzyła, kiedym wychodził z willi i wielce ją zaciekawiało, co tu się dzieje. Dopytywała się, czy hrabia żyje...
— Cóż pan powiedział? — gęsty obłok dymu zasłonił twarz Orzelskiej.
— Że widziałem hrabiego i jest sparaliżowany i na pół obłąkany.
— Ach, tak!... — z za obłoku dymu wyrwało się niby westchnienie ulgi — A więcej?
Malarz zmieszał się nagle i zamilkł.
— Nic więcej nie mówiła! — nalegała Orzelska.
— Owszem! A nie obrazi się pani hrabina?
— Czemuż miałabym się obrazić?
Malarz wymówił z determinacją.
— Rzucała jakieś przekleństwa na panią! Nazywała djablicą!
— Djablicą! Świetnie! — nieprzymuszenie w sali zabrzmiał srebrzysty śmiech.
— Później, niczem zjawa, znikła śród drzew... Lecz przódy rzuciła mi ostrzeżenie, abym pani unikał, gdyż inaczej zginę...
Śmiech srebrzysty coraz głośniejszemi kaskadami rozbrzmiewał po jadalnym pokoju.
— Więc niechaj pan mnie unika! — śród wybuchów wesołości wyrzuciła z siebie piękna pani.
— Wcale nie mam zamiaru! — zaśmiał się również w odpowiedzi malarz. — Lecz pragnąłem się dowiedzieć, cóż to za wróg ukryty w ten sposób prześladuje panią?
— Nie mam pojęcia! Przypuszczam warjatka!
— I ja tak sądzę! Wyglądała na kobietę pozbawioną zmysłów! Nigdy dotychczas nie udało się jej pani napotkać?
— Nie! Nigdy! — odrzekła, patrząc mu prosto w oczy — A nawet gdybym napotkała, zapewne nie zwróciłabym uwagi! Jest to prawdopodobnie nieszczęśliwa istota, która dzięki trudnym warunkom życiowym, dostała rozstroju nerwowego i zazdrości mi dostatku... Dziś większość osób warjuje z nędzy! Och, gdybyż lepiej znała moje życie, nie miałaby mi czego zazdrościć! Lecz pana, drogi mistrzu — Orzelska przymrużyła filuternie oko — nie chcę uspakajać! Proszę usłuchać wezwania czarnej damy i uciekać póki czas!
— Kto raz się znalazł w sieci syreny, sam tej sieci łatwo nie rozerwie! — odparł, wytrzymując utkwiony w niego płomienny wzrok.
— Skoro, tak! — oświadczyła, powstając z miejsca — To nie traćmy czasu! Do pracy!
Krzeszowi, który czuł się nieco ociężały po licznych, wychylonych kieliszkach, niezbyt teraz było śpieszno do pracy. Sądził pozatem, że „poufniejsza“ rozmowa zbliża go bardziej do pięknej pani. Nie mógł się jednak sprzeciwiać Orzelskiej i bez wielkiego zapału powtórzył:
— Idziemy!
W ślad za hrabiną poszedł do salonu i tam zaczął majstrować przy stalugach, rozkładając farby i porządkując pędzle. Dopiero, gdy wszystko zostało przygotowane, rzucił na nią okiem.
Siedziała w pobliżu stalug, założywszy nogę na nogę i ćmiąc cieniutkiego papierosa. Dziwny uśmiech błądził po jej twarzy, a wzrokiem wpijała się w zgrabną i atletyczną figurę malarza.
Zerknął niepewnie na Orzelską. Była ubrana w skromną ciemną sukienkę, bez najmniejszej ozdoby, w czarne, jedwabne pończochy i lakierki. Wiedział, że nawet panie z największego towarzystwa lubią się stroić do portretów i nakładają wówczas prawie wszystkie swe kosztowności. Zdziwiony czekał, a na ustach mu zawisło zapytanie.
— Czyż tak mam panią namalować?
Odgadła myśli malarza i znów zagadkowy uśmiech zawisł na wargach.
— Czeka pan na to, że pójdę się przebrać? Razi pana mój ubogi wygląd?
— Ach! — postarał się ukuć komplement — Pani hrabinie we wszystkiem prześlicznie!... Jej uroda starczy za strój najpiękniejszy.
— A jednak zmienię szatę!
— Pozostawiam to do uznania... Mnie osobiście, jest to obojętne.
— Zmienię!
Powstała z miejsca i odeszła do sąsiedniego pokoju, pozostawiając samego malarza. Z nudów począł poprawiać coś przy pędzlach, myśląc, że naprawdę niezwykłą kobietą jest hrabina i jej otoczenie. I ten kozak Iwan. I ta czarna dama. I ten jej wzrok, który niewiadomo czy drwi z człowieka, czy też obiecuje mu nieskończone rozkosze.
Lekki skrzyp podłogi zbudził z zadumy Krzesza.
Spojrzał i o mało nie krzyknął głośno ze zdumienia i podziwu.
Tam, na progu stała Orzelska, lecz w jakim stroju! Nago, prawie całkowicie nago. Tylko złote pantofelki zdobiły jej nóżki, a za zasłonę reszcie ciała służyło olbrzymie, z czarnego lisa, futro.
— Wenus w futrze! — wykrzyknął, nie mogąc się pohamować.
Zamknęła starannie za sobą drzwi na klucz, jakby się obawiając, iż jej ekscentryczny wygląd może ktoś podpatrzeć, poczem powoli podeszła do niskiej kozetki, znajdującej się naprzeciw stalug i na tej kozetce wyciągnęła się najspokojniej
— Przecudna! — wyszeptał, pożerając wzrokiem, niby z marmuru wykute ciało i musiał całą siłą woli powstrzymać się na miejscu, by nie podbiec do niej.
— Wenus w futrze! — rzekła, ułożywszy się wygodnie śród poduszek, podchwytując poprzedni wykrzyknik malarza — Bohaterka powieści Sacher Masocha! Znam ten romans! Kobieta, która lubiła się otulać w skóry dzikich zwierząt i jak te dzikie zwierzęta była okrutna! Czym do niej podobna? Nie wiem! Czasem znęcam się z przyjemnością nad mężczyznami. Bawi mnie to wielce... Więc, jeśli to panu przyjemność sprawia, niechaj pan mnie namaluje, jako wampira... Cóż, podobam się panu?...
— Ależ, pani hrabino! — rzucił na nią gorące spojrzenie i chcąc nieco oprzytomnieć aż wpił paznokcie w ciało dłoni.
— Przestań pan z tą hrabiną! Dla pana jestem Tamara! Pani Tamara! Nie znał pan jeszcze mego imienia... Gruzińskie imię, bo i gruzińska krew płynie w moich żyłach! Cóż, zaczynamy, mistrzu?
— Brrum! — mruknął Krzesz niezrozumiale i począł pochwyciwszy węgiel, zaciekle szkicować po płótnie.
Powoli mijało pierwsze wrażenie, a w duchu ogarniała go pasja. Och, ze zwykłą modelką wiedziałby doskonale, jak postąpić, zresztą modelka nie rozebrałaby się tak całkowicie, bez zachęty z jego strony. A te wytworne arystokratki? Na jakie sobie pozwalają figle! Ot, leży przed nim całkiem nago i sądzi pewnie, że złego w tem nic niema — bo malarz, w jej pojęciu, nie jest człowiekiem! Przeklęta, wyuzdana burżujka. Zemści się Krzesz i nie będzie na hrabinę zwracał uwagi.
Teraz, odrzuciwszy węgiel, a nałożywszy farby na paletę, malował szybko. A im więcej zagłębiał się w swą pracę, tem szybciej następowała w nim przemiana, charakterystyczna dla prawdziwych artystów. Bo Krzesz był z krwi i kości artystą. Nikło ciało, pozostawała sztuka. Wspaniała, a godna pożądania kobieta zstępowała na drugi plan, zaciekawiał jedynie nieprzeciętny model. Już nie portret pragnął stworzyć Krzesz, a obraz. Zamierzał przedstawić Orzelską w rzeczy samej jako kobietę demona, która półleżąc z pogardą spoziera na kłębowisko ludzkich cielsk, walczących o jej względy zaciekle.
— Byle pozwoliła tylko posłać ten obraz na wystawę! — myślał — Zostanę sławny!
Tak malował może pół godziny, może trzy kwadranse, zapomniawszy o czasie i otoczeniu, a napewno malowałby i dłużej, gdyby nagle cichy szept nie wyrwał go z tego transu.
— Co? Co się stało? — zagadnął, przytomniejąc — Zmęczona już pani?
Leżała teraz przymknąwszy powieki, a futro zsunęło się z niej całkowicie. Na zapytanie malarza nie odparła ani słówkiem.
— Nadużyłem pani cierpliwości! — zaśmiał się wesoło. — Ale z malarzami tak już jest... Kiedy pochwycą piękny model, trudno ich oderwać od roboty i gotowi są go zamęczyć! Nie gniewa się pani na mnie, pani hrab... to jest chciałem powiedzieć, pani Tamaro?
Znów milczenie.
Odłożył paletę i pendzle i trochę zaniepokojony zbliżył się do niej. A nuż zemdlała? Wzywać służbę, gdy tak leży przed nim kompletnie nago, będzie wcale głupia historja.
Pochylił się nad nią.
— Pani Tamaro? — wymówił cicho. — Źle się pani czuje?
Nagle stała się rzecz niespodziewana. Zamknięte oczy rozwarły się gwałtownie i rzekłbyś opaliły go swym płomieniem. Nagie ręce oplotły szyję malarza, ciągnąc go bliżej ku sobie.
— Głupcze! — posłyszał słaby wykrzyknik. — Och, ty głupcze!
Co dalej się stało nie pamiętał. Czuł tylko, że po długim, namiętnym pocałunku, z jego wargi cieniusieńkim strumieniem poczyna spływać krew...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Już się zmierzchało, kiedy Krzesz opuszczał willę, nie wiedząc sam, czy przeżył to wszystko w rzeczywistości, czy też jeno śnił na jawie. Lecz paliły go jeszcze gorące uściski, a maleńka ranka na górnej wardze świadczyła, iż wątpić nie może w swe szczęście. Spełnione zostały najśmielsze marzenia! Posiadł nietylko wspaniały model, ale i przecudną kochankę! Zobaczy ją jutro, pojutrze... Każdą chwilę jest gotów spędzać u jej stóp! Tej radości nie mąciło nawet dziwne wspomnienie, że śród najgorętszych miłosnych uniesień, posłyszał w sąsiednim pokoju jakiś jęk i lekki skrzyp u drzwi. Cóż to mogło obchodzić Krzesza! Wszak był tak szczęśliwy, a Tamara kochała go napewno, bo przecież inaczej... Tam, do djaska... Górą nasi! Górą artystyczna brać... On, Krzesz i dama z wielkiego świata... Teraz już nie spojrzy nawet na byle przystojną dziewczynę... Och, jakże zarozumiali są malarze!
Szedł więc Krzesz trawiony podobnemi myślami, a piersi rozsadzała mu duma i zbliżał się już do sztachet, oddzielających pałacyk od ogólnej drogi, gdy wtem posłyszał za sobą pośpieszne kroki. Obejrzał się. Biegł za nim kozak, Iwan. Przystanął, sądząc, że coś w willi zapomniał, lub też hrabina mu przesyła nowe zlecenie.
Kozak był blady, ciężko dyszał i przez czas jakiś patrzył na malarza w milczeniu.
— Cóż się stało? — zapytał zdziwiony Krzesz. — Pani hrabina?...
Kozak, nie patrząc na Krzesza, nagle wyrzucił z siebie:
— Przestałby pan do nas chodzić!
— Czemuż mam przestać tu bywać? — powtórzył, nic nie rozumiejąc. — Czy to, pani hrabina, kazała wam powtórzyć?
Kozak skrzywił się dziwnie.
— Nie, nie pani hrabina! Ja sam od siebie...
— Proszę mówić wyraźniej...
Iwan patrzył kędyś w dal, a jego potężna sylwetka zarysowywała się ponuro na ciemnym tle drzew.
— Niech pan rozumie, jak chce! Nie jest małe dziecko! Nie na dobre — zaciął z małorosyjska — panu wyjdzie ta znajomość...
— Ależ...
Chciał jeszcze o coś zapytać malarz, lecz w tejże chwili ktoś poruszył furtką u sztachet i ukazała się tam postać listonosza.
— Telegram do hrabiny Orzelskiej!
Iwan odwrócił się od malarza plecami, niby zapomniawszy o jego obecności i skierował się do pałacyku, dając listonoszowi znak, aby udał się w ślad za nim.
Krzesz pokiwał głową — i podążył do miasta, postanawiając jutro o wszystkiem powiadomić kochankę.
— Telegram do pani hrabiny! — mówił tymczasem kozak, doręczając Orzelskiej depeszę i unikając jej wzroku.
Rozerwała ją niecierpliwie, a zapłonione jej policzki, poczerwieniały jeszcze mocniej.
— Ach! — wykrzyknęła. — Więc przybywa ta wyśniona jedynaczka! Ścisłe miałam wiadomości i nie omyliły mnie przewidywania! Na szczęście, mój plan już gotów!
Orzelska, trzymając w ręku telegram, pośpieszyła do pokoju małżonka. Paralityk siedział w fotelu, na swem zwykłem miejscu, oczy miał przymknięte, a na twarzy mu osiadł jakiś wyraz ogłupienia.
— Rodrygu! — rzekła. — Obudź się! Mam dla ciebie ważne wiadomości!
Wydawało się, że dalej drzemie. Szarpnęła go mocno za ramię.
— Obudź się!
Powoli podniosły się powieki, a z za nich wyjrzały blade, bez wyrazu, niby rybie oczy.
— Co? co... — wybełkotał. — Znowu Iwan?
— Niema Iwana! — odparła ze zniecierpliwieniem. — Nikt ci dokuczać nie zamierza... Toć, widzisz, że od paru dni pozostawiłam cię w spokoju... Ale przyjeżdża twoja córka, przyjeżdża Zosia...
— A... Zosia przyjeżdża! — powtórzył bezdźwięcznym głosem, jakgdyby ta wiadomość nie uczyniła na nim najlżejszego wrażenia.
— Twoja ukochana córka...
— Tak... tak...
Orzelska wpijała się w tę ruinę ludzką z wyrazem dzikiego triumfu.
— Toż on już nic nie rozumie i o niczem nie pamięta! — wyszeptała. — Nawet o Zosi... Genjalny jest ten Bob... Genjalne są te proszki...
Należało jednak próbę doprowadzić do końca, a od wyniku próby zależało wiele, nawet życie hrabiego...
To też Orzelska jęła przemawiać doń, jakby przed nią siedział człowiek przytomny, bacznie przytem śledząc, jaki skutek wywierają jej słowa.
— Więc, przyjeżdża panna Zosia! — powtórzyła. — Choć pięć lat już trwa nasze małżeństwo, nie znam jej wcale, bo wciąż kształciła się zagranicą... a ja... to jest my — poprawiła się — z różnych względów uważaliśmy za niewskazany powrót Zosi do kraju... Nie wiem nawet, jak wygląda, bo ty masz tylko jej fotografje z lat dziecinnych... Sądzę jednak, że gdy teraz powróci, zapanuje pomiędzy nami serdeczny stosunek... Zaopiekuję się nią szczerze...
— Ty... ty... zaopiekujesz? — w źrenicach bez wyrazu paralityka zabłysł na sekundę cień lęku, ale wnet zgasł. — Dobrze... Zaopiekuj się...
— Pokocham, niczem własną córkę!
— Acha... Acha...
— Mogłeś sądzić — tłomaczyła słodko — że mam względem twej córki jakieś złe zamiary... Bo żądałam koniecznie, ponieważ jest niepełnoletnia, a ty zarządzasz jej majątkiem, żebyś na mnie, ze względu na swą chorobę wystawił plenipotencję... Sprzeciwiałeś się temu kategorycznie i czasem dochodziło pomiędzy nami do scen dzikich... Czy coś z tego pamiętasz?
Poruszył lekko głową i przymknął oczy.
— Nie... nie... pa... miętam!
— Nie pamiętasz? — zawołała radośnie. — Byłam dla ciebie zawsze bardzo dobra? Prawda?
— Dobra... bardzo dobra!
— Otóż tem bardziej niezrozumiały był twój opór! Choć majątku osobistego już nie posiadamy, a wszystko należy do Zosi, napewno nie ruszyłabym z tej fortuny ani grosza... Lecz mniejsza o to! Musimy teraz zastanowić się dobrze, aby Zosi ułożyć szczęśliwie życie...
— Tak... tak...
Choć każdy, kto z boku popatrzyłby na tę scenę, odniósłby wrażenie, że to nie żywy człowiek przemawia, a nakręcony automat, Orzelska najpoważniej wykładała swą myśl dalej:
— Musimy jej ułożyć życie!... Długo w naszym domu pozostać nie może... Sam chyba powinieneś zrozumieć... Bo... bo...
Tu zaplątała się nieco hrabina, lecz wnet wypaliła śmiało.
— Bo jest w tym wieku, że należy ją wydać za mąż... Czy na to się zgodzisz?
Odpowiedź na te zapytanie, była kulminacyjnym punktem całej rozmowy, a właściwie doświadczenia z na pół przytomnym hrabią. Gdyby i teraz zaprotestował, nie pozostawało nic — niźli dać mu zażyć silną dawkę trucizny. Ale narkotyk nie zawiódł pokładanych w nim nadziei, a z ust paralityka znów wybiegło głupkowate:
— Acha... acha...
— Więc przystajesz! — odetchnęła z ulgą. — Spodziewałam się tego! Wynalazłam nawet dla twej córki kandydata na męża... Solidny człowiek... Doktór-chemik... Rozumiesz?
Lecz w pokoju rozlegało się już ciche chrapanie. Paralityk, z powrotem zasnął.
— Zwycięstwo! — wyrzekła głośno, nie krępując się jego obecnością. — Całkowite zwycięstwo. Ten idjota nie zdradzi mnie ani słówkiem! Bob zostanie moim zięciem, a ja się dobiorę do miljonów... Czy Zosia pokocha Boba? — dodała z cynicznym uśmiechem. — O tom spokojna!... I dla niej on wynajdzie proszki... Proszki, które wiodą do grobu...
W rzeczy samej znalazła wyjście z trudnej sytuacji. Dłużej znęcać się nad chorym, nie prowadziło do celu. Trudno też było zmusić do podpisania dokumentów, skoro był nieprzytomny. Sam tego nie mógł uczynić. Wodzić zań ręką po papierze? Później mogli się na tem poznać. Ale pochwycić Zosię, podobno naiwną dziewczynę, w swe macki, stworzywszy pozory, że ojciec jest szaleńcem, to był najlepszy projekt... O, nie wymknie się jej teraz ona! A później prędko pozbędzie się na zawsze i starego i Zosi... Stanie się całkowicie wolna, a w jej posiadaniu znajdą się miljony...
Tak, miljony...
Jakiś, iście djabelski uśmiech, wykwitł na twarzy Orzelskiej. Na chwilę poczucie triumfu, zmąciło wspomnienie o czarno ubranej kobiecie. Ale wnet przykra myśl znikła.
— A gdybyż zmartwychwstała nawet! — szepnęła... — To i tak sobie poradzę! Toż to obłąkana...
Wyszła pośpiesznie do sąsiedniego pokoju.
— Iwanie! — padł głośny rozkaz. — Teraz siódma, a panienka przyjeżdża o ósmej! Bierz samochód natychmiast i jedź na jej spotkanie!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Lecz Iwan nie spotkał hrabianki.
Może na pół godziny przedtem, z pociągu kurjerskiego przybywającego z Paryża, wysiadła z przedziału drugiej klasy, młoda, osiemnastoletnia panienka, sama, niosąc skromną walizeczkę w dłoni. Była to wysmukła blondynka, ubrana skromnie o delikatnych i prawidłowych rysach, na twarzy której malowała się wielka dobroć, choć jednocześnie i pewien smutek.
Z wahaniem rozejrzała się dokoła i widocznie nie spostrzegając tego, kogo jej wzrok poszukiwał, pośpiesznie skierowała się do wyjścia. Rychło zajęła miejsce w taksówce, rzucając szoferowi adres odległej ulicy.
Panienką tą była hrabianka Zofja Orzelska — lecz taksówka nie skierowała w stronę placyku jej ojca.
Wręcz w odwrotną stronę...
A gdy po dłuższej jeździe samochód zatrzymał się przed niską i odrapaną kamienicą jednej z odległych od śródmieścia uliczek, wysiadła z auta, pozostawiając tam walizeczkę i polecając szoferowi zaczekać.
Raz jeszcze sprawdziła numer domu, poczem weszła niepewnie do bramy. W jednem z okien na pierwszem piętrze oficyny połyskiwało światełko.
— Więc odnalazłam! — wyszeptała radośnie i bez namysłu podążyła w kierunku mieszkania. Trzy dyskretne stuknięcia. Powoli, ostrożnie rozwarły się drzwi i wysoka sylwetka kobiety, ubranej żałobnie, wyrosła na progu.
— Nareszcie...
Kiedy, po pewnym czasie, panienka opuszczała tajemnicze mieszkanko, biegł w ślad za nią pełen lęku wzrok czarnej pani, a usta składały się, niby do modlitwy, błagalnie. Lecz dziewczyna nie zważała na to i nie utkwiły w jej pamięci groźne ostrzeżenia, posłyszane przed chwilą.
Wsiadła do taksówki z powrotem, polecając się odwieźć obecnie do pałacyku Orzelskich.
Na spotkanie wybiegła pani Tamara. Iwan powrócił przed paru minutami i już była niespokojna, co się stało z hrabianką.
— Ach, panna Zosia! — zawołała radośnie, mierząc przybyłą szybkiem spojrzeniem od stóp do głowy. — Jakże się cieszę! Musiała się pani rozminąć w drodze... Bo na jej spotkanie wysłałam służącego.
— Istotnie! — odparła, czerwieniąc się panienka. — Rozminęliśmy się w drodze... Choć nie wiem, czy służący poznałby mnie... Musiał mieć o mojej osobie bardzo niedokładny rysopis... Wzruszona jestem, na prawdę, że panią tak obszedł mój przyjazd...
Gdy wymawiała te słowa, niewinny a naiwny uśmiech wykwitł na jej ustach. Orzelska aż drgnęła z zadowolenia. Wielce ułatwione będzie zadanie z równie niedoświadczoną osóbką... To też pochwyciwszy ją w ramiona znakomicie jęła odgrywać komedję.
— Zosieńka kochana! — wyrzekła, obsypując ją pocałunkami. — Moje złote maleństwo! Nie znając cię wcale, tak właśnie sobie wyobrażałam, że wyglądasz... Ładna i bardzo jeszcze dziecinna dziewczynka... Doprawdy rada jestem, żeś przyjechała... Smutno samej mi było w tym domu... Zazwyczaj stosunki pomiędzy macochą a pasierbicą nie są zbyt serdeczne, lecz mam nadzieję, będziemy stanowiły wyjątek... Uważam cię już za młodszą siostrę... Nie gniewasz się chyba, że ci mówię po imieniu... Zosieńko...
— Ależ bardzo proszę! — odparła rumieniąc się mocno i z pewną nieśmiałością odpowiadając na czułości Orzelskiej.
A gdy znalazły się w dalszych pokojach willi, pani Tamara uważała za stosowne dalej wyjaśniać.
— Chcę uniknąć na wstępie wszelkich tarć między nami! Siedząc tam zagranicą, mogłaś sądzić, że wyszłam za twojego ojca jedynie przez wyrachowanie, dla majątku... I mogłaś żywić żal do mnie zato... Mogłaś przypuszczać, że wpłynęło to na oziębienie twego stosunku z ojcem... Otóż, zapewniam, że nigdy nie uspasabiałam go źle do twojej osoby... a co zaś mnie się tyczy, rychło poznasz, jakiem jest moje życie... Zamieniłam się w pielęgniarkę...
— A ojciec? — wyrzekła nieśmiało Zosia.
Orzelska uczyniła smutną minę.
— Pragniesz go coprędzej zobaczyć? — odparła, opuszczając wzrok do dołu. — Wcale się temu nie dziwię... Lecz bądź przygotowana...
— Na co? — powtórzyła z lękiem.
— Iż dzisiaj to tylko ruina człowieka! Jest sparaliżowany i nieprzytomny...
— Boże! — zawołała z rozpaczą. — Spodziewałam się tego... Toć z listów, które otrzymywałam, jasno wynikało... Uprzedzała mnie pani... Sam już pisywać nie mógł... Pani była na tyle dobra, że nadsyłała mi od czasu do czasu wiadomości...
— Tak biedne dziecko! Przykry cię oczekuje widok i obie jesteśmy jednakowo nieszczęśliwe... Lecz nie nazywaj mnie panią... Dla ciebie jestem tylko Tamara...
Panna Zosia odwróciła nieco główkę, jakby pragnąc ukryć swą boleść. Nie odpowiadając wprost na ostatnie słowa Orzelskiej, wyszeptała cicho:
— Chodźmy do niego!
Orzelska w milczeniu wskazała jej drogę. W gabinecie, ledwie oświetlonym dużą lampą, przesłoniętą gęstym abażurem, majaczyła ciemna sylwetka nieruchomego człowieka. Panna Zosia szybko podbiegła do paralityka i zawołała:
— Ojcze!
Hrabia drgnął i powoli podniosły się jego powieki. Przez krótką chwilę, niby ze zdziwieniem, patrzył na córkę. Wnet jednak zamknął oczy i nie wyrzekł ani słówka.
— Śpi! Lepiej go nie budzić! — zauważyła Orzelska.
Lecz panna Zosieńka nie dała za wygraną. Otoczywszy ramieniem szyję starego człowieka, przywarła doń blisko swym policzkiem, tak pozostając nieruchomo. Pod wpływem tego serdecznego uścisku, w nieprzytomnym jakby na kilka sekund zbudziło się życie. Znów rozwarł oczy i poruszył wargami, ale te wargi nie wydały dźwięku.
— Okropne! — wymówiła ze łzami w oczach. — Okropne... Papa już nie poznaje nikogo...
Tamara lekko dotknęła jej ramienia.
— Nie przedłużajmy — wyszeptała — tej niemiłej sceny... Jeśli budzić go zbyt natarczywie, dostaje ataków furji... Chodź, Zosieńko...
Panienka, posłuszna wezwaniu, oderwała się od chorego, złożywszy tylko na jego czole ostatni pocałunek. Powoli, na palcach, opuściła gabinet, tłumiąc łkania, jak się opuszcza komnatę, w której spoczywa nieboszczyk... Czyż, bowiem, dla niej ojciec już nie zmarł?
— Tak, Zosieńko! — znakomicie udane współczucie zadźwięczało w głosie Orzelskiej, gdy znalazły się w sąsiednim salonie. — Wyzbądź się złudzeń... Prawie wszelka nadzieja stracona... Wzywałam jeszcze przed paru dniami lekarzy na konsyljum... Nie czynią nadziei, aby kiedykolwiek odzyskał zmysły...
A gdy hrabianka zagryzła wargi, nie chcąc wybuchnąć głośnym płaczem, dodała:
— Teraz widzisz, jakiem jest moje życie... Istny szpital... Nie znam i nie widuję nikogo... Poświęciłam się całkowicie choremu...
W Zosi następował, widocznie, jakowyś duchowy przełom. Jeśli tkwiły w niej jeszcze, pod wpływem słów żałobnie ubranej kobiety, resztki uprzedzeń, te rozwiewały się ostatecznie. Podejrzenia znikły. Zbliżyła się ona powoli do Orzelskiej i ściskając jej rękę mocno, wyrzekła po raz pierwszy serdecznie:
— Toć aniołem trzeba być w ludzkiem ciele, jak ty, Tamaro, by przy twojej urodzie i młodości, poświęcić swe życie biedakowi!
Krzesz przybył, jak zostało umówione, nazajutrz popołudniu do pałacyku hrabiny, lecz o malowaniu nie było mowy. Przyjęła go z uśmiechem piękna pani, wnet oświadczywszy na wstępie:
— Drogi mistrzu! Niestety, nic dziś z pozowania... Mam gości... Przyjechała moja pasierbica z zagranicy, córka mego męża, Zosieńka, a również kuzyn mnie odwiedził... Ale niech pan nie ucieka! — dodała, widząc ruch malarza, który się cofnął, jakby zamierzając odejść. — Musi nam pan dotrzymać towarzystwa... A malowanie odłożymy na później...
W dużym przedsionku, pamiętnym przedsionku, z którego wiodły niebezpieczne schody do piwnicy, panował mrok i nie zapalono tam jeszcze światła. Nagle poczuł Krzesz, jak gorące wargi Orzelskiej przywarły namiętnie do jego policzka. Piersi wezbrała mu duma i już chciał pochwycić w swe krzepkie ramiona uroczą syrenę, gdy ona odsunęła go lekko.
— Kocham cię! — posłyszał szept. — Lecz nie teraz!... Zachowajmy pozory...
I niby obawiając się, by malarz nie nalegał i czem niewłaściwem ich stosunku nie zdradził, szybko odeszła do salonu.
Pośpieszył w ślad za nią. Ujrzał tam, siedzącą naprzeciw siebie w głębokich, złoconych fotelach parę. Młodą, przystojną panienkę, ubraną skromnie, na której twarzy osiadł cień smutku i jakiegoś wygolonego młodzieńca, w modnym garniturze i wielkich amerykańskich okularach. Widocznie niezbyt kleiła im się rozmowa, bo kiedy Orzelska wraz z Krzeszem zjawili się na progu — milczeli, spozierając na siebie z pewnem zażenowaniem.
— Nasz znakomity mistrz, pan Krzesz! — wyrzekła hrabina. — Malarz!... Przyszła sława... A to jest panna Zosieńka Orzelska... i mój kuzyn... Robert Szarecki... doktór-chemik...
Podczas gdy Krzesz trochę niezgrabnie witał się z hrabianką i ściskał dłoń Szareckiego, ten powstawszy z miejsca na powitanie, wpił się weń nieznacznie wzrokiem. Lecz tylko na chwilę. Bo wnet usiadł z powrotem, spuszczając oczy do dołu.
— Pan Krzesz — mówiła dalej Orzelska — maluje obecnie mój portret... Twierdzi, że tworzy arcydzieło... Ale nie zobaczycie go, dopóki całkiem nie zostanie ukończony. Prawda, mistrzu?...
— O, tak! — przytwierdził z zadowoleniem, widząc, że stalugi zostały odwrócone, a obraz stoi przodem do ściany. — Nie należy zawcześnie chwalić się robotą...
W rzeczy samej poczułby się mocno głupio, gdyby ktoś z obecnych ujrzał szkic wczorajszy... Naga, wyuzdana hetera... Czy też wampirzyca... Do tego samego przekonania dojść musiała widocznie i hrabina, kryjąc portret przed niepowołanemi spojrzeniami. Rzuciła tylko w stronę malarza szelmowskie spojrzenie, dodając:
— Zapewniam was tylko, że będzie to bardzo oryginalne dzieło...
Krzesz poczerwieniał i zagryzł wargi. Podziwiał jej tupet. Ale Orzelska wnet skręciła rozmowę na inne tematy, na malarstwo i sztukę w ogólności, popisując się swą znajomością zagranicznych galerji i stosunkami z obcemi artystami. Raz po raz padało z jej ust głośne nazwisko, lub dowcipne spostrzeżenie. Właściwie przemawiała ona jedna, bo Krzesz zażenowany wytwornem towarzystwem milczał, toż samo czyniła panna Zosieńka, bawiąc się tylko, leżącą na jej kolanach chusteczką, a młody doktór palił papierosa za papierosem, ciskając na malarza od czasu do czasu niezbyt przyjazne spojrzenia. Spojrzenia te były na tyle wymowne, iż nie uszły one uwagi malarza, który w duchu się zapytywał:
— Czego ta małpa w okularach tak się na mnie gapi? Połknąłby ślepiami... Zazdrosny?
Wejście fertycznej subretki z przyborami do herbaty przerwało ten niezbyt ożywiony nastrój. Snać zachowanie się Szareckiego spostrzegła i Orzelska, bo dając znak służącej, aby filiżanki ustawiła na dalszym stoliku, wyrzekła, powstając:
— Sama rozleję herbatę! Będzie smaczniejsza... A ty mi pomożesz, Bobie...
— Może, ja? — zaofiarowała się z pomocą panienka.
— Nie, Bob! To należy do jego obowiązków!
Młody człowiek, posłuszny wezwaniu, powstał z miejsca i podążył w ślad za Orzelską. Ta natychmiast wykorzystała sposobność zamienienia z nim paru słów poufnych.
— Przestań się tak patrzeć! Zwarjowałeś? — syknęła gniewnie, nachylając się nad stolikiem — Malarz to zauważy...
— Nowy flirt! — wymówił równie cicho, złośliwie. — Cóż to znaczy?
— Nie pleć głupstw!... Maluje mój portret!...
— Acha... portret...
— Zresztą jest mi potrzebny...
Brzęk filiżanek głuszył rozmowę. To też młody człowiek głośniej szepnął:
— Wszystko mi się tu nie podoba, Tamaro...
— Jesteś zazdrosny, jak baba i masz babski charakter, — odrzekła z tłumionym gniewem. — Powtarzam, malarz jest mi potrzebny, jako narzędzie... Nic cię to nie obchodzi... Masz natychmiast zacząć nadskakiwać tej smarkatej...
— Kiedy mi jej żal!... To, naprawdę, bezbronne dziecko...
— Stare skrupuły?...
— Nie umiem zabić resztek sumienia!...
Jakiś chrapliwy odgłos wyrwał się z gardła Orzelskiej. Na szczęście, Krzesz opowiadał teraz o czemś panience i oboje siedzieli odwróceni tyłem do hrabiny.
— Więc chcesz, czy nie chcesz, bym była twoją? — namiętny szept biegł z ust Orzelskiej. — Chcesz?... Czy wolisz mnie utracić? Jeśli ci zależy na mnie, żądam ślepego posłuszeństwa... Rozumiesz?
— Pchasz do czynów potwornych, Tamaro...
— Rzeczą potworną ci się wydaje złączyć się ze mną na zawsze?
Gorejący jej wzrok hypnotyzował ofiarę, a pod wpływem tego wzroku, głowa młodego człowieka opuszczała się coraz niżej. Orzelska, pewna teraz zwycięstwa, głośno zawołała, udając rozbawioną.
— Zanieś-że prędzej filiżankę herbaty, pannie Zosieńce... Cóż to za niezdara z tego Boba! Łapy mu się trzęsą... Et, lepiej uczynię to sama...
Istotnie pochwyciwszy spodeczek z filiżanką, skierowała się do panienki i postawiła go na stoliku przed nią. Poczem pochyliła się blisko i zapytała półgłosem, lecz tak, że posłyszał to Krzesz.
— Jak ci się, kochanie, podoba mój kuzyn?
— Bardzo miły! — odparła, zaczerwieniwszy się panienka.
Orzelska uśmiechnęła się lekko i powróciła po następne filiżanki. Tymczasem Bob, z niewyraźną jeszcze bardzo miną niósł sporą tackę z ciastkami.
Znów dokoła stolika zaczęła się ta sama, konwencjonalna rozmowa, podsycana przeważnie przez hrabinę. Lecz tym razem, Bob, jakby ulegając otrzymanemu rozkazowi, też wtrącał słówko od czasu do czasu, a panna Zosieńka parokrotnie na jego odezwania się odpowiadała uśmiechem.
— Więc to jest ów narzeczony! — myślał Krzesz, obserwując nagłą zmianę. — Czemuż ciskał na mnie takie wściekłe spojrzenia... Wydawało się, że jest o Tamarę zazdrosny... Naprawdę dom zagadek... I wczoraj ten Iwan...
Wspomnienie o rosłym kozaku, dręczyło malarza. Co miały oznaczać niezrozumiałe słowa i dziwne ostrzeżenie. Chętnieby zagadnął o to hrabinę, lecz uczynić to było niesposób. Dziś nigdzie nie spostrzegał kozaka. Po salonie kręciła się tylko fertyczna subretka, a Iwan, wbrew swym przyzwyczajeniom, nie zajrzał ani razu.
Prawdę powiedziawszy, czuł się Krzesz nieswojo. Ogólna rozmowa nudziła go, z panienką nie wiedział o czem gadać, a wyraźną powziął antypatję do doktora, którego nazywano Bobem. W duchu przeklinał nagły przyjazd hrabianki oraz złe fatum, które mu zepsuło tyle obiecujące sam na sam z Orzelską. To też wychyliwszy z rozpaczy, ze dwie filiżanki herbaty i spałaszowawszy niezliczoną ilość ciastek — bowiem wśród największych przeciwieństw losu dobry apetyt malarzom dopisuje — doszedł do przekonania, że nasiedział się dość i postanowił się wynieść. Podniósł się tedy z miejsca i poprawiając swą aksamitną kurteczkę, oświadczył krótko, lecz stanowczo.
— Już pójdę...
Orzelska nie zatrzymywała Krzesza.
— Już pan odchodzi! — rzekła. — Tak prędko? Cóż... Odprowadzę pana... Umówimy się w sprawie dalszych seansów...
Malarz, kiedy się znaleźli sam na sam w przedsionku, dał folgę dręczącym go zapytaniom:
— Kim jest ów młodzieniec? — zagadnął.
— Przecież wiesz! — udała zdziwienie — Robert Szarecki... doktór-chemik, rokujący nadzieje uczony. Ponieważ jest moim kuzynem, zdrobniale nazywam go Bobem...
— Tak... tak... — mruknął. — A czemuż on mi się z taką złością przyglądał?
— Wydawało ci się!...
— Bynajmniej, nie zdawało mi się!... W tobie zakochany?... Zazdrosny?
W przedsionku zadźwięczał srebrzysty śmiech.
— Głupcze! Nie zauważyłeś, że pragnę go skojarzyć z Zosieńką?
— Hm... ale...
Orzelska przycisnęła się do Krzesza.
— Czyż nie domyślasz się, że ciebie tylko kocham! — wyszeptała gorąco, poczem wymówiła prawie te same słowa, jakie padły z jej ust w czasie rozmowy z Bobem: — Że przywiązałeś mnie do siebie na długo!
Krzesz nie należał do liczby bardzo spostrzegawczych mężczyzn. Ale połechtana miłość własna czyni ślepemi i najbardziej przebiegłych. To też porwał Orzelską w swe objęcia i jął obsypywać tak gwałtownemi pocałunkami, że z tych uścisków wydostała się dopiero po dłuższej chwili.
— Szaleńcze! Co robisz? Jeszcze ktoś nadejdzie...
— Uwielbiam cię! — wymówił porywczo.
Teraz, stojąc o parę kroków od malarza, uśmiechała się zagadkowo.
— Naprawdę mnie kochasz? — zapytała.
— Nad życie!
— I gotów jesteś spełnić każdą moją prośbę?
— Każdą.
— Hm! — uśmiech Orzelskiej był coraz dziwniejszy. — W najbliższej przyszłości wypróbuję twe przywiązanie... Bo, istotnie, zwrócę się z pewną prośbą...
— Nie zawiedziesz się! — odparł z przekonaniem. — Wykonam, co tylko rozkażesz! A chyba — zażartował — nie zechcesz mnie nakłaniać do zbrodni?
Ogniki zagrały w głębi źrenic.
— Kto wie? Czyż nie warto dla mnie popełnić morderstwa?
— Może i warto! — zaśmiał się wesoło — Lecz zaciekawiłaś mnie! Powiedz, o co chodzi?
— Później... Za dni parę...
Krzesz nagle spoważniał.
— Wiesz Tamaro — rzekł — jesteś naprawdę tajemnicza i tajemnicza cię otacza atmosfera... I po drugiej wizycie ostrzegano mnie przed tobą!
Skrzywiła usta z pogardą.
— Znów czarna dama?
— Nie! Tym razem mężczyzna...
— Mężczyzna?
— Iwan! Twój kozak... Dopędził mnie, kiedym opuszczał pałacyk i radził, abym zaniechał tu odwiedzin...
Bodaj, po raz pierwszy, od czasu znajomości z malarzem, Orzelska zmięszała się gwałtownie.
— Dureń! Cóż on więcej gadał...
— Nic...
— To niewiele! A wiesz, czemu sobie na to zuchwalstwo pozwolił? — na poczekaniu wynalazła wykręt. — Jest niezwykle przywiązany do mojego męża... i mnie pilnuje... Szpiegował nas widocznie. Och, porządną burę zato oberwie! Porządną! Cham bezczelny...
Błyskawice, jakie padły z ócz Orzelskiej, świadczyły, iż nie rzuca ona pogróżek na wiatr i potrafi rozprawić się z kozakiem. Krzesz aż przestraszył się tego wybuchu, a ponieważ tłomaczenie Orzelskiej wydało mu się całkowicie prawdopodobne, jął ją uspakajać.
— Et, głupstwo! Nie zwracaj uwagi! Nie daj mu poznać nawet, żem ci to powtórzył...
— Już wiem, co zrobię! — odparła, jakby snując głośno zakończenie myśli. — Odechce mu się podobnych sztuk! A teraz już idź... Zbyt długo gawędzimy ze sobą...
Krzesz, zły na siebie, iż niepotrzebnie rozgniewał Orzelską, ucałował rączkę pięknej pani i odszedł. Pocieszała go nieco, rzucona mu po cichu, na odchodnem obietnica, iż zobaczy się rychło, bez świadków, sam na sam.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wieczorem tego dnia, gdy dawno już odszedł Bob, a panna Zosieńka udała się do swego pokoju na spoczynek, Orzelska siedziała sama w swej sypialni. Wybiła już jedenasta i martwa cisza zaległa w pałacyku.
Dziwna była ta sypialnia hrabiny. Pełna skór dzikich zwierząt, porozwieszanych po ścianach, puszystych smyrneńskich dywanów, zaściełających podłogę, niskich tureckich otoman. Panowała tam atmosfera Wschodu, nacechowana zmysłowością i wyuzdaniem, a wielkie łoże pod baldachimem, umieszczone w głębi pokoju, a tonące śród powodzi falban i koronek potęgowało jeszcze to wrażenie. Mdłe, różowe światło wysoko pod sufitem wiszącej ampli ledwie rozpraszało mroki dużego pokoju.
Przed wielką gotowalnią, pokrytą nieskończoną ilością flakonów, flakoników i puzderek, zajmowała miejsce Orzelska, ubrana tylko w cieniutki, jedwabny, złotego koloru peniuar, obramowany tygrysiem futrem, a wielkie zwierciadło, znajdujące się na tualecie, odbijało na pół obnażone kształty i twarz pięknej kobiety. Dziwny, zaiste był ten obraz i dziwna panowała harmonja pomiędzy strojem, a wyrazem twarzy hrabiny. Bo na obliczu Orzelskiej rysował się wyraz takiego samego okrucieństwa, jak okrutnym musiał być drapieżnik, którego futro obecnie zdobiło jej szatę.
Wrzał w jej duszy, w rzeczy samej potężny gniew, tem silniejszy, że nie miała go na kim wyładować, usta szeptały z pasją... Iwan...
Raz na zawsze należało skończyć z tym drabem, który korzystając z tego, iż ongi, chcąc go bardziej przywiązać do siebie, pozwoliła mu na pewne poufałości, teraz swą bezczelną zazdrość posuwał do ostatecznych granic. Ostrzegał malarza! Niesłychane! A co będzie, jeśli kiedyindziej zechce ze wszystkiem się wygadać?
Jakże chętnie rozprawiłaby się, po swojemu, z Iwanem! Lecz kozak od południa znikł i nigdzie go nie mogła odnaleźć. Niczem kamień w wodę. Czyżby się domyślił, że Krzesz wczorajszą rozmowę powtórzy? Zapewne. Bo nie tak dawno jeszcze obeszła pokoje pałacyku, wołając go po imieniu, ale te poszukiwania pozostały bezowocne.
— Łajdak! — mruknęła — Wie, że nie lubię żartować!
Siedziała tedy Orzelska, zagryzając wargi z bezsilnej złości i łamiąc sobie głowę, gdzie ukryć się mógł kozak, kiedy nagle jakiś szmer u okna zwrócił jej uwagę.
Czyżby się przesłyszała. Nie! Szmer się powtórzył i sprawiał wrażenie, jakgdyby ktoś, tam na zewnątrz pałacyku, leciusieńko paznokciem drapał w szybę.
— Cóż to jest? — drgnęła — Iwan? Et, chyba nie on.
Orzelska była kobietą szybkiej decyzji. Pochwyciwszy błyskawicznym ruchem browning, spoczywający w napół otwartej szufladzie tualety, broń którą stale trzymała pod ręką, cichemi krokami, niczem kot, podkradła się do okna.
Drapanie stawało się mocniejsze. Teraz już tajemniczy intruz uderzał wyraźnie palcami w szybę.
— Kto tam? — zawołała, niespodziewanie otwierając okno.
Wionęła na nią bezgwiezdna noc i chłód jesiennego wieczoru. Lecz pozatem nie dojrzała nikogo.
— Kto tam? — powtórzyła. — Bo strzelam...
— Nie tak energicznie, Tamarko! — w odpowiedzi zabrzmiał cichy, spokojny głos. — Mnie chcesz zabić?
Gwałtownie zbladła.
— Ten głos?... Niemożebne? Oman...
Ale w ramie okiennej już ukazała się twarz mężczyzny. Jednym susem przesadził parapet i znalazł się w sypialnym pokoju. Przystanął naprzeciw Orzelskiej i zagadnął z uśmiechem:
— Poznajesz mnie, Tamarko?
Był to wysoki, czterdziestoletni człowiek, o szpakowatych włosach, ubrany w wytarte ubranie, o źle ogolonej, wymizerowanej i bladej twarzy. Taką cerę posiadają ludzie, którzy długi czas spędzili w zamknięciu, bez słońca i powietrza. Palto miał miejscami podarte, a buty podziurawione i zachlapane błotem, świadczące o długiej wędrówce. Lecz, mimo tego biednego stroju, twarz mężczyzny posiadała cechy tak odrębne, że każdy zwrócić nań musiał uwagę. Wydawało się, że nosi on na swem obliczu kamienną maskę chłodu i ironji, lecz poza tą maską odgadnąć można było łatwo niezwykłą stanowczość, odwagę i dążenie, choćby po trupach, do celu. Zimne, stalowe oczy patrzyły zuchwale, jakby nie lękając się żadnego niebezpieczeństwa.
— Ty... ty... Ryszardzie! — wybełkotała Orzelska — Śnię chyba...
— Ja we własnej osobie! — odparł nieco drwiąco. — Daruj, że cię o późnej porze nachodzę i tak niezwykłą drogą... Ale nie mogłem postąpić inaczej.
— Więc udało ci się?
— Czemuż nie miało się udać? Dwanaście lat więzienia, to bardzo poważny okres czasu! Sądzę, że połowa wystarczy! A ponieważ nie zamierzano ani mnie ułaskawić, ani skrócić kary, postanowiłem sam opuścić ten niezbyt miły przybytek.
— Więc udało się! Udało! — zawołała z niekłamaną radością. — Och, jakżeż jestem szczęśliwa...
Jakaś dziwna zmiana zaszła w Orzelskiej. Ona dotychczas taka dumna i władcza, nagle zmieniła się nie do poznania. Wzrok jej biegł pokornie w stronę mężczyzny, niby spojrzenia psa, odnajdującego swego pana po długiej rozłące.
Lecz jego nie wzruszały zbytnio te objawy widocznego przywiązania, lub też niezwykle panował nad sobą.
— Cieszę się, żeś nie zapomniała o mnie! — wyrzekł dość chłodno. — Choć od dłuższego czasu już nie miałem twych listów... A teraz zamknij starannie drzwi, abyśmy mogli swobodnie porozmawiać...
— Możesz być bez obawy! Nikt tu nie wejdzie — odparła. — Tamten jest sparaliżowany, a Iwan gdzieś przepadł... Rozgość się... Ach, biedaku! — dodała patrząc na szaro ziemistą twarz mężczyzny. — Jak tyś się zmienił? Co oni z tobą zrobili? Ileś musiał przecierpieć?
— Nie lękaj się! — rzekł, zdejmując palto i siadając w wygodnym fotelu. — Pozostałem taki sam, jaki byłem i głupich parę lat więzienia mnie nie złamie! Prędko stanę na nogi, ale muszę z tobą wszystko omówić... Powiadasz, że nikt nie wejdzie, a Iwana niema w domu? No, o tym Iwanie, to ci opowiem później znakomitą historyjkę. Ale, zaczynajmy od początku. Twierdzisz tedy, że się mnie nie wyrzekłaś i nadal służysz pomocą?
Orzelska, która zajęła naprzeciw mężczyzny miejsce, aż podskoczyła w fotelu...
— Jak śmiesz nawet zapytywać? — padł z jej ust gorący wykrzyknik. — Toć wiesz, jak jestem do ciebie przywiązana... Ciebie tylko kochałam...
Choć frazes ten padł z ust pięknej kobiety dziś już dwukrotnie, w rozmowie z Bobem i w rozmowie z malarzem, teraz dopiero wyczuć się dawało, że nie gra komedji a mówi prawdę.
Po kamiennej masce mężczyzny prześliznął się lekki uśmiech.
— No... no... — wycedził. — Mam wrażenie, że nie żyłaś, niczem zakonnica w czasie mej przymusowej nieobecności...
— Słuchaj! — odpowiedziała szczerze. — Moja uroda jest moją najpotężniejszą bronią, a za chwilę szału płacili mężczyźni majątkiem, lub życiem... Jeśli miewałam kaprysy, to stale ten, którego obdarzyłam mem ciałem stawał się mojem narzędziem, moim niewolnikiem. W gruncie pogardzam mężczyznami i im więcej który pełza przedemną na kolanach, tem staje mi się wstrętniejszy. Nie napotkałam jeszcze mężczyzny, który gwoli zaspokojenia zmysłów, nie był gotów do największej podłości... Jestem, niby trujący kwiat. Kto mnie się dotknie, ginie. Nie masz być o co zazdrosny. Zresztą sam uczyłeś mnie tych zasad. Tyś jeden potrafił mnie zgjąć. Uwielbiam cię zato i się boję ciebie. A wiedz, że rozkoszą jest dla kobiety, takiej jak ja, bać się kogoś, poczuć nad sobą władcę... Nigdy nie wiedziałam, co zrobisz ze mną za chwilę. Czy mnie ucałujesz, czy zadusisz. Dlatego pójdę na twe skinienie choć do piekła. I jeśli zechcesz, od dziś znów ci będę oddaną towarzyszką, najwierniejszą kochanką...
— Tak! — mruknął w zamyśleniu. — Ciebie Tamarko, nigdy nie zadowolni, tak zwany przyzwoity człowiek, lgniesz do zbrodniarza... A lata, któreśmy przeżyli wspólnie złączyły nas mocnym węzłem.
Poczęła, nawiązując do ubiegłych wypadków, żywo tłomaczyć.
— Czyż mało nie oszalałam z bólu, kiedy cię aresztowano, a później skazano na dwanaście lat więzienia w Szwajcarji za wyrabianie fałszywych monet, na skutek niezrozumiałej dotychczas denuncjacji. Fabryka przecież znakomicie była ukryta, a nam powodziło się tak dobrze. Choć nie byliśmy małżeństwem, uchodziliśmy za parę arystokratów i przyjmowano nas wszędzie. Ty, wielki pan, polak z kresów, który zdołał ocalić przed rosyjską rewolucją część magnackiej fortuny, ja, księżniczka gruzińska, którą jestem istotnie, twoja żona. Nic to do rzeczy niema, że moja rodzina dawno mnie się wyparła, a ty, kiedy poznaliśmy się w Rosji, byłeś wykolejonym rysownikiem. Pamiętam pierwsze w Moskwie nasze „uderzenie“. Ograbiliśmy z pieniędzy i brylantów jakiegoś kupca i z tym łupem ociekliśmy zagranicę... Tyś wpadł na genjalny pomysł „wyrabiania“ dolarów i przez dwa lata mieliśmy po uszy amerykańskiej waluty. Jakiego zadawaliśmy szyku i w Szwajcarji i w Paryżu i w Nizzy! A stale nam towarzyszył Iwan w narodowym kozackim stroju, jakby jeszcze podkreślając nasze kresowe pochodzenie... Tyś go wyłowił jeszcze w Rosji i żywiłeś doń bezgraniczne zaufanie. Toć nie był on jedynie twym służącym, a jednocześnie i pomocnikiem...
— Hm!... — mruknął. — Był czas, kiedy ufałem mu bezgranicznie...
— Gdy cię uwięziono — mówiła dalej — umiałeś tak znakomicie wszystkiem pokierować, że nie byłam zamięszana w sprawę. Pozostawili mnie w spokoju. Mnie i Iwana. Ale czyniłam nadludzkie wysiłki, żeby cię uwolnić, lub choć złagodzić twą dolę... Napróżno... Władze szwajcarskie są surowe i trudno im wyrwać tego, kto raz w ich łapy wpadnie.
— Istotnie, — przytwierdził — zrobiłaś, co było w twej mocy. Na adwokatów sprzedałaś swą biżuterję...
— Kiedy wyrok zapadł i nie pozostało już żadnej nadziei, pozostałam prawie bez pieniędzy. Kapitały w banku skonfiskowano, resztę pochłonęły koszta procesu. Wtedy, wyprzedawszy się ze wszystkiego wraz z Iwanem, wyjechałam do jakiejś miejscowości kąpielowej, z polecenia lekarzy, gdyż z rozpaczy dostawałam ataków obłędu... Jeśli chciałam jeszcze żyć, to aby cię ratować, a gdy wyjdziesz z więzienia, zapewnić dostatek. Nienawidziłam wszystko i wszystkich. Każdy wydawał mi się wrogiem, który się przyczynił do naszej zguby. Odtąd, stałam się taką, jaką jestem... Do celu, po trupach... Przypadek zrządził, iż w tej miejscowości kuracyjnej właśnie, bywał i Orzelski. Już wówczas groził mu paraliż, czuł jednak wielki pociąg do płci niewieściej. Twierdzono, że jest niesłychanie bogaty... Postarałam się z nim zapoznać...
— Niektóre szczegóły znam z twych listów! — zauważył, zapalając dość lichego papierosa. — Oczywiście musiałaś pisywać oględnie, bo cenzura więzienna jest bardzo surowa. Wielu więc rzeczy domyślam się raczej, niż je znam istotnie... Rychło wyszłaś za mąż za Orzelskiego?...
— Tak, zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia... Udawać rosyjską arystokratkę było mi bardzo łatwo, papiery miałam w porządku... Prędko odbył się nasz ślub, o czem ci doniosłam, tłomacząc między wierszami czemu tak czynię... Pragnęłam posiąść miljonowy majątek, a jego pozbyć się jaknajszybciej. Lecz później wyrosły przeszkody, o których nie wiedziałam przed ślubem...
— I o tem wiem!
— Orzelski zarządzał właściwie tylko olbrzymią fortuną, bo do nieboszczki żony należał ten majątek. Pozostała po niej, córka Zosia, a żona, kiedy umierała, znając hulaszcze usposobienie męża, dziecku zapisała wszystko. Mogliśmy więc prowadzić bardzo wystawny tryb życia, nie odmawiać sobie żadnych luksusów, lecz o tem, abym mogła wejść w posiadanie sum znaczniejszych, mowy nie było. Teraz, pojmujesz, czemuś otrzymywał odemnie jeno niewielkie przesyłki pieniężne.
— Ach! — uderzył się ręką w czoło. — A ja cię posądzałem...
— Niesłusznieś mnie posądzał! Tem więcej, że gdy w kilka lat po ślubie, Orzelski na dobre został sparaliżowany, nastąpił w nim jakiś dziwny przełom. Począł skąpić, twierdząc, że nie może naruszać kapitału córki, wzbraniał się kategorycznie wydać na moje nazwisko plenipotencję, abym zarządzała majątkiem... Bo i taki już plan powstawał w mej głowie. Wydobyć plenipotencję, na zasadzie jej sprzedać, co się da i uciec. Ale daremne były wszelkie wysiłki. Czy stary bałwan zorjentował się, o co chodzi, czy też trapiły go wyrzuty sumienia, w żaden sposób poradzić sobie z nim nie mogłam. Dochodziło nawet do scen gwałtownych, używałam presji — tu Orzelska nie uznała za wskazane powtórzyć jakiego rodzaju była ta presja, a również opowiadać o znęcaniu się nad paralitykiem — Więcej jeszcze. Jeden z ludzi całkowicie mi oddanych, zaraz opowiem ci o nim — wynalazł niezwykłe proszki, utrzymujące człowieka w stanie na pół przytomnym i osłabiające wolę.
— I to nie pomogło?
— Nie pomogło! A uważałam za zbyt ryzykowne podpisywać za Orzelskiego, lub ująwszy go w takim stanie za rękę, wodzić nią po papierze... Prawnicy mogli się na tem poznać...
— Słusznie...
— Tak więc się przedstawiały te sprawy...
— Teraz pojmuję — przerwał, a w jego tonie zadźwięczała serdeczniejsza nuta. — Teraz pojmuję, czemu nieznaczne od ciebie otrzymywałem przesyłki i czemu nie pośpieszyłaś mi z wybitniejszą pomocą...
— Wyciągałam z mojego starego bałwana, co się dało, lecz jego osobisty majątek nie był wielki... Pieniądze te rozeszły się na dwukrotne daremne próby urządzenia twej ucieczki... Później mogłam przesyłać tylko sumki mniejsze... Sądziłam, że wyczujesz, iż szykuję duże uderzenie... A gdyby powiódł się mój plan, poświęciłabym miljon nawet, byleś się znalazł na wolności...
— A jednak — zauważył — te drobniejsze sumki wystarczyły, aby zmiękczyć serce jednego z dozorców... Stało się to wówczas, kiedy już myślałem, że przesyłasz mi jeno drobne zapomogi przez litość, bezemnie ułożywszy sobie życie... Piłki znalazły się dzięki pomocy cerbera w więzieniu, przeciąłem kraty, uciekłem szczęśliwie i nie wpadłem w ręce pościgu... Lecz, tego, co posiadałem z trudem starczyło na zakupienie starego ubrania i przedostanie się do kraju. A w Warszawie błąkam się już drugi dzień, właściwie nie mając dachu nad głową... Obawiałem się zjawić wcześniej u ciebie, nie chcąc się narażać na przykrości... no... i nie wiedząc, jak mnie przyjmiesz... Dziś, dopiero...
— Ależ — porwała się z miejsca i podbiegła do stojącego w rogu sypialni sekretarzyka. — Tobie potrzeba pieniędzy! Bierz, co mam! — doręczyła mu sporą paczkę banknotów. — Obspraw się, bądź z powrotem lordem! Wynajmij mieszkanie... Wszystko tak ułożę i upozoruję, abyś mógł swobodnie u mnie bywać! Zresztą, przypuszczam, w najbliższej przyszłości urzeczywistnią się moje zamiary i razem drapniemy zagranicę... A majątku Orzelskiego starczy nam do końca życia... A twoja obecność tutaj doda mi otuchy... Wesprzesz mnie radą...
— Jakiż twój plan? — krótko zapytał.
Chwilę jakby się zastanawiała, aby wyznając mu szczerą prawdę nie wygadać się z niektóremi dość drażliwemi sprawami.
— Jak już wspominałam — poczęła — fortuna należy do córki Orzelskiego, hrabianki Zosi. Choć Orzelski jest na pół zidjociały, póki on żyje, nie wydostanę plenipotencji i nie zawładnę miljonami... Panna Zosieńka wczoraj powróciła do Warszawy i mieszka razem z nami... Przedtem nie znałam jej wcale, korespondując z nią tylko rzadko, a potrafiłam się tak urządzić, iż najmniejsza zła wieść nie dotarła do niej o mojem pożyciu z jej ojcem... Przeciwnie, była przekonana, że byłam mu oddaną opiekunką... Jest to, na szczęście bardzo naiwna jeszcze panienka, która nie ma pojęcia o niczem i poczytuje mnie za anioła... Już zdążyłam zdobyć jej całkowite zaufanie...
— Acha! — mruknął, zaciągając się głęboko tytoniowym dymem, choć nie wiedział do czego Orzelska zmierza.
— Otóż pozyskawszy jej zaufanie, pragnę ją wydać za mąż za swojego człowieka... Jest nim ów chemik, o którym ci wspominałam, Robert Szarecki... Dziś przedstawiłam go smarkatej jako mojego kuzyna i mam wrażenie, że jej przypadł do gustu... Jest to chłopak z dobrej rodziny i naprawdę, nieprzeciętny uczony... Wynalazł narkotyki osłabiające wolę, czyni doświadczenia nad truciznami, niepozostawiającemi po sobie najlżejszego śladu... Oczywiście, wyłącznie dla nauki... Ja zaś potrafiłam to wykorzystać dla swoich zamierzeń, a on nie śmiał mi się sprzeciwić...
— Taki zakochany? — zagadnął mężczyzna trochę ironicznie.
— Do szaleństwa! — przytwierdziła, poczem poczerwieniała lekko. — Ale nie wysnuwaj żadnych wniosków... Panuje pomiędzy nami ściśle platoniczny stosunek... Otóż chłopak ten, kiedy zajmował jeszcze poważne stanowisko w jednem z laboratorjum, zdefraudował dla mnie poważniejszą sumę, bo mi wtedy na gwałt potrzeba było pieniędzy... Skandal, oczywiście, zatuszowali bogaci krewni... Ale od tej pory jest skończony... Sam nie śmie wysunąć nosa na świat i żyje tylko z tego, co mu dają... Choć, od czasu do czasu, ogarniają go wyrzuty sumienia i wtedy rozpacza, że przezemnie stoczył się na dno, lecz szybko to mija i stale robi, co zechcę...
— Jeden z tych słabych, który będąc najuczciwszym z gruntu człowiekiem, posunie się przez brak woli do najgorszej zbrodni, — zadrwił. — Cóż dalej?
— Choć jęczał i płakał, że namawiam go do rzeczy potwornych, zgodził się na poślubienie hrabianki... Pragnę wszystko tak ułożyć, aby jeszcze przed ślubem przepisała nań prawie cały majątek, a ten majątek później znajdzie się u mnie! Rozumiesz? Zresztą, zabezpieczę się dobrze i wystawi on szereg na moje nazwisko zobowiązań... Choć to niepotrzebne... Bo, jeśli się godził na moje plany, to tylko dlatego, że sądzi, iż go kocham — ha... ha... ha... — poczęła się śmiać — i później zostanę jego żoną... Ja go, naturalnie, utrzymuję w tem mniemaniu...
— Wcale, nieźle! — pochwalił. — A panna?
— Panieneczka? Powtarzam, głupia z niej gęś i dzięki mojemu wpływowi przystanie na małżeństwo z Bobem Szareckim...
— A jeśli nie przystanie? Wszystko należy przewidzieć!
Twarz kobiety znów nabrała okrutnego wyrazu.
— Lepiej byłoby — powoli wyrzekła — gdyby się udało całą rzecz ułożyć bez awantur i ryzyka... Przewidziałam jednak i ten wypadek... Od czegoż proszki Boba? Wytworzy się taką sytuację, że potem sama nie zechce się cofnąć...
— Brawo! — zawołał, patrząc na nią z uznaniem. — Byle ten Bob nie zawiódł?... Wyrzuty sumienia?...
Skrzywiła się ironicznie.
— Panuję nad nim, jak hypnotyzer panuje nad swem medjum!... Bawi mnie nawet czasem, przełamywanie u niego tych reszteczek uczciwości... Wie, zresztą, na co idzie! Bo i tak, po ślubie, będzie musiał, za pomocą swych wynalazków, co rychlej przyśpieszyć zgon najdroższej żony... Orzelscy krewnych nie mają!... Pozostanie jedynym spadkobiercą...
Tu lekko drgnęła. Nagle w jej wspomnieniach zarysował się jasno obraz czarno ubranej kobiety. Nie zamierzała ona jednak, z różnych względów, opowiadać o tem, kochankowi.
On tymczasem, nie spostrzegłszy jej mimowolnego dreszczu, wyrzekł:
— Genjalnie przewrotna jesteś, Tamaro! Gdybym nie był sobą, lękałbym się ciebie chwilami! Wszystko obmyśliłaś do najdrobniejszych szczegółów... Powinno się udać...
— Bądź spokojny! Napewno się uda!
Patrzył na nią przez chwilę w milczeniu. Nagle po jego kamiennej masce, przebiegł jakiś cień.
— A co tu robi ten malarz? — rzucił niespodziewanie. — Jaką jemu przeznaczyłaś rolę?
Zbladła.
— Skąd wiesz? — wpiła się w mężczyznę wzrokiem. — Twierdzisz, że przybyłeś wczoraj do Warszawy, wysłuchujesz, niby rzeczy nowej, mego sprawozdania, a jesteś o wszystkiem znakomicie powiadomiony... Któż ci opowiadał o Krzeszu?
Cichy chichot rozległ się w pokoju.
— Widzisz, Tamaro! — posłyszała, — chciałem cię tylko przekonać, że pozostałem takim, jakim byłem... Choć mnie niema, jestem i nic się przedemną nie ukryje. Wystarczy czasem krótka chwila, parę spojrzeń, rzuconych do wnętrza salonu, kilka frazesów podsłuchanej, głośniejszej rozmowy, by zrozumieć resztę... Teraz odgadłaś tajemnicę mych informacji?... Poprzednio już złożyłem ci wizytę i stałem pod oknem, kiedyś przyjmowała swych gości... Jeśli udawałem nieświadomość, to chcąc sprawdzić, czyś ze mną szczera... Obecnie raz jeszcze zapytuję... Na co ci potrzebny malarz?
Odetchnęła.
— Podsłuchiwałeś pod oknem? A ja już sądziłam, że z ciebie jasnowidz, lub masz wspólników, którzy mnie śledzą? Zapytujesz, na co mi potrzebny Krzesz? Wnet odpowiem.. Toć poznałeś zaledwie cząsteczkę mego planu...
Już chciała dalej mówić, gdy wtem rozległo się lekkie stukanie do drzwi. Oboje tak zajęci byli rozmową, że nie usłyszeli zbliżających się od zewnątrz kroków. Mężczyzna już się chciał porwać z swego miejsca, gdy ona uspokoiła go ruchem ręki, który mówił, że całkowicie tu może czuć się bezpieczny, a głośno z jej ust padło zapytanie:
— Kto tam?
— Ja... Iwan! — rozległa się z za drzwi odpowiedź półgłosem.
— Nie wpuszczaj go! — szepnął mężczyzna.
Orzelska podeszła blisko do drzwi.
— Czego chcesz, Iwanie?
— Pani mnie wpuści!
— Jestem rozebrana!
— Mam bardzo pilną sprawę!
— Zaczekaj do jutra!
— Dziś jeszcze rozmówić się muszę!
— To udaj się do sali jadalnej! Ubiorę się i za chwilę wyjdę!
Zabrzmiał odgłos oddalających się kroków. Mężczyzna spoglądał w kierunku drzwi, a w jego stalowych źrenicach jasno rysowała się nienawiść.
— Dobrze, żeś nie otworzyła — syknął. — Nie wytrzymałbym i zadusiłbym tego draba... A nie wiem, czy to byłoby pożądane w obecnej sytuacji...
Gwałtownie zbladła. Czyżby się domyślał jej stosunku z kozakiem i o niego był zazdrosny? Siląc się na spokój, rzuciła zapytanie.
— Czemu? Toć dawniej lubiłeś go bardzo... Sądziłam, że zechcesz go zobaczyć.
Maska oziębłości spadła z twarzy mężczyzny. Rysy wykrzywił wyraz zaciętości. Był straszny.
— Ten pies! — zawołał. — Łotr najgorszy... Wiesz, kto mnie zgubił, kto zadenuncjował? Komu zawdzięczam sześć lat więzienia...
— Iwan? — wybełkotała. — Niemożebne!
— Tak! Bo chciał mnie się pozbyć! Kochał się w tobie... Czyż nie domyśliłaś się tego?
— Nie do wiary! — odparła, pozornie kręcąc z podziwienia głową, a w rzeczy samej opanowując się z całej mocy. — On? Nasz sługa?
Mężczyzna wpijał się w Orzelską wzrokiem, jakby sądował ją do dna.
— Dziwne! — rzekł. — Sądziłem, że przy twoim sprycie, dawno to spostrzegłaś! Czyż przez te sześć lat nie zdradził się z tą miłością żadnem słówkiem, najlżejszym postępkiem?
Piękna kobieta spokojnie wytrzymała utkwione w nią badawcze spojrzenie stalowych źrenic. Wiedziała, że o ile jej kochanek na wiele rzeczy, które zaszły w czasie jego nieobecności, zechce spojrzeć przez szpary, nie wybaczy bliskiej zażyłości z kozakiem. Szczególnie, po tem, co przed chwilą oświadczył...
To też z niekłamanym gniewem, bo istotnie wściekła była na Iwana, zawołała:
— Nie! Nigdy nie ośmielił się wyznawać mi swych uczuć, ani też nie wyrwały mu się żadne zwierzenia... Zresztą, napotkałby należytą odprawę... Bo, przyznaję się, mam go już dość. Ostatnio postępuje wciąż krnąbrnie i zuchwale... Sama zamierzałam się go pozbyć, ale nie czyniłam tego, przez wzgląd na ciebie i przeszłość.. Ale teraz... Podły zdrajca... Zaduszę łotra własnemi rękami...
— Pozostaw to mnie! — odparł z groźnym błyskiem. — Zemsta jest wielką rozkoszą!... Czasem tem większą, im dłużej się ją odwleka... Politykujmy... Niechaj Iwan nic nie wie, że jestem w Warszawie... Lecz oddal go pod jakimkolwiek pozorem... Nie moglibyśmy się widywać swobodnie...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Natychmiast, po odejściu kochanka, hrabina postanowiła się rozmówić z kozakiem. Należało, co rychlej z nim skończyć... Szpiegował, denuncjował, nie było sekundy do stracenia. To też, jak stała, w złocistym peniuarze, wybiegła do sali jadalnej, gdzie zgodnie z jej zleceniem, miał na nią oczekiwać. W rzeczy samej znajdował się tam kozak. Siedział, wsparty na ręku i zamyślony przy wielkiem, znajdującym się na środku pokoju stole, i powstał ze swego miejsca, na jej widok.
— Czegoś chciał, Iwanie? — zagadnęła, niby to obojętnie, siląc się na spokój.
— Pani mnie szukała! — odparł, trzymając swoim zwyczajem, wzrok utkwiony do dołu.
— Szukałam, bo gdzieś przepadłeś, a byłeś mi potrzebny! Znikłeś na całe popołudnie... Sama już załatwiłam wszystko... Lecz ty, dobijając się gwałtownie niedawno do drzwi mojej sypialni, twierdziłeś, że masz bardzo pilną sprawę. Co to znaczy?
— Miałem i nie mam...
Orzelska nie mogła dłużej powstrzymać, wzbierającej w jej piersi fali gniewu.
— Słuchaj! — rzekła ostro. — Dość tych komedji... Dość tego ponurego tonu i łyskania ślepiami... Wara od scen zazdrości! Raz ci to już powiedziałam dobitnie! Chcesz koniecznie wiedzieć czemu cię szukałam? Ośmieliłeś się pleść jakieś głupstwa malarzowi!... Rzucałeś ostrzeżenia...
Kozak nie zaprzeczył.
— Młody chłopak i poczciwy! — wymówił poważnie. — To, co ma się marnować przez panią... Pani go zgubi... A takiego żal...
— Ach, ty sługo nędzny! — krzyknęła. — W jaki sposób do mnie przemawiasz?
— Tylko prawda!
— Milcz! Nie zapominaj się!
W nim zaszła nagle zmiana. Wyprostował się i patrzył Orzelskiej prosto w oczy.
— Obecnie jestem dla ciebie sługą — odparł, nietyle zuchwale, co stanowczo i przestając tytułować ją „panią“. — Ongi było inaczej... Pamiętasz, kiedy byłem ci potrzebny i trzymałaś mnie w swoich ramionach, wtedy opowiadałaś mi dużo, że dziś zatarły się społeczne różnice, a uczucie wyrównywuje wszystko... Że niema książąt i hrabiów, a są tylko ludzie... Na nieszczęście, uwierzyłem, jak każdy ci uwierzy, którego chcesz okłamać, którego chcesz zdobyć swem ciałem.
— Iwanie! — rozległ się w sali jadalnej, groźny, nieco ochrypły wykrzyknik.
Lecz on się nie przestraszył i wyrzucał z siebie to, co tyle czasu kiełkowało w jego duszy.
— Pozwól, jasna pani hrabino, że skończę... Najmniejszy robak, podnosi kiedyś główkę i skarży się, że mu się dzieje krzywda... Coś ty ze mnie uczyniła? Ostatniego łotra! Bo na twój rozkaz stałem się dozorcą więźnia i oprawcą chorego człowieka! Biłem, dręczyłem Orzelskiego, boś ty tak chciała... Serce mi się krajało, kiedy paralityk błagał o litość, a mnie nie wolno było mu okazać tej litości... Zresztą, chwilami nie wiedziałem, co robię... Bo cenę tych tortur stanowiły twoje pieszczoty, a jęki ofiary głuszyła myśl o twoich pocałunkach...
Oniemiała. Nigdy nie spodziewała się podobnego buntu, ani też, by słowa podobne padły z ust kozaka. Oczy jej nabrały niesamowitego blasku, a dłonie zacisnęły się kurczowo. On, tymczasem, prawił dalej:
— Aż pojąłem!... Takich, jak ja niewolników masz więcej i kręcisz niemi ciągle... Lalki... I ten chemik i malarz... Każdemu płacisz swem ciałem i tysiącem kłamstw, w które wierzą, biedacy... Mnie się to już znudziło...
Orzelska posiadała na tyle sprytu, iż pojęła, że kozaka obecnie ostrym tonem nie przestraszy. O co właściwie chodziło? Pozbyć go się z domu jaknajprędzej... A potem resztę się załatwi... Jeśli nie ona, to Ryszard...
— Iwanie! — odrzekła. — Wszystkie twe zarzuty są niesłuszne, lecz nie mam zamiaru się tłomaczyć... Byłam twoją kochanką, pod wpływem chwilowego kaprysu... Dziś kaprys ten przeszedł... Uważam, że dalszy nasz wspólny pobyt pod jednym dachem jest niemożliwy... Twierdzisz sam, że źle się tu czujesz... Odejdź... Nie będę żywiła do ciebie żalu... Dam ci tyle pieniędzy, ile zechcesz...
Zaśmiał się dziwnie.
— Pieniądze nie są mi potrzebne i ich nie przyjmę! — zawołał. — A wiem, czemu jasna pani chce mnie się pozbyć!
Drgnęła.
— Mianowicie?
Zbliżył się do niej o parę kroków.
— On wrócił!
— Kto? — syknęła z gniewem, domyślając się, że poznał ich tajemnicę.
— A któżby? On... Pan Ryszard!... Widocznie uciekł z więzienia, bo dwanaście lat się nie skończyło! Tylko, czy długo pozostanie na tej wolności?
Tym razem skoczyła, niczem zraniona tygrysica. Jeśli hamowała się dotychczas, jeśli spokojnie zniosła słowa kozaka, których nie zniosłaby od nikogo, było to wyłącznie przez wzgląd na dawnego kochanka. Zapewnić mu bezpieczeństwo, móc się z nim swobodnie widywać! Lecz, ten łotr wyszpiegował wszystko... Wypatrzył Ryszarda, a teraz rzucał pogróżki. Znów gotów zadenuncjować. Z twarzy hrabiny spadła maska.
— Łajdaku! — krzyknęła. — Tak, wiedz, że wrócił!... On się z tobą rozprawi, nędzny zdrajco! Wie, komu zawdzięcza dwanaście lat więzienia! Toś ty, wówczas, wysłał anonim do władz!
— Tak, — odparł, bynajmniej niezmięszany. — Chciałem cię wyrwać z jego łap, sądząc, żeś przypadkowo trafiła do rąk łotra, a gdy się z nim rozstaniesz, to się zmienisz! Ale, przekonałem się potem, żeś gorsza od niego...
Chrapliwy tylko dźwięk wydobył się z gardła hrabiny. Więcej już z pasji mówić nic nie mogła. Lecz tam, na stoliczku, w rogu pokoju, spoczywał przypadkiem zapomniany bat, narzędzie tortur Orzelskiego, ten sam pejcz, który nieraz poskramiał i kozaka. Jednym susem znalazła się przy nim i pochwyciwszy go, rzuciła się w stronę Iwana.
Pejcz świsnął w powietrzu, ale nie opadł na twarz zuchwalca. Bo w tejże chwili żelazna dłoń z niezwykłą mocą ścisnęła palce hrabiny, pejcz poleciał w kąt sali jadalnej, a w pokoju zabrzmiał ironiczny głos:
— Tylko wtedy daję się bić, gdy sam tego chcę i na to pozwalam! Ale skończyło się już twoje panowanie!... Więcej mnie nie dotkniesz... ty... dziewko!...
Orzelska bełkotała teraz niezrozumiałe wyrazy w bezsilnej złości, patrząc, jak Iwan, odwróciwszy się z pogardą do niej plecami, powoli odchodził. Ale kozak zatrzymał się jeszcze na progu i jakby chcąc ją dobić ostatecznie, rzucił na pożegnanie:
— A tym twoim Ryszardem, nie strasz! Ciekaw jestem, jak ci podziękuje, gdy się dowie, że w czasie jego nieobecności, byłem twoim kochankiem!
— A... a... — wydarł się z jej gardła nieartykułowany dźwięk i pędem rzuciła się do swej sypialni.
Na tualecie leży browning! Czemuż nie zabrała go ze sobą, udając się na rozmowę z kozakiem! Lecz, czyż mogła przypuścić, że ta rozmowa przyjmie obrót podobny?
Niczem furja, z bronią w dłoni, wypadła hrabina z pokoju. Lecz daremnie szukała Iwana. Znów znikł, widocznie opuściwszy pałacyk. Przepadł tak samo, jak dzisiejszego popołudnia.
Orzelska postała chwilę na tarasie willi, próżno szukając sylwety kozaka na dworze, śród mroku. Wokół szumiały drzewa, a ostry jesienny wiatr, zimną falą studził jej rozpalone policzki.
Lecz nawet ten chłodny wiatr nie przyniósł pożądanego ukojenia rozszalałym nerwom hrabiny. Podniecona do ostatecznych granic, powróciła do sypialni i sama nie mogła określić co dręczy ją bardziej — czy sponiewierana ambicja, czy też uczucie lęku. Bo podobne zerwanie z Iwanem przynieść mogło nieobliczalne następstwa, mogło rozbić najśmielsze plany. A nuż, po raz drugi, zechce zdradzić, tym razem ją i o wszystkiem władzom opowie? A nadodatek wyda Ryszarda?
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Całą noc Orzelska nie zmrużyła oka, zasnąwszy dopiero niespokojnym, gorączkowym snem, nad ranem.
Nagle poczuła, jak jej obnażonego ramienia dotyka czyjaś niecierpliwa ręka.
Zbudziła się z okrzykiem przerażenia.
— Co... co się stało? — wybełkotała, przeczuwając najgorsze.
Pochylona nad nią subretka wyrzekła powoli, jak się mówi, gdy się chce kogoś przygotować na okropną nowinę:
— Pani hrabino! — Takie nieszczęście!
— Mówże prędzej!
— Iwan się powiesił!
— Kto? — powtórzyła, jeszcze nie rozumiejąc.
Subretka wzburzona, jęła tłomaczyć:
— Kozak Iwan! Dziś w nocy, na drzewie, tam w lasku... Nad ranem go odnaleziono... Och, jakiż straszny po śmierci. Oczy ma szeroko otwarte i wygląda, jak gdyby chciał się na kogoś rzucić!
Orzelska odetchnęła głęboko, poczem, niby w zadumie, pochyliła głowę.
— Biedak! — wyszeptała po chwili głosem, w którym zadźwięczało świetnie udane współczucie i ból. — Cóż go skłoniło do podobnie rozpaczliwego kroku? Wprawdzie od kilku dni był nieswój, zamyślony. Szkoda Iwana! Wielka to dla mnie strata... Taki uczciwy człowiek i taki do mnie przywiązany...
Najbliższe dni przynosiły same rozczarowania Krzeszowi. Szczególniej, jeśli chodziło o jego stosunek do Orzelskiej.
Nie otrzymawszy od kochanki następnego dnia zawiadomienia, kiedy ma się stawić, zniecierpliwiony, a trochę zazdrosny, postanowił nazajutrz udać się do pałacyku, pozorując swe przybycie zapytaniem, rychło li znowu się rozpoczną malarskie seanse.
Zjawił się w willi w porze obiadowej — i wnet go uderzył jakiś dziwny nastrój, panujący w domu. Subretka, która mu otworzyła drzwi, miała minę niewyraźną i jakby z pewnem wahaniem wpuściła Krzesza do wewnątrz pałacyku, oświadczając, iż pani hrabina znajduje się w salonie nie sama. Nie rozumiejąc, co to wszystko znaczy, zaniepokojony, pośpieszył do sali, znajomą sobie drogą. Zdala już dojrzał Orzelską i pannę Zosię. Obie miały miny zasmucone, a panna Zosieńka raz po raz rzucała w kierunku Tamary spojrzenia pełne litości i współczucia, niby pragnąc ulżyć w jej boleści i przygnębieniu. Młody doktór Bob, był dziś nieobecny, lecz prócz pań siedział jeszcze w salonie czterdziestoletni, szpakowaty mężczyzna, ubrany nienagannie, o wyglądzie wielkiego pana, czy też dyplomaty. Czarny garnitur i czarny krawat, spięty niewielką perełką podkreślały wytworność postaci nieznajomego, a monokl w złotej oprawie, tkwiący w lewem oku, krył nieco zimne błyski wielkich stalowych źrenic. Twarz była doskonale opanowana i rzekłbyś, raz na zawsze osiadł na niej wyraz uprzejmego, lecz nieco odpychającego i nakazującego respekt, chłodu.
— Co to za bajeczny typ! — pomyślał Krzesz, taksując go po malarsku. — Idealny arystokrata! Taki pomiata wszystkiemi i nic go nie wzruszy! Któż to być może?
Hrabina pospieszyła z wyjaśnieniem. Uśmiechając się blado, wyciągnęła dłoń na powitanie do malarza i wyrzekła.
— Panowie jeszcze się nie znają!... Mistrz Krzesz i baron Ryszard Raźnia-Raźniewski... Mój stary przyjaciel z zagranicy... Rzadko kraj odwiedza, a gdy się w Warszawie pojawi, nigdy nie omieszka i do mnie zawitać. Szczerze mu jestem za to wdzięczna... Niestety, niefortunnie dziś się wybrał...
— Czy zaszło coś niezwykłego? — zagadnął zdziwiony Krzesz, uścisnąwszy rękę barona i zajmując miejsce.
— Jesteśmy pod bardzo przykrem wrażeniem! — pośpieszyła z odpowiedzią panna Zosieńka. — Iwan wczoraj sobie życie odebrał... Powiesił się w ogrodzie na drzewie. Wie pan, ten kozak...
— Niemożebne! — zawołał malarz, którego z różnych względów silnie uderzyła ta wiadomość — Niemożebne... Jakiż powód?
— Właśnie, bez powodu!
Gdy malarz z nadmiaru zdumienia tylko kiwał głową, a baron, wyjąwszy monokl z oka, na wszystko obojętny, przecierał go w milczeniu jedwabną chusteczką, Orzelska uznała za stosowne dodać:
— Od pewnego czasu zdradzał silny rozstrój nerwowy... Czasem mówił rzeczy, pozbawione wszelkiego sensu — tu wzrok hrabiny pobiegł w stronę malarza, jakby wyjaśniając ostatecznie, co znaczyło posłyszane z ust Iwana ostrzeżenie — lub nawiedzały go jakieś halucynacje... Przyznaję się, zbyt mało na to zwracałam uwagi, sądząc, że samo przejdzie... Teraz czynię sobie porządne wyrzuty... Tyle lat służył u mnie... Byłam do niego, naprawdę, przywiązana...
— Biedna Tamara — szepnęła Zosieńka — szalenie odczuła tę śmierć... Niby śmierć kogoś bardzo bliskiego... Od wczoraj jest taka smutna, że nie wiem, czem ją pocieszyć...
Po raz pierwszy odezwał się baron.
— Wcale się nie dziwię! — wyrzekł równym, nieco przytłumionym głosem. — Znałem Iwana jeszcze z tych czasów, kiedy przebywał z panią hrabiną zagranicą. Był to sługa idealny...
Przy tych słowach z za monokla padł nieokreślony błysk, który trwał tylko sekundę, a Orzelska odpowiedziała nań takim samym błyskiem. O, iluż przykrości uniknąłby Krzesz, a ilu niebezpieczeństw panna Zosieńka, gdyby mogli odgadnąć w tej chwili, jaka radość, mimo pozornego smutku, napełniała serca wytwornej pary. Tej pary, siedzącej naprzeciw siebie tak ozięble i podkreślającej wyraźnie swój poprawny, tylko towarzyski stosunek!
Hrabina, ze zbolałą miną, skarżyła się dalej.
— Tyle przykrości... Tyle kłopotów... Jutro odbędzie się pogrzeb...
Malarz pojął, że jest dzisiaj intruzem i że dalsze seanse ulegną przymusowej odwłoce. Na jego obliczu odbił się wyraźny znak zapytania i wpił się wzrokiem w hrabinę.
Ta, widocznie, ulitowała się nad nieszczęsnym Krzeszem, bo powstając z miejsca i skinąwszy nieznacznie, aby podążył za nią, podeszła do stojących w rogu salonu stalug.
— Sam pan rozumie, drogi mistrzu — rzuciła umyślnie głośno, że niewielki miałby pan teraz ze mnie pożytek... Muszę się uspokoić, nieco wypocząć! — a po cichu dodała — Dziś jeszcze odeszlę ci portret do pracowni. U mnie, nie mógłbyś malować...
— Czemu? — drgnął.
— Przecież panna Zosieńka jest w domu! — wyjaśniała szeptem. — Bardzo to niewinna osóbka... Nie chcę jej gorszyć.. A ty wybrałeś taką pozę... Żyję w ciągłej obawie, aby tam nie zajrzała, coś ty nasmarował na płótnie... Ja... jej poważna „macocha“, nago! Ucharakteryzowana na wampirzycę!.. Okropne... A u ciebie będziemy swobodni...
Pojął i o mało nie podskoczył z radości.
— Masz rację! Kiedy mam oczekiwać?
— Nie wiem jeszcze! Za parę dni... Nie omieszkam cię zawiadomić!
Krzesz nagle uderzył się w czoło.
— Wspomniałaś zeszłym razem o jakiejś sprawie?
— Och, gdy się zjawię w pracowni, wszystko obgadamy dokładnie!
Odeszła szybko od Krzesza, jakby obawiając się, że ich dłuższa rozmowa zwrócić może uwagę. Tem bardziej, że siedzący nieco bokiem do nich baron, rzucił, niby od niechcenia, parę badawczych spojrzeń w tę stronę.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Krzesz, opuściwszy pałacyk, powrócił do swej pracowni. Był to wielki pokój na ostatniem piętrze jednej z warszawskich kamienic, o szklanym dachu i iście, artystycznym nieładzie. Prócz niezliczonej ilości obrazów, wiszących i opartych o ściany, widniały tam i figury gipsowe i fotografje dzieł sztuki, a w kącie wyrastał kościotrup, duma Krzesza, wycyganiony od któregoś z zaprzyjaźnionych medyków. Wielki stół, pośrodku pracowni, uginał się pod stosem szkiców i ilustracji, znajdującą się na nim, napoczętą butelkę koniaku, otaczał wieniec brudnych kołnierzów, jakiś zapomniany krawat barwną wstęgą zwisał ze stołu. Jeśli dodać do tego parawan, a za tym parawanem dość szeroką otomanę, na której sypiał Krzesz, będziemy mieli pojęcie o jego artystycznym przybytku.
Lecz obecnie Krzesza nie przerażał ani nieporządek, panujący w pracowni, ani też nie nęciła robota. Zły był na te ciągłe przeszkody, paraliżujące spotkania z Orzelską. Zły jako artysta i jako kochanek. Znów na dni parę zwłoka. Lecz wnet pocieszył się myślą, że o ile zaproponowała sama pozowanie w jego pracowni, może po raz ostatni los mu spłatał złośliwego figla.
— Psia krew! — zaklął nagle, przypomniawszy sobie o nowej przykrości.
Będąc stale i chronicznie goły, Krzesz dostał wczoraj od pewnej firmy wydawniczej niespodziewany obstalunek. Należało wykonać szereg rysunków na pocztówki, przyczem zastrzegała firma, że chodzi jej o pewien „typ“, mianowicie o ładną, ale poważną panienkę, o szlachetnym i wzniosłym wyrazie twarzy. Słowem, o kobietę pracy, którą możnaby przedstawić przy różnych rodzajach zajęcia.
Wiecznie zgłodniały „forsy“, Krzesz, przyjął pochopnie obstalunek, tem bardziej, że lekkomyślna firma wypłacała z góry sto pięćdziesiąt złotych zaliczki.
Dopiero przyjąwszy obstalunek, a przeszastawszy nie wiadomo gdzie część pieniędzy, począł się głowić. Skąd wziąść model podobny? Panienkę przystojną, o szlachetnym i wzniosłym wyrazie twarzy? Przerysowywać z zagranicznych ilustracji Krzesz nie miał chęci, zaś zawodowe modelki, jakie znał, dalekie były od podobnego wyrazu.
Zresztą, z jednemi się poróżnił przez perypetje miłosne, innych, będąc im winien znaczniejsze sumki, unikał, jak ognia.
Co robić? W fantazji własnej szukać natchnienia? Lecz ta fantazja rysowała mu tylko banalne obrazki.
Zerknął na zegarek. Dochodziła czwarta. Krzesz postanowił uczynić to, co go już nieraz ratowało z tarapatów. Wyjdzie i pocznie się błąkać po ulicach miasta. Wszak tyle pięknych dziewcząt jest w Warszawie. A nuż pochwyci ciekawy profil, delikatny owal twarzy, oryginalne spojrzenie? Ileż razy mu się to udawało i ileż ładnych panienek, same nie wiedząc o tem, służyły, jako muzy jego natchnieniu.
Szybko wybiegł z mieszkania, kierując się w stronę ruchliwych dzielnic stolicy.
Lecz, jeżeli kogoś poczyna prześladować pech, to prześladuje go do końca. Napotykał piękności niemało, lecz żadna z nich nie odpowiadała ideałowi, który tkwił w głowie malarza. Jedne nie posiadały „polskiego typu“, inne nazbyt były umalowane a jeszcze inne cechowała wyzywająca uroda.
Krzesz zapuścił się z śródmieścia i w dalsze uliczki, ale i tam nie zaznał powodzenia. Zapadł już mrok, wokół zapłonęły latarnie, a malarz zmęczony i spocony, mimo jesiennego chłodu, już zamierzał powrócić do domu, gdy wtem, stanął, jak wryty.
— Ona! — szepnął.
Przed jasno oświetloną wystawą, któregoś ze sklepów na bocznej uliczce, stała młoda i przystojna osóbka. Lat mogła mieć ze dwadzieścia, była bezsprzecznie ładna, a w jej twarzyczce rysował się właśnie ten wyraz, o który tak chodziło Krzeszowi. Stanowczość i powaga, a w jej wzroku, który przez chwilę spoczął na Krzeszu, gdy odwróciła się od wystawy, pewna zaduma.
— Ona? — mało nie ryknął z uciechy. — Na miły Bóg, ona... Ach, gdyby zechciała pozować...
Gdy jakaś uporczywa myśl utkwiła w głowie Krzesza, nigdy nie zastanawiał się nad tem, czy właściwie czyni. To też podbiegł do nieznajomej i dość obcesowo zagadnął:
— Przepraszam panią najmocniej! Czy wolno ją o coś spytać?
Podniosła nań oczy i spojrzała, jak się patrzy na wielkomiejskiego natręta, a z ust jej padła spokojna odpowiedź:
— Czem służyć mogę? Bo uprzedzam, że nie mam zwyczaju zawierać znajomości na ulicy?
— Tu nie o znajomość chodzi! — począł gorąco tłomaczyć, pojąwszy niestosowność swego kroku i obawiając się, że nieznajoma wogóle nie zechce z nim gadać. — Jestem malarz Krzesz... Tak, naprawdę malarz... Poszukuję modelki, o takim, jak pani typie. Znaleźć nie mogę. Pani jedna... Przepraszam najmocniej, jeśli uraziłem... Ale, malarze, to w gorącej wodzie kąpany naród.
Przyglądała mu się uważnie, niby sądując do dna. Na chwilę błysk niedowierzania zamigotał w jej źrenicach, jakby powątpiewała, czy mówi prawdę, czy też zamierza ją okłamać. Lecz przekonał widocznie podniecony ton Krzesza i jego zmięszanie.
— Jest pan malarzem — wyrzekła uprzejmiej — i chce, abym mu służyła za modelkę do jakiegoś obrazu? Wszak, tak?
— O, tak... tak... — plótł teraz pospiesznie. — Właściwie nie obraz, a pocztówki... Ale to wszystko jedno! Grunt, pani zgoda!... Parę posiedzeń, u mnie w pracowni, nic więcej!... Oczywiście nie żądam bezpłatnie... Gotów jestem odpowiednio wynagrodzić...
— Hm... Więc honorarjum?
Każde z jej odezwań świadczyło, iż malarz ma do czynienia z inteligentną osóbką. Nie musiało się jednak jej przelewać, bo płaszczyk miała wytarty i podniszczoną sukienkę. Spojrzał na jej pocerowane w wielu miejscach rękawiczki, które kryły zgrabne rączki i szybko rzucił.
— Za dwa posiedzenia ośmieliłbym się zaofiarować pięćdziesiąt złotych...
Wnet pożałował, gdy wymienił tę sumę. Bo jakiś błysk radosny przebiegł po twarzy ładnej osóbki i głośno powtórzyła.
— Pięćdziesiąt złotych!
— Szkoda, żem nie zaofiarował połowy! — zauważył w duchu. — Zgodziłoby się, biedactwo, bo widać, że jej na pieniądzach bardzo zależy... Ale teraz już trudno się cofać...
— Pięćdziesiąt złotych! — raz jeszcze powtórzyła w zamyśleniu.
— Tak... tak...
Zastanawiała się chwilę.
— Oferta wcale ponętna! — wyrzekła nagle. — Za pięćdziesiąt złotych można przeżyć tydzień!... Ale nie zależę sama od siebie... Musiałabym uzyskać czyjąś zgodę.
— Mianowicie?
— Mojej opiekunki! Bez jej zezwolenia nic nie zrobię!
— Hm! — mruknął Krzesz, nieco speszony. — A kiedy otrzymam ostateczną odpowiedź? Bardzo mi zależy na pośpiechu. Chętnie rozpocząłbym z panią pracę choć jutro.
Znów czoło nieznajomej przecięła zmarszczka.
— Tak panu zależy na czasie? — wymówiła powoli. — Pragnie pan rychło się dowiedzieć, czy to będzie możliwe? Cóż? Mieszkamy tu, w pobliżu... Proszę się udać wraz ze mną. Przedstawię pana mojej opiekunce. Ona zadecyduje.
W Krzesza wstąpiła nowa otucha. Liczył na potęgę swojej wymowy.
— Znakomicie! — zawołał.
— Jestem Marta Zielińska! — dodała, jakby uważając, że teraz dopiero powinna dopełnić tej formalności towarzyskiej — i wyciągnęła do malarza rękę.
— A ja... Krzesz! Roman Krzesz! Jeszcze pani nie słyszała o mnie bo dopiero zamierzam być sławny! — odparł, ściskając mocno wyciągniętą rączkę.
Poszli razem, a gdy malarz kroczył przy jej boku, począł opowiadać i o sobie i o otrzymanym obstalunku, jakby temi wyznaniami chcąc w niej wzbudzić jeszcze większe zaufanie. Ona postępowała w milczeniu, rzucając tylko od czasu do czasu badawcze spojrzenia na Krzesza, niby usiłując przeniknąć go. Wreszcie zatrzymali się przed jakąś obdrapaną i niepozorną kamienicą.
— Pójdę przodem! — oświadczyła — Podwórze jest dość ciemne! Wybaczy pan, lecz nie mieszkamy w pałacu!
— Zaiste, nie pałac! — stwierdził w duchu malarz.
Lecz na to zdążył się przygotować. Sądząc z wyglądu zewnętrznego swej nowej znajomej i pośpiechu z jakim przyjęła jego ofertę, wywnioskował, że musi to być osóbka z lepszej rodziny, która wraz ze swą opiekunką, znalazła się w ciężkich życiowych warunkach.
Ona tymczasem przebyła spore podwórko, kierując się do jednej z oficyn. Szybko przebiegła schody, wiodące na drugie piętro i zastukała do drzwi. Stuk to był jakiś szczególny — i zastanowił malarza. Lecz, wnet po tym znaku, wewnątrz mieszkania rozległy się pospieszne kroki, a kobiecy głos zapytał:
— To ty, Marto? Tak późno powraca panienka? Już niepokoiłam się!
— Ja, kochanie!.. Otwórz prędzej...
Drzwi się rozwarły, a na progu ukazała się postać wysokiej, chudej, siwej niewiasty, ubranej w ciemną suknię. Spieszyła, uśmiechnięta, na spotkanie swej wychowanki, lecz na widok Krzesza uśmiech ten raptownie zgasł, a na twarzy pojawił się wyraz niezadowolenia, połączonego z gniewem.
— Kim jest ten pan? — rzuciła ostre zapytanie. — Jak mogłaś, Marto?
— Przybył do mnie w pewnej sprawie! — wyjaśniła panna Marta. — Chcę się właśnie z tobą naradzić!
— Nie mamy żadnych spraw z obcemi! — jeszcze niegrzeczniej zawołała siwowłosa dama. — Tyle razy ci mówiłam...
— Ależ pozwól...
Tamta wpiła się raptem z przerażeniem oczami w Krzesza.
— Nie! nie... — wykrzyknęła. — Niemożebne! Zwłaszcza, nie on... Stanowczo go nie wpuszczę do mieszkania!
Panna popatrzyła na starszą panią, zdziwiona.
— Widzi pan, że nie tak łatwo to pójdzie! — pobiegł jej szept w stronę malarza. — Moja opiekunka jest dziś wyjątkowo zdenerwowana. Ale postaram się ją przekonać. Wybaczy pan, iż pozostawię go na chwilę samego.
Podeszła do starszej pani i pociągnęła ją delikatnie za sobą do środka. Drzwi zatrzasnęły się — i malarz pozostał na schodach, nie wiedząc, co o tem wszystkiem sądzić. Ten dziwny wykrzyknik? Przysiągłby, że nigdy dotychczas los go nie zetknął z siwą damą. Na szczęście narada wewnątrz nie trwała długo i musiała wypaść dla Krzesza pomyślnie, bo rychło rozwarły się drzwi z powrotem, a panna Marta wyrzekła grzecznie:
— Zechce pan wejść!
Powiesił palto i kapelusz w maleńkim przedpokoiku i rychło się znalazł w większej izdebce, zapewne jedynej, poza kuchenką, w mieszkaniu. Nie zawiodły go przypuszczenia. Pokój urządzony był więcej niż skromnie i oświetlony nawet nie elektrycznością, a naftową lampą, lecz śród ubogich sprzętów połyskiwał raz po raz jakiś antyk, lub stylowy, zniszczony mebel, pozostałość z lepszych, zapewne, czasów. Na ścianach wisiały portrety w poczerniałych ramach i parę jakichś fotografji, a śród nich duża podobizna, przedstawiająca młodą, niezwykle piękną kobietę, widocznie zrobiona lat temu kilkadziesiąt, bo zarówno ubiór, jak i uczesanie były staromodne.
Pośrodku pokoju stał stół, a na nim lampa, ocieniona abażurem. Obok siedziała w głębokim fotelu siwowłosa dama, która tak niegrzecznie przyjęła Krzesza. Na jej kolanach spoczywała włóczkowa robótka, którą była zaprzątnięta, zanim przybyła wychowanka, lecz teraz jej palce bawiły się szydełkami machinalnie.
— Więc pan chce malować Martę? — rzuciła obcesowo, nie podając Krzeszowi ręki, a tylko wskazując, aby zajął naprzeciw niej miejsce. — Nazwisko pańskie brzmi, podobno, Krzesz? Jest pan jakoby artystą? Czem pan może udowodnić prawdziwość tych wszystkich twierdzeń?
Choć ton jej brzmiał nadal szorstko, a badała niby sędzia śledczy, malarz uśmiechnął się tylko lekko do panny, która stała za fotelem swej opiekunki i wyciągnąwszy spory plik papierów z kieszeni, jął po kolei je przedstawiać...
— Bynajmniej nie czuję się urażony — rzekł — iż pani chce stwierdzić moją tożsamość! Oto dowód osobisty... A to karta z Zachęty, wydana na moje nazwisko. Tu zaś reprodukcja obrazu wraz z moim podpisem... Na ostatek, mogę przedstawić zamówienie firmy na rysunki, do których pani wychowanka ma służyć za model... Zabrałem ten list ze sobą, na szczęście... Sądzę, że to wystarczy!
Starsza pani uważnie i powoli oglądała każdy z podawanych jej papierów, przysuwając go blisko do lampy. Wreszcie, opadły z niej, snać, resztki wątpliwości, bo uprzejmiej oświadczyła:
— Daruje pan, panie Krzesz, ale nie wolno mi było inaczej postąpić! Z różnych względów... Lecz jeszcze jedno...
— Słucham? — odrzekł wesoło, więcej ubawiony, niżli zniecierpliwiony temi zastrzeżeniami.
— Słyszałam od Marty, iż pragnie pan, aby stawiła się do jego pracowni? Czem mi pan zaręczy, iż się zachowa, jak przyzwoity człowiek?...
— Zapewniam!
— Bo ja jestem niezdrowa! Nie wolno mi opuszczać mieszkania! Nie mogłabym towarzyszyć wychowance!
Gdyby Krzesz największym był nawet donjuanem, to tak miał głowę zaprzątniętą Orzelską, iż na panienkę spozierał li tylko, jako na modelkę — i wprost komiczne mu się wydało zapytanie.
To też żywo zawołał:
— Może pani być najzupełniej spokojna! Daję słowo honoru! Widzę, zresztą, z kim mam do czynienia.
Nagle do rozmowy wtrąciła się panna Marta.
— Nie troszcz się o to, kochanie! Każdy mężczyzna zachowuje się względem kobiety tak, jak sobie tego kobieta życzy... Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo.
Krzesz zerknął na panienkę, podziwiając jej stanowczość. Tymczasem starsza pani, rozproszywszy całkowicie swe wątpliwości, mówiła teraz powoli:
— Więc dobrze, zgadzam się! Marta przybędzie jutro do pana. Omówicie godzinę. Otrzyma za to honorarjum. Wstrętne są te pieniądze! — dodała nagle. — Czego się dla nich nie czyni! Moja Marta, modelką! Och, nie zawsze powodziło nam się źle... Spójrz pan na ten portret...
— Pozostawmy ten temat! — zauważyła niechętnie panna.
Krzesz odruchowo podniósł oczy na dużą fotografję, którą spostrzegł, wchodząc do pokoju.
Starsza pani podniecała się coraz więcej.
— Inne były czasy! Tak wyglądałam! Nie mieszkałyśmy w izdebce! A obecnie? Wszystko przez ludzi złych, ludzi przewrotnych...
— Przestań, moja droga!...
Ale już było za późno. Twarz siwej kobiety wykrzywił grymas nienawiści. Aż uniósłszy się nieco ze swego miejsca, wyrzuciła mocno.
— Przez łajdaków, panie Krzesz! O, niech będą oni przeklęci!
— Uspokój się...
Marta podbiegła do swej opiekunki i objęła ją serdecznie, nie wiadomo, czy chcąc pocieszyć, czy też przerwać dalsze zwierzenia.
Krzesz milczał, nieco zażenowany. Dopiero przy ostatnich słowach starszej pani drgnął silnie.
Nareszcie sobie przypomniał. Od dłuższego czasu dręczyła go myśl, skąd głos siwowłosej kobiety jest mu znany. Próżno dotychczas szukał w swej pamięci, gdzie go już raz posłyszał, jak również próżno się zastanawiał, czemu opiekunka Marty przeraziła się jego widoku. Teraz dopiero wszystko stawało się jasne. Siwowłosa kobieta była ową nieznajomą, która zaczepiła Krzesza, gdy opuszczał willę Orzelskich i przeciw hrabinie miotała przekleństwa. Nie ulegało najlżejszej wątpliwości. Toć ostatni frazes wypowiedziany został tym samym tonem!
Krzesz, jak wiemy, nie był żadnym dyplomatą i sypał prosto z mostu, co mu leżało na sercu.
Wnet też wypalił:
— Wiem nareszcie! — zawołał. — W jakich okolicznościach widziałem, szanowną panią!
— Pan widział moją opiekunkę? — zdziwiła się bardzo Marta, podnosząc główkę — Niemożebne! — tu jej ręka ścisnęła lekko ramię starszej kobiety, jakby mówiąc: — Poco się unosisz i prawisz zbędne rzeczy?
Lecz Krzesz nie dostrzegł tego ruchu i dalej gadał:
— I pani mnie sobie przypomniała! Dlatego wyrwał się jej ten wykrzyknik, gdym przybył z panną Martą! Spotkaliśmy się w ów pamiętny wieczór, w okolicach Warszawy, kiedym wychodził z pałacyku Orzelskich... Pragnąłem nawet bardzo ją odszukać, aby się dowiedzieć, co to znaczyło! Zaczepiła mnie pani wtedy... Twarzy nie mogłem rozróżnić, bo zasłaniał ją welon. Ale ten głos... Ten głos... Niema najlżejszych wątpliwości... Szczególniej, gdy teraz rzuciła przekleństwo. To samo prawie, co wówczas, przeciw hrabinie...
Źrenice Marty rozszerzały się coraz większem zdumieniem. Również i siwowłosa kobieta, podniósłszy powoli, opuszczoną przedtem na piersi głowę, patrzyła na Krzesza, jak się patrzy na szaleńca.
— Pamiętny wieczór? Pałacyk Orzelskich? Hrabina? — jęła powtarzać — Ja zaczepiłam pana?... Jakieś nieporozumienie, panie Krzesz.
— Zapewniam...
— Również pana zapewniam — przerwała szybko — że pan się omylił, lub uległ halucynacji! Nie mam zwyczaju błąkać się po nocach w okolicach Warszawy, ani też nieznajomych nie zaczepiam... Orzelscy? O Orzelskich nie słyszałam... i nie ich się tyczą moje pełne goryczy słowa...
— Ależ pani! — upierał się malarz. — Toć najdokładniej... Przytoczę jej wykrzyknik: Bądź przeklęta, djablico!...
Wzruszyła ramionami, poczem jęła tłomaczyć uśmiechając się lekko:
— Źli ludzie są szatanami, lecz wśród moich znajomych niema djablicy. Twierdzi pan, że najdokładniej mnie poznał? Jakżeż pan mógł mnie poznać, skoro sam nadmienia, że tamta nieznajoma miała twarz zasłoniętą welonem? Głos? Bywają głosy podobne... Że się przestraszyłam, kiedy go spostrzegłam? Istotnie... Tyle krzywdy doznaliśmy od ludzi, że lękam się panicznie zetknięcia z niemi. Gdybym to ja była ową tajemniczą kobietą, a nie chciała się do tego przyznać, napewno nie przyjęłabym pana. Tymczasem znalazł się pan w naszem mieszkanku...
Ostatnie zdanie najbardziej uderzyło Krzesza. W rzeczy samej, może się pomylił i ulegając pierwszemu popędowi, jak mu się często zdarzało, wmawiał jeno w siwowłosą panią przygody, w których nigdy nie uczestniczyła. To też, gładząc nerwowo niesforną czuprynę, — dowód stały mocnego zażenowania, bąknął:
— Hm!... Nieporozumienie...
Marta uważała za stosowne dobić go ostatecznie.
— Napewno, nieporozumienie! — rzekła — Zapewniam pana, iż moja opiekunka jest bardzo chora i od miesiąca nie opuszcza mieszkania...
Skonfundowany malarz całkiem już teraz skapitulował.
Nazajutrz rano, wynajęci tragarze odnieśli Krzeszowi portret hrabiny, owinięty starannie. Orzelska dopełniła swej obietnicy. Speszyło tylko nieco malarza, że do przesyłki nie został dołączony liścik, ani też wiadomość, kiedy hrabina sama do pracowni przybędzie. Wnet się jednak pocieszył myślą, iż nastąpi to niezadługo, dziś lub jutro i postanowił nawet nie wychodzić z domu.
Rozpakował obraz i ustawił go tak, by natychmiast móc rozpocząć pracę, skoro tylko zjawi się hrabina. Później jął pospiesznie porządkować pracownię. Doprawdy, wstyd podobnego śmietnika! Znikły więc brudne kołnierzyki ze środka stołu, a zwisający w kształcie węża krawat, powrócił na swe miejsce. Później Krzesz uzbroiwszy się w starą koszulę począł namiętnie wycierać kurze, otrzepując meble i drobiazgi.
— Uf! Zdążyłem na czas! — zawołał, posłyszawszy niespodziewanie dzwonek u wejścia. — Wcześnie Tamara przybywa...
Wetknął koszulę w pośpiechu pod otomanę i pędem pobiegł do drzwi.
Lecz gdy je otworzył, na jego twarzy odbiło się rozczarowanie. Stała przed nim nie Orzelska, ale panna Marta, nowa modelka, o której, mając całkowicie głowę zaprzątniętą hrabiną, zapomniał.
— Czy przeszkadzam? — zagadnęła, spostrzegając niewyraźną minę malarza — już dziesiąta... Umówiliśmy się na tę godzinę... Spóźniłam się nawet o parę minut...
— Oczekiwałem właśnie na panią! — wybąkał. — Wszystko przygotowane... Zechce pani wejść...
Rychło się opanował. Jeśli Orzelska się zjawi, kiedy on będzie zaprzątnięty rysowaniem Marty, przerwie seans i pannę przeprosi. Przypuszczalnie jednak hrabina go odwiedzi dopiero za parę godzin, a przez ten czas Krzesz wykona pilny obstalunek.
To też teraz uśmiechnięty, powiódł pannę Martę do pracowni i uprzejmym gestem wskazywał, gdzie ta ma zająć miejsce. Mianowicie na krześle przy stole znajdującym się po środku pracowni, bowiem Krzesz nie zamierzał jej malować, a zrobić tylko kilka ołówkowych szkiców.
— Ot, tu zechce pani usiąść.
Lecz Marta, jakby nie spostrzegając ruchu Krzesza, wiodła zainteresowanym wzrokiem dokoła. I po gipsowych figurach, i po obrazkach, i po napoczętych studjach.
— Kocham sztukę — wyrzekła wreszcie — i niejedną zwiedziłam galerję... Ale po raz pierwszy jestem w malarskiej pracowni. Wybaczy pan mi więc, moją ciekawość — szczególniej, że pan tak ładnie maluje...
— Bardzo proszę! — wesoło odparł, gdy pochlebiła mu pochwała.
Nagle panna drgnęła. Wzrok jej padł na portret Orzelskiej, którego nie zdążył Krzesz zasłonić.
— Portret, czy obraz? — wymówiła powoli, patrząc na obnażone, a wygięte lubieżnie kształty hrabiny na płótnie. — Zaiste piękna kobieta, ale...
— Ale? — podchwycił.
— Dziwne, że się zgodziła w ten sposób pozować panu!
— Ach, to raczej moja fantazja! — wyrzekł, nieco zmieszany. — Malowałem z wyobraźni...
— Wątpię — zaprzeczyła. — Zbyt naturalnie całość została podchwycona.
Raptem, te same podejrzenia, co i wczoraj ogarnęły Krzesza.
— Pani zna tę osobę? — wpił się oczyma w Martę.
Wytrzymała jego wzrok spokojnie.
— Nie, panie! — zabrzmiała pogardliwa odpowiedź. — Do grona moich znajomych nie zaliczam dam, które się pokazują mężczyznom w pozach równie bezwstydnych...
Odwróciła się od obrazu.
Krzesz poczerwieniał, a nie chcąc przedłużać niemiłej rozmowy, zmienił temat, przystępując do rzeczy.
— Zaczniemy?
— Chętnie — odrzekła. — Chyba, że zażąda pan odemnie...
Zrozumiał.
— Nie pani! Proszę zdjąć kapelusik, to wystarczy... Będę rysował tylko jej główkę...
Spełniła prośbę malarza i zajęła wskazane miejsce, a on, wściekły na siebie, pochwycił blok i począł szkicować. Wielką nieostrożnością z jego strony było, pozostawiać obraz nieosłoniętym. Lecz zapomniał, że Marta ma nadejść. Zresztą — postarał się usprawiedliwić przed samym sobą — panienka jest nadto skromna, a jej uwagi nieco niedelikatne. Wszak sztuka usprawiedliwia wiele!
Prędko, pochłonięty pracą, zapomniał o poprzedniej scenie. Pod jego ołówkiem wyrastały wdzięczne kontury główki Marty. Ładna, bo ładna — myślał — ale czemuż na jej twarzyczce osiadł ten cień smutku? A dokoła ust ten dziwnie zawzięty grymas? Zapewne choć bardzo jeszcze jest młoda, przez niejedno przeszła w swem życiu i to życie nie oszczędziło jej cierni. Tu przyszły mu na pamięć i biedne urządzenie mieszkania i słowa opiekunki Marty.
Krzesz ukończył jeden szkic, później drugi, a gdy miał trzeci napocząć — poczuł znużenie. Zerknął na leżący na stole zegarek i stwierdził, że panna pozuje przeszło godzinę. Siedziała nieruchomo w milczeniu, pragnąc, widocznie, swój obowiązek jaknajlepiej wypełnić do końca. Był to, zaiste, wielki dowód siły woli, by tyle czasu przepędzić nieruchomo, nie prosząc o najmniejszą przerwę.
— Odpoczniemy! — oświadczył.
— Dobrze! — odparła i powstała z miejsca.
— Znużona pani?
— Gdybym była nawet znużona, nie powiedziałabym panu tego! Skoro pan płaci, ma prawo wymagać...
— Och, nie o to chodzi... Pani naprawdę...
Lecz ona przemówiła sztywno, oficjalnie:
— Jeśli zamierza pan dalej rysować, to zaczynajmy... Bo niedługo muszę być w domu!
— Na dzisiaj dosyć! — odparł, obawiając się, że rychło może nadejść Orzelska. — Resztę pozostawimy na jutro...
— Więc jutro... jak pan sobie życzy.
Włożyła kapelusik, podała rączkę na pożegnanie i skierowała się do wyjścia. Lecz przechodząc koło portretu hrabiny, znów przystanęła na chwilę, jakby siłą niewidoczną przykuta do miejsca.
— Twierdzi pan — wyrzekła — że to nie portret, ale wytwór jego wyobraźni! Muszę wierzyć... Lecz gdyby podobna kobieta istniała w rzeczywistości, obawiałabym się jej, panie Krzesz! Wygląda na złą, przewrotną i bez serca! Szkoda pana dla niej...
Malarz nie wytrzymał.
— Bądźmy szczerzy! — zawołał gwałtownie. — Co znaczą te wszystkie niedopowiedzenia, panno Marto?... Ja nie umiem udawać i zagram w otwarte karty. Osoba, przedstawiona na tem płótnie istnieje naprawdę! Więcej powiem... Jestem przekonany, że jakaś tajemna nić łączy jej losy właśnie z losami pani, lub jej opiekunki...
Na twarzy panny znów leżała kamienna maska.
— Nie rozumiem?
— Pani nie chce mnie zrozumieć!
Wzruszyła w odpowiedzi ramionami. On tymczasem podniecał się coraz bardziej.
— Wczoraj już wydawało mi się, że w pani opiekunce poznałem osobę, która ongi na hrabinę Orzelską miotała przekleństwa... Bo, co tam taić... Właśnie pani Orzelska jest tu przedstawiona, na płótnie... Jeśli, w nieco ekscentryczny sposób, to moja w tem wina... Lecz, powracajmy do tematu... Pani opiekunka zaprzeczyła temu kategorycznie. I musiałem uwierzyć... Dziś w moim umyśle rodzą się te same wątpliwości... Teraz pani ostrzega, z kolei przed hrabiną.... Ostrzeżenie to pada, oczywiście, w prawie nieuchwytnej, ogólnikowej formie...
— Nie znam hrabiny Orzelskiej! — sucho odparła — i żadnych nie rzucałam ostrzeżeń! Wprost powiedziałam iż jeśli podobna pani egzystuje istotnie, należałoby się jej wystrzegać, bo ma wygląd przewrotnej istoty... Typowa wampirzyca... Nic więcej! Proszę nie przywiązywać do moich słów innego znaczenia, niżli miały w rzeczy samej...
Malarz, z rozpaczy załamał ręce.
— Oto odpowiedź, godna przebiegłego dyplomaty, lecz nie pani! — zawołał. — Ciągle niedomówienia... Dwuznaczniki... Może i mnie zastanawia wiele niezwykłych faktów, które zachodzą w otoczeniu hrabiny... Choć uważam ją za dobrą i miłą istotę... Czy nie lepiej byłoby, gdybyśmy rozmawiali otwarcie?
Dziwne zmienne uczucia grały na twarzy panny podczas tej przemowy malarza. Wydawało się, iż chce coś rzec, co jej leży na sercu i wnet na usta popłyną słowa z głębi serca. Ale gdy padł frazes, wysławiający Orzelską, zamknęła się w sobie nagle, urażona, jak ślimak kryje się w swej skorupie, przeczuwając niebezpieczeństwo. Znów na jej twarzy osiadła kamienna maska i głosem zimnym odparła:
— Próżno pan nalega, bo nie mam nic do dodania, do tego, co oświadczyłam poprzednio.
— Panno Marto...
— Serjo...
— Kiedy...
Może jeszcze począłby nacierać Krzesz i zasypywać pannę pytaniami, gdyby wiem nie nastąpiła niespodziewana przeszkoda.
Rozległo się lekkie, dyskretne stukanie w wejściowe drzwi.
— Orzelska! — pomyślał niezadowolony. — Niedobrze się stało, że się spotkają... Ale, cóż robić...
— Nie będę przeszkadzała dłużej! — oświadczyła Marta, posłyszawszy stukanie. — Nowy gość nadchodzi! I tak zasiedziałam się długo... Żegnam pana...
Malarz wybiegł do sionki i już otwierał drzwi. Na progu, w rzeczy samej stała Orzelska. Pachnąca i wytworna, w ciemnym kostjumie i wielkim srebrnym lisie. Lekki uśmiech rysował się dokoła jej ust, który wnet zgasł, gdy spostrzegła, że malarz nie znajduje się sam.
Uczyniła nawet ruch, jakby zamierzała się cofnąć, a jej oczy dziwnie mocno wpiły się w postać panny Marty.
— Przyjdę później! — wyrzekła zimno. — Widzę, że pan zajęty...
— Nie... nie... — zaprzeczył, zmieszany. — Pani już odchodzi... Właśnie...
Tymczasem Marta, sztywna i wyprostowana przeszła koło hrabiny, nie obdarzywszy jej nawet spojrzeniem. Tak przechodzi się koło kogoś, na kogo nie zwraca się żadnej uwagi, lub żywi wielką nienawiść i pogardę.
— Niechże pani hrabina pozwoli do pokoju! — zapraszał teraz Krzesz — a gdy znaleźli się wewnątrz pracowni, oświadczył poufale, tłomacząc poprzednie spotkanie. — Nie wiedziałem, o której godzinie przybędziesz... Miałem obstalowaną na rano modelkę... To ta osoba, właśnie. A ponieważ wypadł mi pilny obstalunek...
— Czemu mi się tak przyglądała? — rzuciła hrabina, której uwagi nie uszło niezwykłe zachowanie się panny.
— Bo... bo... — jął bełkotać, a później nie chcąc narażać się na wyrzuty, iż pozostawił portret odsłonięty, dodał. — Eh, wydawało ci się chyba...
— Wcale mi się nie wydawało... Patrzyła na mnie z nienawiścią.
— Z nienawiścią? — zauważył. — Niemożebne! przecież chyba nigdy dotychczas się z nią nie zetknęłaś?
Hrabina odparła szczerze:
— Nie znam jej wcale!
Teraz dopiero Krzesz zadziwił się naprawdę. Czyżby więc wszystkie jego przypuszczenia były niesłuszne. Skoro Orzelska jej nie znała. Marta czyniła zapewne, tylko ogólnikowe uwagi. Również i siwowłosa dama może nie jest tajemniczą nieznajomą, którą spotkał wówczas wieczorem. Świerzbił go bardzo język, aby o wszystkiem opowiedzieć hrabinie i o wczorajszych odwiedzinach, lecz ponieważ hrabina wypierała się znajomości z czarną damą, postanowił milczeć, wyczuwając, że ta rozmowa nie doprowadzi do celu.
Tymczasem Orzelska, rozejrzawszy się po pracowni i zająwszy miejsce na krześle, tem samem, na którem niedawno siedziała Marta, rzekła, wskazując na porozrzucane na stole szkice:
— Rysowałeś tę panienkę! Dość przystojna osóbka, ale ma niemiły grymas w twarzy... a skoro popatrzyła na mnie ze złością, łatwo odnaleźć przyczynę tego niezadowolenia...
— Mianowicie?
— Pewnie zakochana w tobie... Modelki zazwyczaj kochają się w malarzach... Poczekaj i ja pocznę być zazdrosna...
— Ach! — wybuchnął śmiechem, tak zabawne wydało mu się to posądzenie. — Zakochana? Panna Marta nie wygląda na kochliwą... Zresztą, znamy się krótko...
— No... no... — pogroziła palcem. — A ja twierdzę, że wielki filut z ciebie. Nadskakujesz każdej przystojnej dziewczynie...
— Tamaro...
— Nigdy już nie przyjdę do twej pracowni... — uczyniła minę, niczem rozkapryszone dziecko...
— Przysięgam, Tamaro...
Podbiegł do niej i chciał ją uścisnąć serdecznie. Ale ona odepchnęła go lekko. Orzelska była przedewszystkiem kobietą interesu i nie miłostka ją przywiodła do pracowni malarza. Dziś należało zacieśnić ostatecznie sieć zarzuconą oddawna.
— To może zaczniemy malować! — rzekł malarz, nieco stropiony, wskazując na portret.
Ale hrabina wykonała przeczący ruch głową.
— Mam dziś do ciebie sprawę ważniejszą, niźli malowanie portretu...
Przystanął zdziwiony.
— Czy przypominasz sobie — mówiła dalej — jak parę dni temu wspominałam, iż pragnę rozmówić się z tobą poważnie?... Czy zdobyłbyś się dla mnie na poświęcenie?
— Każde! — wykrzyknął gorąco.
— Nie rozmyśliłeś się?
— Jakżeż możesz powątpiewać, Tamaro! — znów usiłował przysunąć się bliżej i objąć ją, lecz ona powtórnie uchyliła się od pieszczoty.
— Pocałunki — oświadczyła powoli — są tylko zdawkowym dowodem miłości... Ja zaś chcę się przekonać, czy ty mnie kochasz naprawdę...
— Nad wszystko na świecie! — zawołał i sam uwierzył w szczerość swoich słów.
— Nie udajesz?
— Przenigdy.
— Pragnąłbyś się ze mną złączyć na długo?
— Ależ to szczyt moich marzeń, Tamaro!
Piękna pani uczyniła pauzę, niby silnie zastanawiając się nad czemś. Wreszcie po chwili milczenia, wyrzekła:
— Znasz moje dotychczasowe życie! Jedna to męczarnia! Ciągłe pielęgnowanie chorego, znoszenie jego kaprysów, wybuchów wściekłości... Bo niech ci się nie zdaje, że mój mąż stale jest apatyczny, lub w stanie na pół przytomnym, drzemie w fotelu... Są to krótkie przerwy zaledwie, w czasie których wypoczywam... Przeważnie zaś...
— Biedactwo... — szepnął, wspominając zapamiętany obraz zidjociałego paralityka, bełkocącego słowa bez związku. — Biedactwo. — Ileż przecierpieć musiałaś.
Popatrzyła nań z pewną zadumą.
— Mniejsza z tem! — odparła. — Nie wspominajmy starych dziejów... Może słusznie ukarana zostałam za to, że połaszczyłam się na dobrobyt i znaczny majątek. O jakże chętnie dziś tego wszystkiego się wyrzeknę... Lecz, nie przyszłam tu, aby się skarżyć... Sprowadził mnie pewien plan.
— Plan? — powtórzył, zainteresowany coraz więcej.
— Tak! Posłuchaj! Póki córka hrabiego, panna Zosieńka była nieobecna w Warszawie, uważałam za mój obowiązek opiekować się chorym i opuścić go nie pozwalało mi sumienie. Dziś sprawy się zmieniły... Wycierpiałam się dość... Niechaj teraz Zosieńka poświęci się ojcu.
— Przecież — zapytał — zamierzasz wydać ją zamąż za tego jakiegoś doktora?... Jegomościa w amerykańskich okularach, który mi się przyglądał, jakgdyby chciał mnie połknąć.
— Takim jest istotnie mój zamiar! — odparła. — Nie zmienia to w niczem samej rzeczy! Zosieńka wraz ze swym przyszłym mężem zamieszka z Orzelskim, ja zaś zamierzam zdobyć odrobinę wolności...
— Zamierzasz odzyskać wolność? — powtórzył, jeszcze nic nie rozumiejąc.
— Ach, mój drogi! — zawołała, jakby dotknięta jego niedomyślnością. — Wszak to takie proste! Skoro tylko Zosieńka stanie się oficjalną narzeczoną Boba Szareckiego, uważam, że ustają moje obowiązki względem rodziny Orzelskich. Życzę im jak najlepiej, ale niechaj dają sobie radę bezemnie. Opuszczam ich stanowczo.
— Ty ich opuszczasz? — malarz otworzył ze zdumienia szeroko oczy.
— Natychmiast! A dzień ten już jest bliski. Lada chwila Bob oświadczy się Zosieńce, a wtedy ja uciekam...
— Uciekasz?
— Naturalnie! Toć oni nie dadzą mi tak odejść! Dlatego też przybyłam tutaj, aby cię zapytać zupełnie na serjo, czy pragniesz być ze mną, czy też uważałeś mnie jedynie, jako przelotną miłostkę...
Och, jakże śmiać się musiała w duchu Orzelska, kiedy wymawiała te słowa. Na Krzeszu sprawiły one piorunujące wrażenie.
— Ty... ty... Tamaro... — począł bełkotać — zapytujesz? — Czy ja cię uważam tylko za chwilową miłostkę?... Naprawdę, sprawiłaś mi przykrość... Toć ja dla ciebie skoczyłbym w ogień i piekło! Chcesz poważnie związać się ze mną?
— Zupełnie, poważnie.
— Och, jakżesz jestem szczęśliwy! — zawołał. — Wprost uwierzyć nie mogę...
— A jednak uwierz! — Oświadczyła głosem, w którym zadrgało świetnie udane uczucie. — Uwierz... Bo i ja pokochałam cię, Romku... Stało się to może dla tego — bajecznie kłamała dalej — żeś w mojem osamotnieniu pierwszy stanął na mej drodze. Zresztą jesteś młody, dobry, przystojny. W przyszłości sława cię czeka... Bo ja wiem, zresztą, czemu cię kocham. — Na to zapytanie nie odpowie nigdy żadna kobieta... Ja zaś, tylko na pierwszy rzut oka, wydaję się osobą ekscentryczną żądną przygód i kaprysów... W rzeczy samej, przywiązuję się bardzo i nie odchodzę od tych, z którymi się raz złączyłam...
Krzeszowi, z nadmiaru radości poczynało aż szumieć w głowie. Więc ta wspaniała kobieta nie traktowała go tylko, jako zabawkę? Przypadł do jej kolan i począł je obsypywać pocałunkami, czego mu teraz nie broniła wcale.
— Moja... złota... jedyna! — szeptał w upojeniu.
Poczęła go gładzić delikatnie po włosach.
— Jeśli więc się zgadzasz — wymówiła, snując dalej swą myśl — postąpimy w następujący sposób... Dławi mnie — atmosfera tej przeklętej willi... Z rozpaczą myślę, że mam tam powrócić... Zaręczyny odbędą się lada dzień... za trzy, cztery dni. Tegoż wieczora uciekniemy, bo nie wytrzymam sekundy dłużej. O pieniądze się nie troszcz!.. Posiadam pewien własny kapitalik i na nas dwoje wystarczy. Wyjedziemy bezzwłocznie zagranicę... Mąż i żona... Pojmujesz? A gdy umrze Orzelski...
— Czy to sen, czy jawa? — wpił się pełnym rozmarzenia wzrokiem w jej oczy.
Lecz twarz hrabiny stała się nagle zamyśloną.
— Pewna nasunie się tylko trudność! — niespodzianie oświadczyła.
Drgnął.
— Jaka? — zagadnął niespokojnie.
— Zniknąć muszę niespostrzeżenie, gdyż inaczej zechcą mnie zatrzymywać! Zosieńka pocznie płakać, prosić... A nie jest to tak łatwe, bo przecież wynieść trzeba będzie moje rzeczy... Ty przyjedziesz po mnie samochodem w nocy... i musisz dyskretnie, wszystko, co do mnie należy zabrać dyskretnie... Ja przez ten czas będę pilnowała, żeby się nie pobudzili domownicy.
— Ależ to drobiazg! — zawołał ucieszony, sądząc, że łatwe ma do spełnienia zadanie.
Poczęła teraz tłumaczyć powoli, dobitnie wymawiając każdy wyraz:
— Przyjdziesz do mnie o umówionej godzinie, samochodem i lekko zastukasz w szybę... Szofer musi być, oczywiście, bardzo pewnym człowiekiem, a ja będę oczekiwała na ciebie. Gdy posłyszę pukanie, otworzę okno i wtedy rozpoczyna się najważniejsza część zadania...
— Najważniejsza?
— Moja sypialnia znajduje się obok gabinetu męża. Drzwi pomiędzy pokojami są stale otwarte... Cierpi on na bezsenność i czasem całą noc nie zmruży oka... Śpi stale przy zapalonem świetle, a mnie wzywa raz po raz do siebie, to abym mu podała lekarstwo, to poprawiła poduszki. Postaram się tak urządzić, żeby nie spostrzegł moich przygotowań... Lecz jeśli zauważy jakiś podejrzany hałas, lub gdybym ci poczęła podawać moje rzeczy przez okno, zacznie krzyczeć, a wiesz, jak on krzyczeć potrafi... Pokrzyżowałoby to nam wszystkie plany i musimy się urządzić inaczej...
— Tak! — mruknął malarz, choć niewiele jeszcze rozumiał.
— Skoro tylko stwierdzę, że przybyłeś, uchylę nieco okno, a sama odejdę do dalszych pokojów, aby czuwać nad domownikami... Teraz ty poczniesz działać... Wślizgniesz się do mojej sypialni i zabierzesz stamtąd walizki... Będą dwie... Jedna większa z ubraniem, druga mała z biżuterją... O ile Orzelski uśnie, lub sprawisz się tak cicho, że cię nie spostrzeże, nasze szczęście! Ale musisz być przygotowany, że na twój widok, może on podnieść alarm... Wówczas nie wolno wahać się ani chwili...
— Co mam uczynić? — rzucił nieco ochrypłym głosem.
— Zakneblujesz mu usta! — zawołała prędko. — Zakneblujesz ręcznikiem, który się będzie znajdował w pobliżu! Inaczej wszystko byłoby stracone! Na jego krzyk musiałabym pośpieszyć do sypialni, w ślad za mną panna Zosieńka i służba... Rozchwiałyby się nasze plany...
— Ja mam mu zakneblować usta? — powtórzył nerwowo. — Niezbyt przyjemna misja! A czy nie dałoby się tego uniknąć?
— W żaden sposób! Skoro ci mój projekt się nie podoba, zechciej podać inny! Tylko, ciekawam jaki? Bo długo nad tem wszystkiem się zastanawiałam, nie znajdując drugiego wyjścia.
Chmura zasępiła czoło Krzesza. Choć z natury był nieco romantykiem i pociągały go niezwykłe okoliczności, towarzyszące zamierzonej ucieczce — wstrętem go napawało wiązanie paralityka i gwałt nad chorym. Ale hrabina umiała tak umiejętnie rzecz całą przedstawić, że mózg malarza również silił się próżno obecnie nad ominięciem tej przykrej ewentualności.
Zresztą nie dała mu czasu do dłuższego namysłu.
— Nie pojmuję — rzekła, jakby z lekkim wyrzutem — czemu się wahasz? Czy ci tak mało zależy na mnie i zbytnim ciężarem ci się wydaje związanie się ze mną?
Cios został wymierzony celnie.
— Ach, Tamaro! — wykrzyknął. — Nie mów w ten sposób... Dla ciebie związanie twego męża jest bagatelą, a dla mnie to wielka przykrość...
— Przykrość? — na jej twarzy odbiło się zdziwienie.
— Gdyby to był człowiek silny i zdrowy — prawił w podnieceniu — stanąłbym z nim zawsze chętnie do otwartej walki. Ale, przecież to ruina ludzka.
— Powtarzam, wskaż inne wyjście? Krzykiem obudzi dom cały... Pragniesz mnie na zawsze utracić? Bo po raz drugi niemożebna będzie ucieczka...
— A co będzie, jeśli on się udusi?... Z przerażenia umrze? Na całe życie pozostałby mi wyrzut straszliwy, który zaciężyłby fatalnie nad naszem szczęściem!
— Nie lękaj się o to! Nie pragnę śmierci Orzelskiego, choć na początku naszej znajomości posądzałeś mnie, że chcę go zamordować! Wszystko przewidziałam...
— Mianowicie? — zapytał, z przebłyskiem nadziei.
— Pozostanie on zakneblowany przez bardzo krótki czas i zaręczam ci słowem honoru, że ani z przerażenia nie umrze, ani też się nie zadusi! Gdy będę się znajdowała w dalszych pokojach, umyślnie rozbudzę pannę Zosieńkę i poproszę ją, aby za kilkanaście minut weszła do ojca i dała mu lekarstwo, bo jestem znużona i udaję się na spoczynek. Rozumiesz?
— Ach, tak...
— Wejdzie i rozwiąże go! Ja zaś, natychmiast po rozmowie z Zosieńką, wyślizgnę się bocznem wyjściem z willi i gdy oni stwierdzą prawdziwy stan rzeczy, my już znajdziemy się daleko...
Bez wielkiego zachwytu, skinął głową. Cisnęły mu się na usta jeszcze nowe wątpliwości, lecz ona, gracz wytrawny, wnet rozbiła je ostatecznie.
— Zresztą — rzekła — przewiduję najgorszy wypadek, bo moim obowiązkiem jest go przewidzieć! Ale może cała ta historja ułoży się daleko pomyślniej. Spróbuję dać mężowi wieczorem mocny środek nasenny.
— Och, to byłoby znakomite! — zawołał ucieszony.
— Widzisz! — zauważyła — jest on niezwykle uparty i może go zażyć, lub nie zażyć. Zależnie od humoru... Postaram się nakłonić, ale nie ręczę za skutek... Wtedy, byłbyś uwolniony od „ciężkich obowiązków“ — tu głos pięknej pani zadźwięczał ironją.
— Czemuś mi o tem zaraz na początku nie wspomniała, Tamaro? Toć wiele szans na to, że przyjmie narkotyk, a ja nie będę zmuszony do gwałtu!
Spojrzała nań z wyraźnym wyrzutem.
— Chciałam się przekonać — uderzyła mocno malarza płomiennym wzrokiem czarnych oczów — jak daleko sięga twa miłość. Oj, niezbyt ona silna i zraża się byle przeszkodą, napotkaną po drodze... Wiesz, że i ja teraz poczynam się zastanawiać, czy nie warto się cofnąć?...
Po plecach Krzesza przebiegł zimny dreszcz? Przez głupią litość, o mało nie utracił tej wspaniałej kobiety? Obecnie, kiedy ostatnie zdania Orzelskiej uśpiły w nim poprzedni niepokój, przeklinał własną małoduszność i pragnął za wszelką cenę zatuszować poprzednie złe wrażenie.
— Nie... nie, Tamaro! — począł tłumaczyć gwałtownie. — Jeśli wahałem się poprzednio, to były to tylko odruchy dobrego serca... Przecież twój mąż jest paralitykiem. Odrazą mnie napawało znęcanie się nad tą ruiną. Ale bądź przekonana, że nie cofnąłbym się w ostatniej chwili.
Patrzyła na niego jakimś dziwnym wzrokiem. Gdyby Krzesz był więcej spostrzegawczy, zauważyłby w nim triumf, zmieszany z pogardą. Lecz, tem trudniej mu to było zauważyć, iż w tymże samym czasie, usta hrabiny jęły wymawiać słodko:
— Cieszy mnie to, co mówisz, Romku! I ja ci nie chcę sprawiać przykrości... Wyznam szczerze... Zbyt cię kocham, abym, mimo twej słabości charakteru, miała siłę z tobą się rozstać.
— Aniołem jesteś, Tamaro! — zawołał, znów osypując ją pocałunkami. — Nie zasłużyłem na podobne szczęście! Wiedz, że choć przekonany jestem, iż wszystko ułoży się pomyślnie, posunąłbym się nawet do morderstwa, na twe skinienie!
O, jakże łatwo przysięgają i jak łatwo rzucają czcze frazesy mężczyźni, gdy sądzą, że żadne im nie grozi niebezpieczeństwo. Czyż przypuszczał kiedy Krzesz, w swej lekkomyślności, iż naprawdę dąży prostą drogą do zbrodni? Rozpromieniony i wniebowzięty tulił teraz w swych objęciach kochankę, gdy ona ledwie tłumiła, z trudem hamowany śmiech.
A gdy po tym wybuchu czułości, uspokoił się nieco, z radością wykrzyknął:
— Tedy wszystko ułożone! Czekam twego wezwania. Spokojny teraz jestem, że uciekniemy szczęśliwie i nikt nam nie przeszkodzi! Któż może przeszkodzić? Poprzednio groziłyby nam poważne trudności ze strony Iwana... Ale ten nie żyje...
— Tak, Iwan nie żyje! — z nieokreśloną intonacją w głosie wyrzekła hrabina.
— Bądźmy więc dobrej myśli... a teraz zapomnijmy o wszystkiem! — porwał ją w swe ramiona i nowy grad pocałunków pokrył twarz i szyję pięknej kobiety.
Lecz Tamara nie odwzajemniała dziś tych pocałunków. Przyjmowała je prawie obojętnie, z odrazą. Z chwilą, gdy zjawił się Ryszard, pozostali mężczyźni dla niej jakby umarli. Ona, nawet w myślach nie zdradziłaby obecnie Ryszarda i każdy był jej zmysłowo obojętny. Potęga tego uczucia była tak wielka, iż dziwiła się w duchu sama, że pieszczoty Krzesza, który jeszcze parę dni temu podobał się jej bardzo, nie wywierają na niej obecnie najlżejszego wrażenia.
A gdy te pieszczoty stawały się coraz natarczywsze, zręcznie wysunęła się z objęć.
— Nie! — rzekła stanowczo. — Nie... Nie teraz...
— Czemu? — Krzesz patrzył na nią zdumiony.
Orzelska była niezwykłą komedjantką. Na jej twarzy osiadł nagle jakiś wyraz czystości i skromnie opuściła do dołu oczy.
— Zrozum!... — jęła cicho szeptać. — Uważałabym to obecnie za profanację naszego uczucia. Opanujmy zmysły, niechaj nas złączą duchowe węzły... Wszak niezadługo, naprawdę, będziemy mężem i żoną.
Krzesz, jak każdy prawdziwy mężczyzna, skrzywił się nieznacznie. Lecz musiał się pohamować.
— Imponujesz mi Tamaro! — rzekł, podziwiając ją w duchu.
Aczkolwiek Zosieńka Orzelska coraz przyjaźniejsze rzucała spojrzenia na młodego doktora, Bob Szarecki chodził od szeregu dni zgnębiony. Może właśnie dlatego. Gdyby panienka była inna, więcej życiowo wyrobiona, lub traktowała go nieprzychylnie, mniejsze dręczyłyby go wyrzuty.
Ale był to przecież dzieciak, który wierzył wszystkiemu i wszystkim! Tamarę poczytywała za oddaną opiekunkę ojca — a jego wymuszone, płytkie słówka brała za dobrą monetę... Jakżeż garnęła się do nich, morderców, w rzeczy samej, jej ojca!
Morderców ojca! Ileż razy powtarzał sobie w duchu Bob ten wykrzyknik i czuł, jak zimny dreszcz wstrętu biegnie mu wzdłuż ciała. Chwytał wówczas za butelkę koniaku i pił, pił do utraty pamięci, do zupełnego oszołomienia.
Swemi proszkami odebrał Orzelskiemu wolę, a sam za grosz nie miał tej woli. Rozumiał, że prostą drogą dąży do zbrodni, a siły nie posiadał zatrzymać się nad brzegiem przepaści.
Chwilami marzył, aby wyrwać się z pod wpływu Orzelskiej, lecz były to tylko czcze marzenia. Chwilami nienawidził z duszy całej przewrotną kobietę, dziwną intuicją odgadując jej przewrotność, ale przebłyski buntu gasły jeszcze szybciej, niż powstawały. Sam rozumiał swą bezsilność i to go bodaj dręczyło najwięcej. Przypomniał sobie wówczas jakąś nowelę, przeczytaną o egipskiej królowej Kleopatrze. Pastwiła się ona w wyrafinowany sposób nad jakimś związanym jeńcem, który wreszcie jął ją obrzucać potokiem wymysłów. „Ach, gdybym był wolny — zawołał — pokazałbym ci, co potrafię, dziewko!“ A wtedy ona podeszła doń i sama przecięła więzy, trzymanym w ręku sztyletem. „Jesteś wolny! — rzekła. — A tu masz nóż! Jeśli śmiesz, to uderz we mnie!“ — Porwał się na nogi, drżąc z wściekłości, a ona stała przed nim uśmiechnięta i na pół naga. „Uderz“! — powtórzyła. Zbladł, a sztylet wypadł mu z dłoni. „Nie mogę — wyszeptał — tyś zbyt piękna... i ja kocham ciebie!“
Ileż razy tę przeczytaną opowieść przypominał sobie Bob. Czyż Tamara nie igrała z nim, niby kot z myszą? Czyż nie zgubiłaby go, w razie najlżejszego oporu? Toć, gdy raz w porywie obrzydzenia oświadczył, że ma wszystkiego dość i o jej postępowaniu z mężem władzom doniesie, czyż nie odparła ozięble:
— Drogi Bobie! Nie wiadomo, komu uwierzą, bo przeciw mnie niema dowodów! Ale zapewniam cię, że oświadczę najspokojniej, iż to ty dawałeś po za moimi plecami trujące proszki choremu, licząc na to, iż kiedy umrze Orzelski, zostanę twoją żoną! A ładnym kobietom nawet w najsroższych urzędach przyznają przeważnie rację!
A gdy zbladł, lekko uśmiechnięta, zmieniwszy ton, dodała:
— Widzisz, głuptasku, że nie warto mi się sprzeciwiać! Ale nie lękaj się, nie zamierzam uczynić ci krzywdy! Zanadto cię kocham... Słuchaj się mnie tylko. I pocałuj zaraz Bobie...
Bob całował, świadomy, że uwielbia potwora. Całował — i nie pragnął już myśleć o niczem.
A potem.
Pomijając już sam fakt, że fizyczny wpływ wprost ból mu sprawiało nadskakiwanie pannie Zosieńce, że odwracał głowę, przechodząc obok gabinetu, w którym się znajdował Orzelski — jego ofiara — wciąż był o Tamarę piekielnie zazdrosny. Czy można jej ufać? Czy jest z nim szczera, a gdy spełni jej plany, nie porzuci go, niby zbytecznego narzędzia? Cóż robił u niej ten malarz, którego wprawdzie raz tylko napotkał w salonie Orzelskiej, lecz z którym rozmawiała tak czule? Kim jest ów baron Raźnia-Raźniewski, odwiedzający codziennie hrabinę? Sztywny to i wytworny wielki pan i rzekłbyś, poza zwykłą towarzyską znajomością nic ich nie łączy. Ale parę już razy wydało się Bobowi, że podchwycił jej wzrok, spoczywający na baronie z wyrazem bezgranicznego przywiązania.
Bał się utracić Tamarę, a myśl, iż porzucić ona go może, przerażała nie mniej, niźli świadomość, iż staje się przestępcą. Sam teraz pragnął jaknajszybszego wyjaśnienia sytuacji. Gdy też przybył dzisiejszego popołudnia, jak zwykle do willi, względnie spokojnie przyjął rozkaz Orzelskiej, którego spodziewał się oddawna.
— Czas skończyć! — oświadczyła mu w przedsionku, w którym oczekiwała go widocznie. — Zosieńka znajduje się w salonie, a ja zniknę dyskretnie! Musisz się oświadczyć! Zaręczam, że nie dostaniesz odpowiedzi odmownej, bo zdążyłam przygotować grunt. A pocóż sprawę przewlekać?
Zawahał się, chcąc odwlec przykrą chwilę.
— Nie, lepiej jutro, Tamaro...
— Tylko słabi ludzie odwlekają do jutra ważne sprawy... Musisz być mocny, Bobie... Idź...
Skinął głową i ruszył w stronę salonu, a po drodze postarał się uspokoić sumienie sofizmatem.
— Tamara pragnie zabrać im pieniądze i pozbawić życia... Oddam jej ich majątek, a ocalę od zguby...
W salonie, wtulona w róg kozetki, siedziała panna Zosieńka, a szczupła jej postać ginęła śród stosu otaczających ją poduszeczek i poduszek. Wydawało się, że istotnie oczekuje na Boba, bo rzuciła mu przyjazne spojrzenie z pod opuszczonych rzęs, a nieśmiały uśmiech wykwitł na jej bladej i smutnej dotychczas twarzyczce.
— Czyżby naprawdę zakochała się we mnie? — pomyślał ze zdziwieniem i odrobiną litości. — Biedactwo! Leci niczem ćma w ogień! Nie wie, co robi...
Z udaną radością ucałował wyciągniętą rączkę i zajął obok panienki miejsce na kozetce.
Chwilę zaległo milczenie. Mimo najlepszych postanowień, nie wiedział, jak rozpocząć delikatną rozmowę i z trudem naginał się do narzuconej mu roli.
Na szczęście ona pierwsza przerwała ciszę.
— Smutny pan dziś, panie Bobie!...
— O, nie! — zaprzeczył.
— Dręczą pana jakie troski?
— Hm... — mruknął ucieszony, że panienka uczyniła znakomity wstęp do oświadczyn. — Odgadła pani!...
— Odgadłam?
— Istotnie...
— Nie może pan mi się ze swych zmartwień zwierzyć?
Bob stwierdził w duchu, że musiała, w rzeczy samej, Tamara przygotować Zosieńkę do tych wyznań miłosnych, gdyż panna swemi odezwaniami, jakby zachęcała go do nich. Naiwny dzieciak, przestraszony zapewne grobową atmosferą, panującą w domu, jaknajprędzej pragnął wyjść za mąż.
Uwierzyła w szczerość nadskakiwań, przypisując obecnie jego niewyraźną minę, niepewności o wynik oświadczyn.
Postanowił przyspieszyć wyjaśnienia.
— Panno Zosieńko! — rzekł. — Tu o panią głównie chodzi...
— O mnie?
— Moje szczęście jest zależne od pani decyzji!
— Nie... ro... zumiem...
Postarał się nadać swemu głosowi czułe brzmienie i wykrzyknął patetycznie:
— Ja panią kocham!
— Ach!
Policzki panienki poczerwieniały nagle i nisko opuściła główkę. Znać było, iż mimo wszystkiego, posłyszane wyznanie, uczyniło na niej duże wrażenie.
On, tymczasem, nie mogąc się już cofnąć a pogardzając samym sobą w duchu, wpadał coraz lepiej w odpowiedni ton.
— Znamy się zaledwie od kilku dni! — mówił pozornie gorąco. — Lecz pani jest naprawdę wyjątkiem... Taka inna.. Śliczna.. Dobra.. Najdroższe maleństwo! Niepotrafiłbym już żyć bez pani, bo — nie wiedział, co dalej skłamać — I gdyby pani się zgodziła zostać moją żoną...
Urwał i wpił się wzrokiem w swą ofiarę, oczekując odpowiedzi.
Zosieńka siedziała widocznie zmieszana i onieśmielona a jej oczy były uporczywie utkwione w różnobarwnych deseniach perskiego dywanu, zaściełającego podłogę salonu.
— Nic pani mi nie odpowie? — zawołał widząc że milczy.
Nagle podniosła nań wielkie, niebieskie niby lazur morza oczęta, bardzo poczciwe i bardzo naiwne a po jej zaczerwienionej twarzyczce przebiegł wyraz ni to radości, ni to powątpiewania.
— Pan... mnie... kocha, Bobie?...
— Jak śmiesz na chwilę wątpić nawet, Zosieńko! — zaprotestował żywo, przechodząc na poufały ton — Uwielbiam cię nad życie!...
— Naprawdę?
— Przysięgam!
Kilka sekund pauzy — poczem z ust panienki wybiegł cichy szept.
— Bo... i.. ja.. Bobie..
Zrozumiał.
— Trudno! — pomyślał z niesmakiem. — Kto począł brnąć, musi brnąć do końca!
Przypadł do niej i począł jej rączki obsypywać pocałunkami, czego mu nie broniła wcale.
— Moja ty najdroższa...
Wtem panienka cofnęła się nieco, a jej wzrok z powagą legł na Szareckim.
— Trochę byłam na to przyszykowana — wyrzekła powoli — gdyż Tamara... Ale w każdym razie, jeszcze uwierzyć nie mogę, żeby ktoś mógł zająć się poważnie, tak niepozorną, jak ja istotą...
— Uwierz...
— Bo, widzisz, Bobie... ja to co innego... Właściwie nie mam nikogo na świecie... Matka umarła dawno, a ojciec — tu głos jej stłumiły łzy — ojciec też, tak jak nie żyje... Tamara okazuje mi wiele serca, ale nie mogę jej być ciężarem... Pragnęłam więc bardzo przywiązać się do kogoś, poświęcić mu swoje życie, otrzymać wzamian choć odrobinę ciepła... Bo bardzo byłam biedna dotąd, Bobie... Rozumiesz?
— Rozumiem? — powtórzył głucho.
Ona jakby chcąc przed nim rozerwać całkowicie swą maleńką, stęsknioną, przywiązaną duszyczkę, dalej tłomaczyła:
— Dawno marzyłam, żeby napotkać towarzysza, który choć odrobinę polubiłby mnie... Takiego dobrego i trochę sentymentalnego, jak nią jestem i ja sama... Nienawidzę mężczyzn szorstkich i brutalnych... Ujrzałam ciebie... i wtedy... Zauważyłam, że nie jestem ci obojętną... i że ty musisz być bardzo kochany i dobry... Zresztą, Tamara nie przedstawiłaby mi złego człowieka... Twierdzisz, że mnie kochasz... A nie wyrządzisz mi nigdy krzywdy, Bobie?
— Przenigdy! — odparł i nagle doznał uczucia, jakgdyby mu nóż wsadzono w serce.
Jej niewinne oczy spoczęły na nim z bezgranicznem zaufaniem.
— Również nie wierzę — szepnęła — abyś ty był zdolny wyrządzić krzywdę! Znamy się mało, ale wszystko mi powiada, że jesteś prawy i szlachetny! Inaczej, choć mój pobyt w tym domu jest bardzo ciężki, nie wybrałabym ciebie! Niewiem może dlatego lgnę do ciebie, żeś naprawdę pierwszym mężczyzną, który się do mnie zbliżył... Bo nie znam świata i ludzi... A gdybym się na tobie zawiodła, złamałbyś mnie, bo należę do rzędu tych istot, które przywiązują się tylko raz i na zawsze... Wiedz więc, że oddaję ci się bez zastrzeżeń... A teraz spójrz mi prosto w oczy i odpowiedz... Czy nigdy się na tobie nie zawiodę?
Nie liczył na to, że Zosieńka przemówi doń tak szczerze i ta scena była ponad jego siły. Lecz opanowując się z całej mocy, ze ściśniętego gardła nieswoim głosem wyrzucił.
— Nie... zawiedziesz... się..!
— Naprawdę kochasz taką biedną, jak ja istotę?
— Tak!
— I potrafisz być dobrym dla mojego ojca? Tej nieszczęsnej ruiny ludzkiej?
— Tak!
Raz jeszcze wzrok Zosieńki spoczął uważnie na twarzy Szareckiego, lecz on wytrzymał spokojnie to badawcze spojrzenie.
— Toż to to samo, jakgdyby mi kazano zarżnąć niewinne jagnię! — pomyślał z rozpaczą, a chcąc ukryć swe zmieszanie, pocałował ją w rękę.
W tej chwili na progu salonu ukazała się Orzelska. Śledziła zapewne, z sąsiedniego pokoju przebieg „oświadczyn“, pojawiła się, by je ostatecznie przypieczętować.
— Czy nie przeszkadzam? — zapytała z lekkim uśmieszkiem — Macie oboje miny niezwykłe.
Bob zerknął na kochankę z niekłamaną nienawiścią. Nigdy nie przypuszczał, ulegając niby zahypnotyzowany jej namowom, że znajdzie się w tak okropnem położeniu... Dawać trujące proszki dla Orzelskiego to było co innego, niźli świadomie prowadzić tę biedną, dobrą dziewczynę do zguby, gdy ona powierzyła mu swój los z pełnem zaufaniem, bez zastrzeżeń. Nieszczęsne maleństwo... Toć w gruncie jest śliczna.
— Czemuż jesteście tacy śmieszni? — powtórzyła Orzelska.
— Droga Tamaro! — zawołała Zosieńka radośnie — twój kuzyn oświadczył mi się przed chwilą...
— Ach, tak...
— A ja zgodziłam się zostać jego żoną...
Orzelska przybrała wzruszającą minę i jęła im winszować.
— Jakżeż się cieszę!... Mam nadzieję, będziecie stanowili dobrane stadło.
— Napewno! — bąknął Bob, czując, iż musi koniecznie coś dodać.
A w duchu myślał czy wystarczy mu siły, oświadczyć zaraz po tej scenie Tamarze, że ma tej komedji dość i nie da się użyć za narzędzie przestępstwa. Myślał, czy wytrzyma spokojnie gniewne spojrzenia, wywołane odmową i czy potrafi przeciwstawić swą wolę jej potężnej woli... Myślał i z rozpaczą stwierdzał, że gdyby zdobył się nawet na ten odruch buntu, znów ulegnie, jak tyle już razy ulegał... Lepiej tedy było nie rozpoczynać jawnej walki, tem bardziej, że w głowie Boba rodził się pewien plan.
Tymczasem Zosieńka, odwzajemniając judaszowe uściski Orzelskiej, mówiła:
— Na oświadczyny Boba byłam trochę przygotowana... Przez ciebie, Tamaro... I wiesz, co mnie skłoniło do tak szybkiej decyzji... Ty właśnie, kochana opiekunko... Naopowiadałaś mi tyle ładnych rzeczy o Bobie, a ja ci wierzę bezgranicznie... Zresztą, twój kuzyn musi być podobny do ciebie! Taki sam dobry, miły i szlachetny... I wierzę, że zapewni mi szczęście...
— Przestańże, głupia gąsko, wygłaszać pochwały! — mało nie wykrzyknął głośno Bob, któremu każde słowo panienki sprawiało niewymowną przykrość.
Orzelska najspokojniej odrzekła:
— Tak, Zosieńko! Ręczę, że będziesz z Bobem szczęśliwa! A jeśli ośmieliłby się uczynić najmniejszą krzywdę, takiej bezbronnej jak ty istocie, zadusiłabym go własnemi rękami! Pamiętaj Bobie...
Po jego twarzy przebiegł nieokreślony grymas. Podziwiał jej czelność.
— Ja, oczywiście — mówiła dalej hrabina — z jaknajwiększą radością zgadzam się na wasz związek! Lecz pozostaje mój mąż! On tu właściwie decyduje, gdyż Zosieńka jest niepełnoletnia! Sądzę, że z jego strony nie zajdą żadne przeszkody, choć nigdy nic nie wiadomo... Hrabia miewa czasem różne kaprysy... Od paru dni jest jednak spokojniejszy, a właściwie apatyczny...
Rzuciła na Szareckiego porozumiewające spojrzenie, a ten poczerwieniał.
— Chodźmy do ojca! — wołała panna Zosieńka jakby pragnąc najprędzej usunąć ostatnią wątpliwość — Chodźmy! Nie pojmuję, czemu się lękasz Tamaro... Toć, ojciec...
Umyślnie nie chciała dodać przy Bobie, że od czasu jej przyjazdu do domu, hrabia albo drzemał, albo też bełkotał niezrozumiałe wyrazy. Jakiż z jego strony mógł nastąpić sprzeciw? Toć nieszczęsny nie rozumiał wcale, co się dokoła działo. Zawiadomienie go o przyszłym związku małżeńskim było czczą a bardzo przykrą formalnością, którą należy dopełnić, lecz... serce ścisnęło się w Zosieńce...
— Czyś widział kiedy mojego ojca, Bobie? — cicho zapytała.
— Nie, nigdy! — odparł równie cicho.
— Więc chodźmy!
Rychło znaleźli się, we trójkę, w wielkim gabinecie, w którym paralityk zajmował swe zwykłe miejsce, w fotelu. Siedział, z opuszczoną głową na piersi, a w świetle przyćmionej abażurem lampy, jego cera wydawała się tak żółta, iż sprawiało wrażenie, że to nie żywy człowiek spoczywa w fotelu a trup, lub woskowa kukła.
— Okropne. Cóżem narobił! — pomyślał przerażony Bob — jeśli nie umarł, rychło skona! A przecież staram się dodawać do proszków najmniej szkodliwe dla zdrowia składniki!
Orzelska zbliżyła się powoli do paralityka i poruszyła go lekko.
— Rodrygu! — rzekła pochylając się nad nim — przychodzimy do ciebie w ważnej sprawie!
Na chwilę rozwarły się zamknięte powieki, ukazując mętne i nieprzytomne źrenice.
— Czy nas słyszysz?
— Acha... acha...
— Twoja córka, Zosieńka pragnie wyjść za mąż! Oto jej narzeczony! Czy się zgadzasz?
Paralityk skierował głowę, niczem manekin.
— Acha... acha....
Orzelska odsunęła się od chorego.
— Próżny trud! — z świetnie udaną boleścią wyszeptały jej wargi. — On nic nie pojmie!...
Wzrok hrabiny pobiegł z triumfem w stronę Boba. Całkowite zwycięstwo! Ten stał blady, podziwiając z przestrachem, własne dzieło. Nerwowo drżały mu ręce, krople zimnego potu zrosiły mu czoło, a w uszach huczał głos potężny:
— Morderca... morderca...
Na szczęście, panna Zosieńka, nie zwróciła uwagi na zmieszanie młodego chemika. Zbyt wielkie wrażenie uczynił na niej straszliwy widok. Podbiegła do ojca, uklękła przy fotelu i wznosząc ku niemu ręce, wyrzekła głosem pełnym rozpaczy:
— Boże! Czemuż zostałam ukarana tak ciężko! Czemuż ty, ojcze, nie możesz być świadkiem mojego szczęścia! Oprzytomnij choć na chwilę ojcze!
Na chwilę wydało się, że te, przepojone męką słowa, dotrą do świadomości paralityka. Jakiś żywszy blask zajaśniał w mętnych źrenicach, a piersi poruszały się, jakby chcąc wyrzucić szereg wyrazów.
Hrabina drgnęła teraz. A co nastąpi, jeśli miłość do córki, przezwycięży w niewytłumaczony sposób działanie narkotyków i Orzelski, jakto zdarzało się przedtem, ocknie się ze swego oszołomienia i zaprotestuje głośno? Wyzna, choć w oderwanych słowach, całą prawdę Zosieńce, a na nich wskaże, jako na swych oprawców?
Co dalej?
Lecz i tym razem nie zawiodły proszki Boba. Odruch żywszych uczuć ludzkich znów zgasł a z gardła padło bezdźwięczne:
— Ha... ha...
Zosieńka ucałowała leżąco nieruchomo na kolanach żółtą, woskową rękę i powstawszy z klęczek, powoli wyszła z gabinetu.
Wślad za nią Tamara i Bob.
Szarecki trząsł się cały, a gdy znaleźli się w sąsiednim pokoju aż musiał się oprzeć o krzesło, by nie upaść.
Panienka obecnie dopiero spostrzegła, niezwykły stan, w jakim się znajdował.
— Nie dziwię się — rzekła, starając opanować się sama — iż widok mojego ojca uczynił na tobie takie wrażenie! I ja przejęta jestem do głębi... Ty widziałeś go po raz pierwszy...
Mruknął coś niezrozumiale, podczas gdy hrabina milczała.
— Będziesz się musiał przyzwyczaić — mówiła dalej — bo nawet, gdybyśmy zamieszkali oddzielnie, zamierzam często odwiedzać ojca. Jakie to straszne, — zawołała nagle z bólem — kiedy widziałam go po raz ostatni, przed kilku laty, był to jeszcze mężczyzna wytworny, w pełni sił... Zanim wyszłaś za niego za mąż, Tamaro! Później już nie odwiedzał mnie nigdy! A w dzieciństwie, wydawało mi się, że ojciec bardzo mnie kocha.. Brał na kolana i pieścił się ze mną całemi godzinami...
— Kochał cię bardzo! — skinęła głową Orzelska — Stale wspominał o tobie, a gdy jeszcze był przytomny, ale nie mógł utrzymać pióra w dłoni, prosił, abym pisywała za niego...
Zosieńka wytarła chusteczką oczy.
— Wielkie, wielkie nieszczęście!
Hrabina przerwała przykry temat. Pilno jej było powrócić do spraw, które ją interesowały najwięcej.
— Tak, wielkie nieszczęście — powtórzyła — ale my już nic na to nie poradzimy! Uczyniliśmy dlań, co leżało w naszej mocy i nasz obowiązek spełnimy do ostatka... Jeśli zaś, Zosieńko, o twoje sprawy chodzi...
— Moje sprawy?
— To nie czyń sobie wyrzutów sumienia! Przedstawiłaś ojcu narzeczonego, a nie twoja wina, że nie jest w stanie dziś pojąć, co się wokół niego dzieje. Zresztą, mocno jestem przekonana, że gdyby posiadał pełnię władz umysłowych, z radością powitałby Boba, jako swego przyszłego zięcia...
— Och! I ja w to wierzę! — z zapałem przytwierdziła panienka.
— Co zaś interesów majątkowych tyczy...
— Nie mówmy o nich! — wzruszyła ramionami.
— A jednak pomówić musimy! — z naciskiem wymówiła Orzelska — Więc, co się interesów majątkowych tyczy, damy sobie radę bez niego! Twój ojciec zarządzał dotychczas twoim majątkiem, lecz skoro zostaniesz mężatką, ten zarząd przejdzie automatycznie na Boba. W myśl naszych praw, mąż jest administratorem majątku żony... A chyba, nie obawiasz się, że Bob ci roztrwoni twoją fortunę.
— Ależ! — jakiś nieokreślony cień przebiegł po twarzy Zosieńki.
— Możesz być o to całkowicie spokojna! — patetycznie wyrzekła hrabina, ciesząc się w duchu, że cały majątek Orzelskich ma już prawie w kieszeni — Ręczę za Boba...
Zosieńka wzgardliwie wydęła wargi.
— Nigdy nie dbałam o pieniądze! — odparła — Nie wiem nawet czy jestem bogata i mało mnie moja fortuna interesuje!... Przykrość mi sprawisz, Tamaro, poruszając w obecnej chwili podobny temat...
A kiedy nieco później Szarecki opuszczał jako szczęśliwy narzeczony, pałacyk — hrabina, korzystając ze sposobności, iż na parę sekund pozostali sam na sam, szepnęła cicho.
— Cóż? Gładko poszło, Bobie? Chyba jesteś zadowolony?
— Szalenie! — mruknął, unikając jej wzroku, a w myślach się zapytywał, czy więcej kocha, czy więcej nienawidzi tę przewrotną kobietę...
Tego dnia wieczorem, odwiedził Orzelską, jak zwykle, baron Raźnia-Raźniewski, pozorując swą wizytę chęcią towarzyskiej pogawędki. Póki w salonie znajdowała się panna Zosieńka, prawił on długo a dość nudno o polityce i o sztuce, i o najnowszych wiadomościach z miasta. Nie omieszkał zapytać się o zdrowie chorego hrabiego, a w sposób nader miły wyraził swą radość, gdy dowiedział się o zaręczynach panienki. Jednem słowem, wielki pan, który swą życzliwością otacza zaprzyjaźnioną rodzinę. Lecz skoro panna Zosieńka, zmożona przeżytemi wrażeniami, udała się do swego pokoju, w zachowaniu się wytwornego barona, zaszła widoczna zmiana. Monokl w złotej oprawie, wypadł z oka, opuściła go wykwintna sztywność, a po zimnej i opanowanej twarzy, przebiegł, rzekłbyś, łobuzerski uśmieszek.
— Skończone? — zapytał, zgoła innym niźli poprzednio tonem.
— Tak! — odrzekła hrabina z triumfem — Skończone! Zosieńka wyjdzie zamąż!
— Prędko?
— Sam pojmujesz, że pragnę aby się to stało jaknajprędzej! Dziesięć dni... Tydzień....
— Hm... hm... — mruczał. — A hrabia?
— Nie przeszkodzi nam, bo jest nieprzytomny i nie dowie się o niczem... Tak pozostanie i nadal... A Szarecki mechanicznie po ślubie, przejmie zarząd dobrami Zosieńki...
— Jak długo potrwa kompletna likwidacja?
— Póki Szarecki nie zdąży wszystkiego posprzedawać a ja mu nie zabiorę pieniędzy! Później poszlę, dudka, do djabła! Przypuszczalnie potrwa to około miesiąca, może dłużej...
— Trochę długo! — skrzywił się niechętnie — Nie wiem, czy przetrzymam tyle czasu! Jestem prawie bez grosza, a trzeba wszystko przygotować do ucieczki zagranicę...
Poczęła się cicho śmiać.
— A od czego malarz? Zapytywałeś ongi o Krzesza!
— Malarz? Krzesz? — zdziwienie odmalowało się na twarzy mężczyzny.
— Tak, malarz Krzesz! Wyniesie z pałacyku, sam nie domyślając się tego, biżuterję rodzinną Orzelskich. Zosieńka o jej istnieniu wie i trudno byłoby mi ją ukryć... A przecież nie pozostawię smarkatej klejnotów wartości kilkudziesięciu tysięcy. Za kilka dni urządzam cichy wieczór zaręczynowy, a tejże nocy Krzesz zostanie, mimowolnie, złodziejem... Twoją zaś rzeczą jest odebrać mu tę biżuterję... Szczegóły natychmiast omówimy.
— Hm... — powoli osadził monokl w oku.
— Jednocześnie — szeptała teraz — jeśli się powiedzie mój plan, Orzelski raz na zawsze przestanie nam zawadzać... Malarz, niechcący go udusi... a później, ze strachu będzie milczał, niczem grób... Nie padnie na nas najlżejszy cień podejrzenia i najsprytniejszy sędzia śledczy nie dojdzie prawdy... Paralityk umarł na anewryzm serca, lub uduszony został przez knebel, który mu założył nieznany włamywacz!... Rozumiesz? Umiem przewidzieć wszystko!... Najlepsza trucizna, nawet proszki Boba, mogą pozostawić ślady... Zresztą, nie wiem, czy Bob nie stchórzyłby w ostatniej chwili i nie odmówił wydania jadu... A tak... Naturalna śmierć... śmierć nie budząca podejrzeń!.. Orzelskiego trzeba usunąć za wszelką cenę, bo gdyby przypadkiem na parę sekund choć oprzytomniał i przemówił, bylibyśmy zgubieni... A skoro umrze, żadna władza na świecie nie będzie mogła się przyczepić do tego, że Bob, mąż Zosieńki, roztrwonił majątek swej żony....
Rzekomy baron patrzył długą chwilę na Orzelską.
— Tamaro! — wyrzekł wreszcie, kiwając głową. — Przerastasz Borgów w przewrotności! W średniowieczu władałabyś napewno udzielnem księstwem i podziwianoby twój niezwykły „dar“ rządzenia. Dziś czasy się zmieniły i takich ludzi, jak my, świat nazywa zbrodniarzami... Lecz, czyż warto na to zwracać uwagę?
Krzesz zdziwił się wielce, iż nazajutrz nie przybyła na pozowanie, jak zostało umówione, panna Marta — jego nowa modelka.
Czyżby dotknęły ją natarczywe zapytania, któremi zarzucił pannę? Przykrość sprawiło spotkanie z Orzelską? Przecież nie znały się wcale — i podobno nigdy nie zetknęły się z sobą w życiu.
Malarz wzruszył ramionami. Zagadki, same zagadki. Lecz cóżto go mogło obchodzić. Jeśli nawet opiekunka Marty jest tajemniczą czarną damą, do czego nie chce się teraz przyznać i żywi z jakichś nieznanych powodów zadawnioną nienawiść do Orzelskiej, którą dzieli i jej pupilka — nie zmienia to w niczem planów Krzesza. Bo gdyby, w rzeczy samej, na przeszłości hrabiny leżała ciemna plama, winny były wręcz mu to powiedzieć, a nie bawić się w półsłówka i niedomówienia.
A tak? Krzesz zdecydował się już ostatecznie. Wstrętem go nieco przejmuje myśl, iż będzie musiał użyć gwałtu nad paralitykiem, ale nie jest wykluczone, że uda się uniknąć tej ostateczności. Później? Potem ucieknie zagranicę z Tamarą i wszystko się ułoży, jak w bajce. Przy boku ukochanej kobiety zdobędzie sławę, będą szczęśliwi.
Na samo to wspomnienie, duma niewymowna rozsadzała piersi malarza.
— Tamaro! — szeptał — Nie zasłużyłem na podobny los! Czem ci się odwdzięczę! Znasz mnie tak mało, a obdarzasz bezgranicznem zaufaniem! Nie zawiedziesz się na mnie!
Właściwie powinien był w duchu zapytać się malarz, czy zna Orzelską i co naprawdę wie o niej. Lecz jest właściwością zakochanych, że z powierzchownych pozorów, wytwarzają obraz taki, jakim chcieliby go widzieć nie zaś odpowiadający rzeczywistości, niepomni na wszelkie ostrzeżenia...
Pochłonięty całkowicie swą miłością, Krzesz nie zamierzał poszukiwać panny Marty, ani też ustalać, czemu nie pojawiła się na powtórny seans. Poczynione za pierwszym razem szkice, wystarczyły od biedy, aby wykończyć rozpoczęty obstalunek dla wydawniczej firmy. A panna Marta? Wolał jej nawet nie widzieć. Bo, jeśli w rozmowie znów miały paść jakieś nieuchwytne insynuacje w stosunku do osoby Tamary — sprawiłoby to mu przykrość niewypowiedzianą i nie ręczył za siebie, czy nie wybuchnąłby gniewem.
Tak upłynęło parę dni.
Krzesz, zamknięty w swej pracowni, odciął się jakby od świata, oczekując niecierpliwie wizyty Orzelskiej, prawie nie wychodząc z domu i nie widując nikogo. Pracował niewiele, bo świat marzeń, w którym żył, przeszkadzał mu w pracy, a gdy parokrotnie chciał z pamięci malować dalej portret Tamary, pędzle wypadały mu z dłoni, na wspomnienie rozkosznych chwil, spędzonych z piękną kobietą. Ogarniała go szalona tęsknota i szalone pożądanie...
Wreszcie, gdy poczęła go już trawić wątpliwość, czy Orzelska poniechawszy swego planu, wogóle przybędzie, a pierwszy nie śmiał się do niej odezwać, zjawiła się nieoczekiwanie w godzinach rannych w pracowni.
Parę sekund stał oniemiały z nadmiaru wzruszenia...
Więc nie kaprys, fantazja, a prawda?
— Dotrzymuję słowa! — rzekła, spoglądając z uśmiechem na jego ogłupiałą minę — Przybyłam cię zawiadomić, że wszystko złożyło się w myśl moich zamierzeń, pomyślnie... Chyba, że ty w ostatniej chwili, się cofniesz?
— Ja miałbym się cofnąć! Nigdy! — żywo zaprzeczył.
Siadła tym razem na niskiej otomanie w rogu pracowni i skinąwszy mu ręką, aby obok niej zajął miejsce, jęła go delikatnie gładzić wypieszczoną ręką po zwichrzonej czuprynie.
— Nie widzieliśmy się cztery, czy pięć dni! — mówiła, jakby tłomacząc swą długą nieobecność — nie mogłam z różnych względów wysłać ci nawet krótkiej kartki z wiadomością, kiedy cię odwiedzę... Złościłeś się na mnie, zapewne, a może zacząłeś powątpiewać... A ja, tymczasem, Romku, pracowałam dla naszego wspólnego szczęścia!...
— Tamaro! — zawołał — Jak śmiesz przypuszczać, że wątpiłem w ciebie! Wiedziałem, że przyjdziesz... Toć cały czas żyłem wciąż z tobą w moich marzeniach!
Namiętny pocałunek Orzelskiej był odpowiedzią na to wyznanie. Szybko jednak wyrwała się z objęć Krzesza.
— Bądźmy mocni! — oświadczyła poważnie — Najcięższa część zadania nas czeka! Wczoraj Szarecki oświadczył się Zosieńce i zgodziła się zostać jego żoną. Mam ręce rozwiązane i zbyteczny jest mój dalszy pobyt w domu Orzelskich...
— Już? — wykrzyknął radośnie.
— Jutro urządzam dla najbliższych uroczysty obiad, dla uczczenia narzeczeństwa Zosieńki. Będzie to jednocześnie, jakby oficjalne stwierdzenie tego faktu, żeby nie mogli się już cofnąć... Zaproszę parę osób, barona Raźnia-Raźniewskiego no i ciebie.
— Mnie?
— Przybądź bezwzględnie! Twoja nieobecność zwróciłaby uwagę, zapytywała mnie nawet Zosieńka, czemu nas nie odwiedza pan Krzesz. Pozatem jest to konieczne dla uskutecznienia dalszych naszych planów...
— Dalszych planów?
— Głuptasku? Nie znasz rozkładu willi! Muszę ci pokazać gdzie znajduje się moja sypialnia i w które okno zastukasz... Po obiedzie, niby niechcący, oprowadzę cię po pałacyku i omówimy wszystkie szczegóły... Bo ucieczkę zamierzam również wykonać jutro...
— Nie żartujesz, Tamaro?
— Mówię jak najpoważniej! Umyślnie urządzam wczesne zebranie! Zakończy się ono, przypuszczalnie około ósmej wieczór, ty zaś zjawisz się po mnie o północy...
— Jeszcze uwierzyć nie mogę! — powtarzał ucieszony — Jutro już, jutro!
— Zajmiesz się więc przygotowaniami, choć te przygotowania są nieskomplikowane! Wynajmiesz taksówkę i ta taksówka będzie na nas oczekiwała! Resztę już wiesz i zbyteczne byłoby po raz drugi powtarzanie szczegółów. Walizki znieść do samochodu, a w razie potrzeby zakneblować mego męża. Jasne?
Skinął głową.
— A jeśli — dodała Orzelska — wszystko powiedzie się pomyślnie, pojutrze o tej porze, będziemy pędzili ekspresem do Paryża!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Towarzystwo, które się zebrało w willi Orzelskich nazajutrz, celem uczczenia uroczystej chwili zaręczyn panny Zosieńki, nie było zbyt liczne, ani wyszukane.
Poza nią oczywiście, hrabiną, Bobem, nieodstępnym baronem Raźnia-Raźniewskim i malarzem, zaproszenia otrzymało zaledwie kilka osób. Znalazł się więc tam jakiś dość niepokaźny człowieczyna, którego Orzelska szumnie tytułowała „panem rejentem“, a który, w rzeczy samej był urzędnikiem w kancelarji notarjusza. Umyślnie pewnie zaproszony został, aby w razie konieczności ułożyć dyskretnie potrzebne „plenipotencje“, „zrzeczenia“ i „cesje“ i widać było, że zna hrabinę nie od dzisiaj, że nieraz musiał jej oddawać różne w tym rodzaju usługi i że imponuje mu ona bardzo.
Prócz „pana rejenta“, uporczywie milczeli w salonie jeszcze dwaj starsi panowie — dalecy, zbiedniali krewni Orzelskiego. Skąd ich wyciągnęła Tamara — niewiadomo, lecz byli to typowi przedstawiciele krewnych, o których nikt nie pamięta, a pojawiający się stale przy okazjach ślubu, lub pogrzebu. Słowem „towarzystwo“ dobrano mądrze i celowo. Tamara wynalazła świadków, mających stwierdzić w każdej chwili, iż wszystko odbyło się zgodnie z prawem i w największym porządku — i to świadków takich, którzy ani zbytnio nie interesowali się tem, co się działo w domu, ani też powziąć nie mogli najlżejszych podejrzeń.
Oczywiście, w podobnych warunkach nie kleiła się towarzyska rozmowa, mimo wysiłków Orzelskiej. Nawet wiadomość, że „podano do stołu“, przyniesiona przez świeżo, na miejsce Iwana, przyjętego lokaja, nie wyrwała z piersi obecnych westchnienia ulgi.
W jadalni również panował nastrój nudny i ospały. Trzej figuranci zawzięcie pochłaniali potrawy, nie odzywając się prawie ani słówkiem. Panna Zosieńka zmieszana i zaczerwieniona, rzucała tylko powłóczyste spojrzenia na Boba, a ten, nie patrząc na nią, wpijał się uporczywie wzrokiem w swój talerz, jakby oszołomiony nadmiarem swego „szczęścia“. Krzesza pochłaniały dumy własne i niepokój o dalszy przebieg wypadków — a dystyngowany i zimny, jak lód, baron Raźnia-Raźniewski, tylko monosylabami dopomagał pani domu do podtrzymywania ogólnej konwersacji.
Dopiero pod wpływem licznych, a znakomitych trunków, nastrój nieco się ożywił. Wychylono z wielkiem przejęciem toast za pomyślność narzeczonych, później na cześć pani hrabiny, a wreszcie „zdrowie“ nieobecnego hrabiego. Szampan zrobił swoje. Nawet statyści rozruszali się, a „rejent“ jął opowiadać przedpotopowe anegdoty.
W innych więc zupełnie humorach, niźli zasiadano do stołu, przeszło towarzystwo z powrotem do salonu, na czarną kawę i likiery. Tam wytworzyły się dwie grupy. Jedna większa, złożona z Tamary, barona, malarza i trzech panów... statystów, oraz mniejsza — li tylko z Zosieńki i Boba, którzy niby umyślnie, zajęli miejsca na uboczu. Dwaj „krewni“ rzucili nawet na samotną parę rozrzewnione spojrzenia, bowiem jest w porządku rzeczy, że narzeczeni publicznie dają dowody wzajemnej czułości.
Lecz, jeśli Zosieńką powodowały te względy i chęć zamienienia, bez świadków, kilku serdeczniejszych słów, z Szareckim — on także oddzielił się od reszty zebranych świadomie i nie unikał sam na sam z panienką. Bob od dwóch dni przemyślał wiele, a jak każda natura słaba, nie śmiąc stanąć przeciw Tamarze do otwartej walki, sądził, że w inny sposób da się uniknąć niebezpieczeństwa.
— Panno Zofjo! — począł.
Niebieskie oczęta spoczęły na narzeczonym z niekłamanem zdumieniem.
— Czemuż przemawiasz tak oficjalnie, Bobie? — odparła cicho z wymówką — Czyż nie jesteśmy zaręczeni, czy nasz ślub nie ma się odbyć za dwa tygodnie? Sprawiłeś mi przykrość... Wogóle jesteś dziś nieswój, zmieszany... Cóż to za ważna sprawa, o której wspomniałeś?
— Zosieńko! — rzekł, przymuszając się do tej poufałości. — Znalazłem się, naprawdę, w wielkiej duchowej rozterce...
— Duchowej rozterce?
Zdobył się na odwagę i niespodziewanie wypalił.
— Doszedłem do przekonania, żem nie wart ciebie! Powinniśmy zerwać, póki czas...
Zosieńka zapłoniła się gwałtownie, a w jej oczach, rzekłbyś, zaszkliły się łzy.
— Teraz mi to mówisz? — pełne bólu westchnienie wybiegło z piersi — Teraz? Gdy kilkanaście minut temu wychylono toast za naszą przyszłość?
— Lepiej późno się cofnąć, niźli unieszczęśliwić na całe życie. Proszę cię tylko bardzo, żeby nasza rozmowa pozostała dla Tamary tajemnicą! A jeśli mi się uda cię przekonać, że nasz związek nie zapewni nam szczęścia, musisz udać, że postanowienie zerwania wyszło właśnie od ciebie...
— Ty chcesz mieć tajemnicę przed Tamarą! Dążysz za wszelką cenę do zerwania, Bobie! Znamy się krótko, ale naprawdę mam wrażenie, że byłabym zdolna cię silnie pokochać... Zaklinam, powiedz, co to wszystko znaczy...
Och, ileż dałby za to, żeby móc jej wyznać całą prawdę. By móc szczerze zawołać — tyś w domu zbrodni — póki czas, ratuj ojca i siebie! Ale straszliwa pieczęć milczenia skuwała jego usta — bo przecież był wspólnikiem przestępstwa! A jeśli w duszy rodził się coraz większy bunt przeciw Tamarze, swe obecne postępowanie musiał upozorować w inny sposób.
— Posłuchaj Zosieńko! — rzekł głosem, który biegł prosto z serca. — Pamiętam naszą rozmowę. Kiedym się oświadczył. Zapytywałaś mnie wówczas, czy mogę przysiądz, że cię nigdy nie skrzywdzę, gdyż jesteś wrażliwa, niczem delikatny kwiat i byle przykrość mogłaby cię złamać? Pamiętasz? Pod wpływem chwilowego uniesienia, złożyłem przyrzeczenie, jakiego żądałaś... Lecz teraz...
Takie akcenty szczerości biły z jego tonu, tak wymawiając te słowa, był wzruszony do głębi, że panienka zrozumiała, iż to o niezwykle coś ważnego chodzi i z wielkim niepokojem zagadnęła:
— Taka raptowna zmiana? Zaszło coś ważnego?
— Owszem! — odparł. — Zamierzam złożyć szczerą spowiedź...
Zawahał się chwilę.
— Słucham? — jęła teraz naglić.
— Kiedym cię poznał, Zosieńko, odrazu uczyniłaś na mnie wielkie wrażenie! — począł kłamać — Pochwały zaś Tamary o zaletach twojego umysłu i charakteru dokonały reszty... Postanowiłem ci się oświadczyć, nie zastanawiając się nad tem, czy podołam obowiązkom, które wezmę na swe barki.
— Czemuż nie miałbyś podołać?
— Widzisz! — począł tłomaczyć, daremnie szukając argumentu, mogącego ją przekonać. — Mam nieznośny charakter, jestem kapryśny, uparty... Czasem wprost staję się niemożebny w pożyciu...
— Trzeba się było zastanowić przed oświadczynami, a nie teraz wywoływać skandal! Bo zerwanie w podobnych warunkach, będzie skandalem.
— Kiedy, Zosieńko...
— Dlaczego — indagowała już spokojniej — wczoraj, lub dziś jeszcze z rana, przed uroczystym obiadem, nie przyszedłeś, aby wysunąć te wątpliwości?... Teraz dopiero niespodzianie, poczynają cię dręczyć skrupuły?
— Naprawdę... — zawołał prawie z rozpaczą — Uwierz w to, co mówię! Posiadam resztki sumienia... Ty nie możesz zostać moją żoną, ani ja twoim mężem! Niech się dzieje, co chce!... Zosieńko!... Nie nalegaj dłużej, bo więcej nic się odemnie nie dowiesz... Ale, właśnie dlatego, że mi chodzi o twoje szczęście — mało mu się nie wyrwało „o twe życie“ — musimy zerwać!
W panience zaszła nagle jakaś raptowna zmiana. Dziecinny wyraz z twarzyczki znikł i nabrała ona wielkiej powagi, a w oczętach zaigrały błyski energji.
— Bobie! — rzekła zmienionym tonem. — Przekonałam się przed chwilą, że nie jesteś złym człowiekiem!
— Czemu? — zapytał, zkolei zdumiony.
— Bo chciałeś zerwać ze mną?
— Więc uwierzyłaś...
— Uwierzyłam, lecz z zupełnie innych powodów... Gdyż we wszystkich twoich wykrętach, nie było słówka prawdy...
Gdyby pod stopami Szareckiego nagle rozwarła się podłoga, nie uczyniłoby to na nim większego wrażenia, niźli niespodziewane słowa panny... Omyliła się Tamara i on się omylił? Zosieńka nie była tak naiwną osóbką, za jaką ją poczytywano dotychczas?
— Co? — wybąkał ze zdziwieniem.
— Nie było słówka prawdy! — powtórzyła spokojnie. — Również twe oświadczyny były komedją...
— Zosieńko...
— Nie przerywaj! I jeśli chcesz, wnet ci powiem, czemu obecnie się cofasz! Tylko przódy, musisz mi przysiądz, że o całej naszej rozmowie będziesz milczał, jak grób...
— Przysięgam! Ale Zosieńko, nie poznaję cię, doprawdy!
Nie zwróciła na ten wykrzyknik uwagi.
— Jesteś związany z pewną kobietą? — wyrzekła, patrząc mu prosto w oczy.
Zbladł z przerażenia.
— Nie... nie — zaprzeczył nerwowo.
— Posiada ona na ciebie wpływ potężny i z pod tego wpływu pragniesz się uwolnić.
— Zapewniam.. mylisz się...
— Czasem nienawidzisz tę kobietę? Lecz zawsze ulegasz jej woli... Przeklinasz ją, bo czujesz, że prowadzi cię do zguby, a siły nie masz zatrzymać się w pół drogi...
— Zosieńko... Zosieńko...
— Nie chcę wiedzieć jej imienia — mówiła dalej — ani wiedzieć, kim ona jest! Lecz, przyznaj, że marzyłeś czasem, aby napotkać kogoś, ktoby cię wyrwał z pod zgubnego wpływu?..
Krople chłodnego potu spływały z czoła Boba a serce waliło mu, jak młotem. Słowa panny poruszyły struny, które wewnątrz drgały boleśnie. Wypowiadano mu wprost w oczy to, co ledwie sam przed sobą śmiał wypowiedzieć.
— Zosieńko! — zawołał w jakimś nagłym porywie, zapominając, że tym wykrzyknikiem sam się zdradza. — Nie wiem, czyś aniołem przysłanym na moje wybawienie, czy szatanem, który tylko pragnie wysondować mnie do dna? Zgadłaś! Istnieje w mojem życiu taka kobieta... Działa na mnie, postokroć gorzej, niźli opjum, lub haszysz.... Daremnie pragnąłem się buntować... Lecz, mów Zosieńko, mów kim jesteś, skoro obecnie w podobny sposób do mnie przemawiasz. Uważałem cię za dziecko, a tyś mądra i doświadczona kobieta...
Lekki cień ironji przebiegł po jej twarzyczce.
— Moja pozorna naiwność jest moją jedyną bronią! — zagadkowo odrzekła — A teraz odpowiadaj szczerze Bobie i nie rób tak tragicznej miny, bo zwracają na nas uwagę...
W rzeczy samej, od dłuższego czasu badawcze spojrzenia Orzelskiej były skierowane na parę „narzeczonych“, i wydało się, że mocno ją zastanawia, jaka to, tak do głębi, mogła ich poruszyć sprawa.
Opanował się z trudem i pokrywając zmieszanie wymuszonym uśmiechem, wybełkotał.
— Odpowiem szczerze...
Oczy Zosieńki wpiły się weń mocno.
— Czy rad byłbyś — zabrzmiało ciche pytanie — gdyby cię wyzwolono z pod wpływu tej kobiety!...
— Tak!
— A czujesz w sobie na tyle siły, by jej się oprzeć, a mnie zaufać? Czy też przy pierwszej sposobności, znów staniesz się jej niewolnikiem i zdradzisz naszą dzisiejszą rozmowę?
Zawahał się chwilę, chcąc być całkowicie szczerym. Od dwóch dni Orzelska wielką go napawała odrazą.
— Znajdę dość siły! — odparł stanowczo.
— Jeśli tak jest — wyrzekła — to ja cię ocalę! Przekonała mnie dzisiejsza rozmowa, żeś nie zepsuty do ostatka... A potem, mogło być zapóźno, Bobie...
— Co mam robić? — zagadnął niespokojnie.
— Nic! Milczeć i udawać mego narzeczonego!
Teraz osłupiał ostatecznie. O ile przedtem uderzyła go tylko zmiana w zachowaniu się panienki, to sądził, że wyczuła ona intuicyjnie przedziwną tajemnicę jego miłości, lecz nie wie o kogo chodzi. Teraz? Czyżby wszystko przejrzała? Wszystko odgadła?
— Ty, wiesz? — szepnął z lękiem.
— Wiem — wymówiła powoli, — że zagraża nam wielkie niebezpieczeństwo! I z tobą igrają Bobie! Wyciągam do ciebie rękę, aby cię wyratować, lecz uprzedzam... Jeśli raz jeszcze ulegniesz wpływom tej kobiety i mnie zdradzisz, zginiesz na zawsze!
— Skąd, ty?... Co? Jak?
Zadrżał teraz. Czyżby przenikła cały plan i jego w nim rolę? Świadoma jest przewrotności Orzelskiej? Lecz, w takim razie, powinna go nienawidzieć, uważając za przestępcę — a nie chcieć go ratować.
Nerwowo powtórzył.
— Niebezpieczeństwo? O jakiem wspominasz niebezpieczeństwie?
Uśmiechnęła się zagadkowo.
— Nie pytaj się, skąd wiem. Może domyślam się tylko wielu rzeczy.
Odetchnął. Tak, musiała się domyślać jedynie!
Przedziwna intuicja. A może podpatrzyła jakie czulsze spojrzenie, skierowane w stronę Tamary, lub pochwyciła nieopatrznie rzucone słówko. Czy wie wszystko o Tamarze, czy też przypuszcza, że to wogóle o jakąś kobietę chodzi? Ale ta wzmianka o niebezpieczeństwie?
Dalej nalegał.
— Błagam! Mów wyraźnie, Zosieńko!
Wzruszyła ramionami.
— Próżno prosisz, Bobie! Ty masz swe tajemnice i ja mogę mieć swoje... Niechaj ci to wystarczy! Czy i ty mówisz mi wszystko szczerze?
I znów prosto w serce wymierzony cios. Nadal dręcząca zagadka. Wie, czy nie wie? Och, jakże chętnie złożyłby jej całkowitą spowiedź teraz, z całego swego życia! Lecz, czyż tak postąpić było wolno?
— Ostatnie zapytanie — wyrzekł zduszonym głosem — Skoro odgadłaś, żem związany z jakąś złą i przewrotną kobietą, więc nie wart jestem ciebie, czemu chcesz mnie ocalić?
Twarz panienki znów zmieniła się raptownie i miast dotychczasowej powagi, wykwitł na niej wyraz niezwykłej dobroci.
— Bo jesteś bardzo słaby i biedny... — wyrzekła z współczuciem — próżno szukasz wyjścia z matni. Pozostały jeszcze resztki sumienia... i szkoda byłoby, żebyś ostatecznie zginął. A może.....
Urwała.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Poczuł, jakgdyby ktoś go ścisnął mocno kleszczami za serce. Prócz matki, nikt jeszcze nigdy tak nie przemawiał do niego. Dziwnie bliska wydała mu się nagle ta dziewczyna, którą niedawno poczytywał za dziecko, a która była taka dobra i mądra.
— Zosieńko! — jął przemawiać do głębi poruszony — Jesteś aniołem, a ja ostatnim nędznikiem. Nie mogę ci dziś wyznać wszystkiego, lecz przeraziłabyś się ogromu mojego upadku. Gdy kiedyś poznasz prawdę, odsuniesz się odemnie ze wstrętem. Tyś pierwsza poruszyła we mnie struny najlepsze, a głęboko ukryte. Ocalić mnie chcesz? Ja sam brzydzę się sobą... Nie zasłużyłem na to.
Patrzyła teraz na niego z odrobiną litości, jakby spodziewając się tych słów.
— A czy, gdybym cię uratowała — zagadnęła nagle — poczułbyś dla mnie wdzięczność?
— Do końca życia byłbym twoim niewolnikiem — zawołał gwałtownie. — Kochałbym, jak nikogo nie kochałem... Lecz ty nie mogłabyś mnie pokochać.
Wpijał się wzrokiem w Zosieńkę. Teraz wydawała mu się prześliczna i dziwił się, że zahypnotyzowany przez Tamarę, dotychczas na jej urodę nie zwrócił uwagi. Ale czy związek pomiędzy niemi w zwykłych warunkach jest możliwy?
— Nie mogłabym cię pokochać? — powtórzyła — Dlaczego, Bobie? Miłość jest ślepa i przebacza wiele win. Czyż nie domyślasz się, że zupełnie inaczej rozmawiałabym z tobą, gdybyś mi był całkowicie obojętny?
— Więc ty, Zosieńko?... — wyjąkał ze wzruszeniem.
Zaczerwieniła się silnie, lecz wnet spojrzała mu prosto w oczy.
— A ty kochałbyś mnie — znów zabrzmiało niespodziewane zapytanie — gdybym nie posiadała moich miljonów? Kochał byś mnie, gdybym była tylko biedną i skromną panienką?
— Napewno!... — zawołał szczerze i chciał dalej jeszcze coś mówić, kiedy wtem ona go uścisnęła z całej mocy za rękę.
— Milcz! — szepnęła z dziwnym błyskiem w oczach.
Spojrzał zdumiony. W ich stronę zbliżała się Orzelska, widocznie zaciekawiona tą długą, a ożywioną rozmową.
— Tamaro! — zawołała radośnie, gdy Orzelska znajdowała się tuż przy nich — Jakże jestem szczęśliwa! Bob mi wyznał, że przedemną nie kochał żadnej innej kobiety! A tobie zawdzięczam znajomość z Bobem.
Orzelska zerknęła z zadowoleniem w kierunku Szareckiego. Zdala obserwując rozmowę, wydawało się jej, że przyjmuje ona przebieg niezwykły. Na chwilę lękała się nawet, czy Bob, który od dwóch dni wyraźnie jej unikał, nie wyrwał się z jakiemiś „wyrzutami sumienia“, bo u niego i to było możliwe. Lecz, nie. Zapomniał widocznie, o swych skrupułach i przeznaczoną mu rolę grał bez zarzutu do ostatka. Postanowiła zato wynagrodzić Boba nową porcją kłamstw i udanej czułości, a głośno wyrzekła:
— Rada jestem Zosieńko, że nie żałujesz swego wyboru!
— Przenigdy! — zawołała, a w głębi źrenic zamigotał ledwie dostrzegalny złośliwy błysk.
Ale ten błysk uszedł uwagi Orzelskiej.
Nieco później, hrabina, pozostawiwszy w spokoju zakochanych, dyskretnie skinęła na Krzesza i pod pozorem pokazania mu jakiegoś obrazu, znajdującego się w dalszych komnatach, powiodła malarza do swej sypialni.
— Więc dziś wieczór, — oświadczyła, przypominając mu szczegóły zamierzonej ucieczki — o północy... Przyjedziesz samochodem... a tu znajduje się okno. Zapamiętaj je sobie, żebyś się nie pomylił: Choć w niem pewnie tylko dojrzysz światło, bo wszyscy o tej porze w pałacyku udają się już na spoczynek. A tam gabinet męża. Będziesz musiał przejść przez niego, chcąc wynieść walizki. Lecz nie lękaj się. Od rana hrabia jest apatyczny i senny. Miejmy nadzieję, że się nie obudzi.
Krzesz powrócił po dziewiątej wieczór do domu. Po wyjściu z pałacyku Orzelskich zaszedł do pewnego znajomego przedsiębiorstwa samochodowego, o którem wiedział, że wynajmuje pojazdy prywatne. Tam, pod pozorem, iż pragnie zaimponować jakiejś przyjaciółce przejażdżką w wytwornym aucie, zamówił luksusowy wóz, prosząc, by ten punktualnie o wpół do dwunastej oczekiwał na niego przed kamienicą.
Oto było wszystko. W rzeczy samej, nieskomplikowane przygotowania.
Im więcej myślał Krzesz nad oczekującą go przygodą, tem bardziej wydawała się ona łatwa. O cóż właściwie chodziło, wedle otrzymanych ostatnio do Tamary instrukcji? Wejść przez otwarte okno, przebyć jej sypialnię, następnie gabinet hrabiego i z garderoby, znajdującej się za tym gabinetem, wynieść walizki. Czemuż nie uczyniła tego sama Orzelska, ustawiając walizki w sypialni, co znacznie uprościłoby zadanie? Bo — wedle jej słów — mogło to zwrócić uwagę domowników. Hm... Zbytek ostrożności, lecz może należało tak uczynić, a Tamara lepiej, niźli on, orjentowała się we wszystkiem... Więc trzeba przejść dwukrotnie przez gabinet hrabiego? Zadanie niezbyt trudne. A jeśli się obudzi? Krzesz widział paralityka tylko chwil parę przez uchylone drzwi, lecz wnosząc z jego pozy i bezwładu, mógł żywić nadzieję, że zapadł on w zwykłą apatję i w nocy będzie również nieprzytomny i senny. Zresztą, zapowiedziała Tamara...
Pogwizdując wesoło, wszedł do bramy kamienicy. W myślach już pieścił hrabinę w przedziale sleeping’u, mknącego z zawrotną szybkością do Paryża, expressu... Miłość i sława...
Wtem, te różowe rozważania, przerwał nieco ochrypłym głosem dozorca.
— Proszę pana! Tu jakaś pani, czy panienka parę razy była u pana!
— U mnie? — powtórzył niepewnie Krzesz.
— Tak! Mówiła, że ma ważny interes i jeszcze raz przyjdzie!
— Któżby taki? — pomyślał — Toć nie spodziewałem się nikogo!
Rychło jednak rozwiązał zagadkę. Bo skoro tylko znalazł się w mieszkaniu, posłyszał lekkie pukanie niewieściej dłoni w drzwi. Pośpieszył je otworzyć. Przed nim stała Marta. Musiała widać zauważyć jego nadejście i w ślad za nim podążyła po schodach. On patrzył na nią nieco zdumiony, bo tak pochłonęły go myśli o przyszłej ucieczce, iż zdążył zapomnieć o swej nowej modelce.
— Dziwi pana moja wizyta o tak późnej porze — odezwała się pierwsza — lecz pragnęłam się porozumieć, co do dalszych seansów...
— Tak... tak... — bąkał, starając się nadać swej twarzy wyraz uprzejmy — Miała pani przyjść i nie przyszła...
— Byłam chora...
— Chora? Oczywiście... Rozumiem... Nie mam żalu...
— A ponieważ wyjeżdżam pojutrze na czas dłuższy z Warszawy, chciałam pana zapytać o której jutro mam przyjść, gdyż jutro jedynie mogę pozować... Mieliśmy odbyć, zdaje się, dwa posiedzenia.
— Ach, pani wyjeżdża jutro! — powtórzył — A ja dziś w nocy.
— Pan również? Szkoda... Więc nie dokończymy pracy?
Żal zadźwięczał w jej głosie. Krzesz pojął. Obawiała się, że nie zapłaci, lub urwie część honorarjum, a przecież na zarobku bardzo jej musiało zależeć skoro zgodziła się na pozowanie.
— Zechce pani wejść do pracowni, panno Marto, — rzekł — zaraz doręczę pięćdziesiąt złotych!
— Pozowałam raz tylko! — wyrwał się pannie nowy skrupuł. — Więc...
— Ale przerywamy robotę z mojej winy — postarał się ją uspokoić. — Słusznem jest, abym zapłacił całą należność.
Przekręcił kontakt elektryczny, a gdy znaleźli się w pracowni, wyciągnął portfel, odliczył kilka banknotów i złożył przed nią na stole.
— Służę!
— Dziękuję panu! — wymówiła jakoś ciepło, chowając do zniszczonej torebki pieniądze — Postąpił pan ze mną więcej, niż szlachetnie! Pięćdziesiąt złotych znaczy czasem tyle, co tysiące... Może kiedyś w życiu jeszcze panu się odwdzięczę.
— Panno Marto! Takie głupstwo. Niema o czem mówić.
— A czy ukończył pan chociaż bezemnie obstalunek dla tej firmy?
— Jakoś sobie dałem radę!
W rzeczy samej, dziś z rana odesłał zamówione rysunki, wykończywszy je jako tako. Gdyby nawet Marta zjawiła się wcześniej, napewno, nie rysowałby jej w tym stanie nerwowego napięcia, w jakim się znalazł. To też zupełnie szczerze podkreślił:
— Wszystko w porządku!
— Cieszy mnie to! — błysk radosny przebiegł po jej bladej twarzyczce — I dłużej nie zabieram czasu... Wszak pan wyjeżdża.
Nie zatrzymywał Marty. Mimo jednak tego oświadczenia, nie spieszyła się z odejściem, a wzrok jej, który niby mimowolnie biegł po obrazach i urządzeniu pracowni, znów zawisł na portrecie Orzelskiej, nadal odsłoniętym.
— Niepotrzebnie może wtedy wyrządziłam panu przykrość — rzekła niespodziewanie, wskazując na portret — Tembardziej, że przybył i żywy model... Czy gniewa się pan na mnie za to?
Krzesz skrzywił się niechętnie. Nie miał zamiaru powracać do poprzedniej rozmowy.
— Już zapomniałem! — odparł ogólnikowo.
— Zapomniał pan? — uśmiechnęła się zagadkowo — Hm... Może i lepiej...
— Co pani chce przez to wyrazić? — zawołał zniecierpliwiony.
— At, nic...
Był teraz naprawdę zły.
— Panno Marto — wyrzekł opryskliwie — Zeszłym razem z pani ust padł szereg frazesów, które niby nie mówiąc nic, rzucały złe światło na hrabinę Orzelską... Bo bądźmy szczerzy, ją pani, właśnie, miała na myśli. Gdym panią potem zaczął badać, wykręcała się pani bardzo zręcznie.. Obecnie rozpoczynamy tę samą zabawkę w chowanego? Przyznaję się... Bardzo cenię wszelkie ostrzeżenia, kiedy pochodzą od osób mi życzliwych, a za taką uważam i panią, lecz te ostrzeżenia muszą być jasne i wyraźne. W przeciwnym wypadku....
— Woli ich pan nie słyszeć? — przerwała, patrząc mu prosto w oczy.
Skinął głową.
Zastanawiała się chwilę jakby nad czemś, wreszcie wyrzekła stanowczym głosem.
— Chce pan poznać prawdę?
— Koniecznie! — zawołał.
Drżało w nim wewnątrz wszystko. Zdecydowała się położyć kres niedomówieniom? Cóż wie ona o Orzelskiej? Czyż to, co posłyszy, jest tak straszliwe, że uprawnia Martę do odzywania się w lekceważący sposób o jego ukochanej.
— Koniecznie! — powtórzył. — Wdzięczny pani będę za szczerość.... Jest to jedynie godne jej postępowanie.
— Dobrze! — odparła — Powiedziałam już tyle, że cofać się trudno. Zresztą, pragnę zgładzić niemiłe wrażenie ostatniej rozmowy.
— Słucham! — rzucił niecierpliwie.
Po krótkiej pauzie, poczęła.
— Nie mogę, z różnych względów przytoczyć obecnie niezbitych danych... Musi pan mieć do mnie zaufanie i zawierzyć mi na słowo... Twierdzę stanowczo... Hrabina Orzelska jest złą kobietą.
— Ale, dlaczego? — żachnął się.
— Raz jeszcze podkreślam, że więcej mi powiedzieć nie wolno. Niech to panu wystarczy. Bardzo bliskie mi osoby z nią się zetknęły i padły ofiarą jej przewrotności.
— Domyślam się! — wykrzyknął, uderzając się ręką w czoło. — Pani opiekunka! — Tajemnicza czarna dama w żałobnym welonie! Uporczywie wypierała się dotychczas, by ją cośkolwiek łączyć miało z hrabiną Orzelską... Lecz pani potwierdza moje domysły! Cóż takiego jej wyrządziła hrabina?
— Pozostawmy moją opiekunkę w spokoju! — poważnie odparła Marta — Gdyby nawet tak było, pieczęć milczenia leży na moich ustach, a moja opiekunka posiada, zapewne, ukryte powody, że chwilowo pewne sprawy trzyma w tajemnicy. Lecz podkreślam... Pani Orzelska jest więcej, niż niebezpieczną osobą. Igra ona ludźmi, niczem pionkami i każdy, kto się do niej zbliżył, gorzko później żałował tego. Niezwykle przebiegła, potrafi omotać w swe sieci wszystkich i prowadzić ich do wiadomych sobie celów.
— Niemożebne! — zawołał, dotknięty w swych najgorętszych uczuciach. — Niemożebne. Znam hrabinę mało, ale... Może ona być w swem postępowaniu ekscentryczna, może popełniać przeróżne lekkomyślności, lecz jestem przekonany, że to istota dobra i szlachetna do gruntu. I bardzo nieszczęśliwa. Toć, jak ułożyło się jej życie z tym mężem sparaliżowanym, ludzką ruiną? Czy pani i o tem słyszała, panno Marto?
Nagła chmura przebiegła po czole Marty, lecz nie dając wprost na to zapytanie odpowiedzi, wyrzekła, niby rozważając jakieś zagadnienie.
— Czegóż może chcieć od pana?
— Jakto? — zdziwił się, nie pojąwszy zapytania.
— Zastanawiałam się nad tem — wyjaśniła — do jakich zamierzeń jest pan Orzelskiej potrzebny? Bo ostrzegam, nie zbliża się ona do nikogo, bez wyraźnego interesu.
W malarzu zakipiało wszystko.
— Do jakich zamierzeń? — powtórzył, podniecony. — Przecież maluję jej portret.
Pokręciła główką.
— Portret? Już tylu pierwszorzędnych mistrzów zagranicą malowało jej portrety! Hm... Czy nic nie ukrywa się poza tem? Proszę powiedzieć szczerze, czy hrabina nie usiłowała pana wciągnąć w swoje sprawy?
— Niedyskretne pytanie? — zawołał oburzywszy się nieco. — Dziwię się pani, panno Marto...
— Wiem, że niedyskretne! Ale pragnę oszczędzić panu wielu przykrości!
Krzesz poczerwieniał z gniewu. Jeśli czuł sympatję do panny Marty, to ta sympatja ulotniła się obecnie całkowicie. Ona śmiała posądzać Orzelską o interesowność, o wciąganie go w jakieś niewyraźne sprawy? Jakiem prawem? Och, gdyby mógł jej opowiedzieć wszystko! Opowiedzieć, jak niezwykłą istotą jest Orzelska, która pod wpływem uczucia wyrzekła się dostatku, by uciec z nim zagranicę. Z wielkiej damy zamienia się w skromną, zakochaną kobietę, pragnącą żyć miłością i dla miłości? Czy takich znajdzie się dużo?
Nie, ta Marta jest stanowczo dziwną dziewczyną, a rozmowę, drażniącą go coraz bardziej, należy przerwać natychmiast.
— Nie rozumiem tej całej indagacji! — oświadczył ozięble — i nie pojmuję jakich pani pragnie mi oszczędzić przykrości! Po za sztuką, nic mnie z hrabiną Orzelską nie łączy, a doznałem od niej licznych dowodów przyjaźni... Co pomiędzy paniami zaszło, nie wiem, a nawet nie jestem tego ciekaw i najlepiej będzie, o ile pozostawimy w spokoju ten temat.
Marta wzruszyła ramionami.
— Biedny zaślepieńcze! — wyrzekła z politowaniem — Ma pan słuszność! Najlepiej będzie, o ile porzucimy ten temat. Pana obecnie nic nie przekona. Bo prócz sztuki, łączy pana daleko więcej z hrabiną... Wyczytałam to z pańskich oczów!
— A gdyby nawet tak było! — odparł dumnie. — Nie wstydzę się mojej miłości...
Spojrzała nań, rzekłbyś, z wyrazem głębokiego współczucia.
— Ma pan odwagę przyznać się do tego! Bardzo to szlachetnie z pańskiej strony... Wiem, że nie da mi pan wiary, ani mnie posłucha. Ci, którzy ostrzegają zakochanych przeciw ich „ideałom“, gdyby przedstawiali nawet najbardziej przekonywujące dowody, nigdy nie zdobędą wiary, a wywołują tylko przeciw sobie nienawiść... Lecz pragnę mój obowiązek spełnić do końca...
— Pani obowiązek?
— Tak! A potem niech pan czyni, co pan chce! Tylko przódy proszę wszystko dobrze rozważyć i dobrze się zastanowić...
Zbliżyła się blisko do Krzesza, spojrzała mu prosto w oczy i rzuciła z wielką mocą.
— Hrabina jest gotowa, pchnąć nawet każdego do zbrodni!
Chciał się oburzyć, gorąco zaprotestować. Lecz Marta już odwróciła się i nie podając mu nawet na pożegnanie ręki, skierowała się do wyjścia z pracowni.
— Panno Marto! — zawołał, uderzony nagle pewną myślą — Pocóż mnie właśnie pani to wszystko mówi?
Na chwilę przystanęła na progu.
— Bo szkoda byłoby, żeby dla takiej... pan się zmarnował, panie Krzesz.
Zanim zdążył coś odrzec, zniknęła, szybko zatrzaskując drzwi za sobą.
Czas jakiś, po odejściu Marty, stał Krzesz niby przykuty do miejsca.
— Pchnąć do zbrodni? — powtarzał w duchu. — Cóż chciała przez to wyrazić?
Lecz rychło wzruszył ramionami. Głupstwo, nieskończone głupstwo! Zbrodnią jest, że chce wyrwać Tamarę z nieszczęsnych warunków domowych? Nie, to nie żadna zbrodnia, a Marta, żywiąc zadawnione nienawiści do Orzelskiej, sama nie wie, co plecie w podnieceniu. Krzesz dumny się czuje, że nie dał się wyciągnąć na zwierzenia. Postąpił, jak prawdziwy mężczyzna. Bowiem prawdziwy mężczyzna nie powinien nigdy zwątpić w swą ukochaną, a zawsze stanąć w jej obronie, choćby ludzie, usposobieni do niej nieprzychylnie, starali się ją oczernić i obrzucali błotem.
Zadowolony ze siebie, malarz począł czynić pospieszne przygotowania do wyjazdu. Toć zapewne, prosto z willi udadzą się na dworzec. Wszystko niezbędne zdążył zapakować rano, a teraz kładł do walizki ostatnie przedmioty. Przebrał się ze stroju wizytowego w kostjum sportowy, sprawdził, czy czego nie zapomniał i zamknął kuferek.
Już po jedenastej. Jak szybko biegną godziny. Za kilka minut powinien nadjechać samochód.
Pochwyciwszy walizkę do ręki, zamknął pracownię, szybko zbiegł ze schodów i oświadczywszy dozorcy, że wyjeżdża na czas nieokreślony, znalazł się przed bramą domu.
Może w dziesięć minut później ukazało się zamówione auto. Wytworny, prywatny samochód, pomalowany na ciemno granatowy kolor.
Krzesz wskoczył do wewnątrz i polecił się wieść we wskazanym kierunku.
Och, jak prędko dzisiaj płynęła droga. Migały znajome uliczki, a gdy znaleźli się za miastem, malarz nie mogąc pohamować swej niecierpliwości wciąż rzucał wskazówki szoferowi, dokąd ma się skierować.
Lasek, nareszcie. Ten sam lasek, w którym ongi napotkał tajemniczą czarną damę a odległy od willi o kilkadziesiąt kroków. Tu najlepiej się zatrzymać i nikt wśród drzew nie zauważy samochodu.
— Staniemy! — oświadczył kierowcy. — Wysiądę i niedługo powrócę! Pan zechce pogasić światła, bo moja znajoma — znalazł wykręt — pojedzie ze mną na wycieczkę, w tajemnicy przed rodzicami! A odemnie otrzyma pan suty napiwek.
Szofer uśmiechnął się i skinął głową, domyślając się jakiejś przygody miłosnej — a Krzesz wyskoczył z auta, pozostawiając w niem swą walizkę.
Dokoła panowały nieprzebite ciemności, nie rozświetlone nawet w tę ponurą noc, najsłabszym blaskiem księżyca. Listopadowy deszcz, który w godzinach popołudniowych uczynił krótką przerwę, siekł teraz ze zdwojoną mocą, zimny wiatr wstrząsał konarami drzew, jęczał wśród nich i huczał. Krzeszowi wydawało się, kiedy wysiadł z samochodu, iż śród tego poświstu rozróżnia najwyraźniej głos:
— Nie chodź... Nie chodź...
Wzruszył ramionami.
— Czyżbym się bał? — pomyślał — Tylko dlatego, że zaległy mroki, a wicher hula wśród drzew? Śmieszne...
Śmiało jął postępować naprzód. Aczkolwiek niewielka dzieliła go przestrzeń od samochodu do pałacyku Orzelskich, niezbyt łatwą była ta droga. Raz po raz wpadał malarz nogą w jakąś kałużę dżdżu i raz po raz czynił rozpaczliwe wysiłki, aby się nie rozciągnąć na ziemi, śród błota...
Wtem odetchnął... Już pałacyk... Zdala miga mdłe światełko w sypialni Tamary... Doskonale! Nic nie pokrzyżowało ich zamiarów i oczekuje go ona, jak zostało umówione.
Teraz, choć właściwie wcale to nie było potrzebne, bo deszcz tłumił odgłos kroków, jął się skradać do willi, niczem przestępca.
Pocichu otworzył w sztachetach furtkę, która nawet nie zaskrzypiała, paru susami przesadził gazon przed pałacykiem i znalazł się przed oświetlonem oknem.
Leciusieńko zastukał. Później chwila naprężonego oczekiwania.
— Czy posłyszała ten sygnał kochanka?
Tak...
Bo ostrożnie, powoli rozwarło się okno, ujrzał w nim twarz, na widok której radośnie zabiło w nim serce, a znajomy głos słodko wyrzekł:
— To, ty?
— Ja! — pośpiesznie jął objaśniać Krzesz — Samochód pozostał w lasku... Straszna ulewa, ale będziesz musiała te kilkadziesiąt kroków przebiec. Bliżej obawiałem się podjeżdżać... Śród drzew nikt auta nie dojrzy. Światła kazałem zgasić.
— Doskonale... doskonale... — szepnęła, wychylając się nieco. — Słoty się nie boję i bez lęku przebędę tę przestrzeń. Wszystko już przygotowałam i skoro wyniesiesz walizki, wyślizgnę się bocznem wyjściem.
— Nie przebrałaś się do drogi? — zdziwił się widząc, że Tamara miast podróżnego kostjumu, ma na sobie jeszcze szlafrok. — Kiedyż zdążysz to uczynić?
— Właśnie, zamierzam...
Ale malarza już zaprzątnęła inna myśl.
— Hrabia śpi?
Uśmiechnęła się lekko, niby pragnąc go całkowicie uspokoić.
— Śpi mocno! Napewno się nie obudzi! Dałam mu niedawno proszek nasenny! Masz bardzo ułatwione zadanie!...
— Brawo! — syknął ucieszony — Sprzyja nam szczęście!
— Nie traćmy czasu! — wyrzekła cicho w odpowiedzi — Wiesz, co masz robić, a ja idę do dalszych pokojów... Za dwadzieścia minut spotkamy się bez przeszkód w aucie...
— A walizki?
— W mojej garderobie! Przecież ci pokazałam, dziś popołudniu, gdzie masz ich szukać. Tylko nie zapomnij!... Dwie!... Jedna większa, a druga mniejsza. A teraz, dowidzenia!
Znikła.
Krzesz postał parę sekund pod oknem, uspokojony całkowicie. Widok Tamary i jej słowa, rozproszyły ten dziwny niepokój nerwowy, jaki go przedtem ogarnął. Hrabia śpi, ucieczka nie przedstawia trudności.
Naprzód...
Parter nie był wysoki. To też malarz, pochwyciwszy za parapet, wspiął się i rychło się znalazł w pokoju.
Rozejrzał się po sypialni hrabiny, urządzonej z wschodnim przepychem. Była ona oczywiście pusta i Krzesz postanowił nie tracić daremnie czasu. Jął ostrożnemi krokami zbliżać się do sąsiedniego pokoju, którego drzwi stały otwarte, a zanim tam wszedł, przystanął na progu.
Ileż wspomnień nasuwał mu ten gabinet i jak doskonale zapamiętał jego urządzenie. Toć w nim właśnie po raz pierwszy ujrzał tajemniczego człowieka, wzywającego pomocy i posądził Tamarę o zbrodnicze zamiary. Stąd powstał dziwny łańcuch przygód, zakończony dzisiejszym wieczorem.
W gabinecie, rzekłbyś, nic się nie zmieniło. I on był oświetlony mdłem światłem wielkiej lampy, przesłoniętej abażurem, a w fotelu na swem zwykłem miejscu znajdował się paralityk, na pół rozebrany i otoczony stosem poduszek. Spał, widocznie, bo oczy miał zamknięte, głowę opuszczoną na piersi i wydawało się nawet Krzeszowi, że zdala dolatuje go ciche chrapanie. Na ustawionym obok chorego stoliczku, widniał szereg buteleczek i flaszek z lekarstwami oraz opróżniona szklanka.
— Porządną dozę narkotyku musiała mu dać Tamara! — pomyślał, spoglądając na tę szklankę i odważnie ruszył dalej.
Na palcach przebył gabinet. Lecz, choć szedł niezwykle cicho i był przekonany, że hrabia się nie obudzi, kiedy mijał paralityka, nagle odniósł wrażenie, że chory poruszył się, a nawet otworzył oczy.
Niemożebne?
Spojrzał uważanie.
Nie! omylił się... Hrabia siedzi spokojnie, nieruchomo, oczy ma zamknięte i przypomina całkowicie dużą lalkę woskową z muzeum osobliwości.
Krzesz wszedł teraz do garderoby Orzelskiej. Był to niewielki pokoik, znajdujący się tuż za gabinetem hrabiego. Choć Tamara nie pozostawiła w nim światła i panował tam mrok, rychło odnalazł to, czego szukał.
Zaraz za progiem, stały dwie walizki. Jedna mniejsza, a druga sporych rozmiarów. Skórzane, wykwintne walizki, ozdobione monogramem Orzelskiej i hrabiowską koroną.
Pochwycił je do ręki i bardzo się zdziwił.
O ile pierwsza walizeczka, raczej neseser nie przedstawiała nic osobliwego, o tyle druga, większa, była tak ciężka, że Krzesz, chłop mocny i wygimnastykowany, aż zgiął się, gdy ją uniósł do góry.
Tam, do licha! Cóż do tego kuferka nakładła Tamara, by stanowił on ciężar podobny?... Książek, czy kamieni?... Dziwne. Toć suknie niewieście ważą zazwyczaj niewiele...
Lecz niema czasu teraz medytować nad tem zagadnieniem. Należy jaknajprędzej wynieść mały neseser, a potem da sobie radę z ciężkim kuferkiem.
Krzesz uczynił, jak pomyślał.
Szybko przebiegł przez gabinet, nie oglądając się nawet na hrabiego i złożył neseser na oknie w sypialni. Później, również szybko pobiegł z powrotem do garderoby.
Szkoda, że nie obejrzał się poza siebie Krzesz, gdy odchodził, pozostawiwszy na oknie walizeczkę. Dostrzegłby wówczas fakt niezwykły, który krzyżując jego zamiary, może oszczędziłby mu wielu przykrości.
Bo oto, gdy tylko odwrócił się malarz, jakaś tajemnicza sylwetka, czająca się za oknem w mroku, a snać śledząca go oddawna, wychyliła się niespodziewanie i gwałtownym ruchem pochwyciła walizkę.
Jedna sekunda i neseser znikł z parapetu okna, jakgdyby nigdy go tam nie było.
Nie zauważył, niestety, tego Krzesz. Powróciwszy do garderoby, podniósł ciężką walizkę i powoli jął się z nią posuwać naprzód.
Lecz, jeśli za pierwszym razem sprawa poszła gładko, obecnie miał trudniejsze zadanie.
Musiał ze swym balastem kroczyć ostrożnie, starając się jaknajmniej czynić hałasu i nie potrącić o żaden mebel.
— Psia krew! — syknął przez zęby nagle.
Jakby na złość, walizka zawadziła o krzesło, które z trzaskiem upadło na podłogę. W tejże chwili, siedzący dotąd nieruchomo hrabia, otworzył oczy i wpił się wzrokiem w malarza, a z jego piersi wydobył się piskliwy okrzyk:
— Zbój... zbój...
— Uciekajmy jaknajprędzej! — przemknęło w głowie Krzesza i pośpiesznie począł się oddalać. Lecz paralityk, teraz — rozbudzony, nie łatwo dał za wygranę.
— Złodziej, bandyta!... — wołał. — Trzymajcie bandytę!
Pochwycił energicznym ruchem, którego nikt nie mógł się po nim spodziewać, butelki z lekarstwami, ustawione na znajdującym się przy nim stoliku i jął niemi ciskać wślad za Krzeszem. Flaszki, wprawdzie nie trafiały w malarza, lecz rozbijając się o bronzy, lub sprzęty, sprawiły hałas znaczny.
— Co robić? Co robić? — powtarzał z przestrachem. — Toć, ten stary drań, cały dom postawi na nogi! Któż mógł przewidzieć, że ta ruina ludzka pocznie tak wrzeszczeć...
— Ratunku... ratunku! Ucieka, zbój! — coraz donośniej rozbrzmiewały piskliwe okrzyki paralityka.
Chłodny pot zrosił czoło Krzesza.
— Niema rady! — zadecydował — Miała rację Tamara! Trzeba go zakneblować...
Nie czuł już teraz żadnej litości dla chorego, raczej nienawiść. Unieszkodliwić go bez dalszych ceremonji i uciec. Cisnął tedy, po środku sypialni, walizę na podłogę i rozejrzał się niecierpliwe czem możnaby natychmiast zatkać usta wrogowi. Aż podskoczył z radości. Tuż, obok na krześle, leżały dwa ręczniki, niby umyślnie na ten cel przygotowane. Czyżby przewidziała to Tamara?
Bez wahania pochwycił ręczniki i rzucił się na paralityka. Chory bronił się rozpaczliwe, kwiczał, drapał, a nawet usiłował ugryść, lecz Krzesz szybko dał sobie radę z nim. Koniec jednego z ręczników wetknął mu w usta, a resztę owinął dokoła twarzy, drugim zaś związał mu z tyłu ręce. Czynił to prędko, nie patrząc na swą ofiarę, a dopiero, gdy ukończył spojrzał na niego. Orzelski coś charczał, twarz mu ze złości i wysiłku poczerwieniała i tylko nienawistnem spojrzeniem wpijał się w swego wroga. Był tak mocno uwiązany, że poruszać się nie mógł.
— Udusi się, czy nie udusi? — pomyślał Krzesz. — Chyba się nie udusi! Zresztą zapewniała Tamara, że szybko go rozwiążą. A inaczej nie dałbym sobie z nim rady... I tak cud się stanie, jeżeli nikt tych wrzasków nie posłyszał...
Raz jeszcze zerknął na hrabiego i mimowoli zdjęło go obrzydzenie, że równie brutalnie musiał postąpić z chorym. Właśnie zamierzał powrócić do sypialni po porzuconą walizkę, gdy wtem niespodziewany okrzyk, przykuł go do miejsca.
— Co się tu dzieje?
Krzesz zdrętwiał. Na progu gabinetu stała panna Zosieńka. W jaki sposób zdołała ona nadejść, że jej kroków nie posłyszał i to właśnie z tej strony, gdzie powinna się znajdować Tamara, było niepojęte. Więc Tamara nie potrafiła należycie zabezpieczyć ucieczki?
— Co tu się dzieje? — powtórzyła panienka, patrząc dziwnie na Krzesza — Pan tu? Mój ojciec związany?... Wołał o ratunek?
Milczał przerażony.
— Zechce pan to wytłumaczyć? — nalegała.
— Kiedy... bo — począł bąkać i zamilkł, nie wiedząc ani co mówić, ani co czynić.
Zosieńka podeszła tymczasem do chorego i jęła go pospiesznie rozwiązywać.
— Co za zbój! — zawołała z oburzeniem — Co za zbój śmiał w ten sposób znęcać się nad biedakiem! Toć parę minut jeszcze, a udusiłby się napewno! Czy pan to uczynił, panie Krzesz? W jakim celu?
Malarz stał nieruchomo, z oczami utkwionemi w podłogę.
— Pan to uczynił!
Ręcznik spadł z twarzy paralityka. Chory, oswobodzony od knebla, wskazał groźnie wzrokiem na Krzesza i zaryczał:
— On... on....
— Więc, pan! — wyrzekła z pogardą — Nie spodziewałam się nigdy!...
— W ładną wpadłem kabałę! — pomyślał z przerażeniem, czując, że wewnątrz wszystko drży, a serce wali, jak młotem, gdy wtem nowy głos zadźwięczał w pokoju.
— Co tu się stało?
Tym razem była to Orzelska, nadal ubrana w szlafrok, a nie w kostjum podróżny. Twarz jej nosiła wyraz najwyższego zdumienia i ze zdziwieniem powtórzyła:
— Co tu się stało? Pan Krzesz o tej porze? W jaki sposób się znalazł? Ty Zosieńko, taka wzburzona?
Panienka poczęła w podnieceniu wyjaśniać:
— Wyobraź sobie, Tamaro, wydało mi się przed kilku minutami, że z gabinetu ojca dobiegają okrzyki. Jeszcze nie spałam. W pierwszej chwili, sądziłam, że musiałam się przesłyszeć, zresztą wiedziałam, że ty czuwasz przy ojcu. Kiedy jednak te okrzyki ponowiły się, a śród nich rozróżniłam najwyraźniej wołanie o ratunek, przybiegłam tutaj, nie wiedząc co to wszystko znaczy... Ujrzałam widok straszliwy... Ojciec związany, a obok niego pan Krzesz. Wsadził mu głęboko w usta knebel, zrobiony z ręcznika i gdybym nie zdążyła na czas, ojciec zadusiłby się napewno.
— Ale w jakim celu pan Krzesz tak postąpił? — udała Orzelska nieświadomość.
— Zapytywałam go o to, lecz pan Krzesz milczy.
Raptem paralityk, któremu Zosieńka zdążyła rozwiązać i ręce, wykonał ruch gwałtowny i wskazał w stronę sypialni.
— Tam... tam — wybełkotał — Tam... wynosił... walizkę.
— Wynosił walizkę? — wysoko do góry podniosły się brwi Orzelskiej. — Jaką walizkę? Niemożebne.
Podeszła pośpiesznie parę kroków w stronę sypialni.
Krzesz z natężeniem wpijał się w twarz kochanki. Jeżeli początkowo mniemał, że pojawiwszy się, wyzna Zosieńce całą prawdę, a jego wybawi z okropnej sytuacji, teraz wnosząc z jej miny i postępowania, zaczął się domyślać czegoś innego i to czegoś, co było dlań najgorsze.
Rychło się przekonał, że się nie omylił.
— Moja walizka! — głośno zawołała Orzelska, niby ze zdumieniem odnajdując kuferek — Pan Krzesz chciał zabrać moją walizkę? Więc pan Krzesz jest...
Z jej ust nie padło potworne słowo, lecz zdania dokończył paralityk, który z pasją wycharczał:
— Złodziejem... złodziejem...
Krzesz pochwycił się oburącz za głowę. On, złodziejem! Do tego doszło... Musi milczeć, nie może się bronić. Znakomicie pojmuje. Hrabina chcąc ratować siebie, zdecydowała się grać komedję, a jego pogrążyć ostatecznie. Czyż tak postępuje kobieta zakochana? Dziwne. Choć wszystko stracone, pozostanie dżentelmenem do końca... Nie zdradzi jej ani słówkiem, całą winę przyjmie na swe barki. A może jutro Tamara...
— Och, jakżem się zawiodła na panu Krzeszu! — mówiła tymczasem z świetnie odegranem oburzeniem Orzelska — Jak się zawiodłam... Któż mógł przypuścić, że pod pozorem namalowania mojego portretu, pragnie się do nas zbliżyć, aby później nadużyć naszego zaufania. Toć tu niema tłumaczenia, fakty przemawiały za siebie... Jakież to ohydne!
Niby taran wyrżnął w czoło Krzesza.
— Boże! — ryknął nieswoim głosem i rzucił się przez otwarte okno sypialni do ucieczki. Po drodze, w tej rozpaczy, nie zwrócił nawet uwagi, że na parapecie brak, położonej tam niedawno walizeczki. Przeraziłby się tem zapewne, jeszcze więcej. Lecz nie spostrzegł tego malarz, a wyskoczywszy przez okno, biegł, niczem oszalały, śród deszczu, po błocie. Dopiero, gdy dotarł do samochodu i w nim się znalazł, włosy jął rwać z rozpaczy i serdecznego bólu... Złodziej... On złodziejem.
— Uciekł! — wyrzekła hrabina, patrząc z pogardą w kierunku, w którym zniknął malarz — Może i lepiej się stało! Nazbyt przykra mi była ta scena... Podobne rozczarowanie... A jutro się zastanowimy, czy należy o wszystkiem zawiadomić władze.
— Pocóż wywoływać skandal — w zamyśleniu odparła Zosieńka — Sądzę, że ten pan powtórnej wizyty nocnej nam nie złoży!
— I ja tak myślę! — przytwierdziła hrabina, której zdanie Zosieńki było bardzo na rękę — Właściwie nic nie skradł i skończyło się na strachu... Aleś tyś się tem tak przejął, biedaku! — zwróciła się raptem czule do męża. — Muszę ci dać lekarstwo, żebyś się uspokoił i zasnął.
Lecz próżno szukała butelki z narkotykiem, obawiając się, że hrabia oprzytomniawszy, może z czemś niebezpiecznem przed córką się wygadać. Przeklinała w duchu i tę przebrzydłą dziewczynę, która w niewiadomy sposób znalazła się w gabinecie i zepsuła znakomicie ułożony plan. Toć Krzesz zakneblował paralityka tak, że ten napewno musiałby się udusić. A teraz? Daremnie starała się odnaleźć flaszkę. Nie było jej, bo rozprysła się o ścianę, gdy chory jął butelkami ciskać w malarza. Sam, zresztą jej to wyjaśnił.
— Rzuciłem w tego bandytę... — wybełkotał — Tej... butelki szukasz? Nie trzeba. I tak zasnę.
— I tak zaśniesz? — wymówiła z powątpiewaniem.
— Napewno! — zawołała Zosieńka — Teraz ojcu niepotrzebne lekarstwo! Och, jakam szczęśliwa, a wizyta pana Krzesza oddała nam olbrzymią usługę. Wyrwała ona ojca z dotychczasowej apatji...
Orzelska zerknęła dziwnie na Zosieńkę, lecz nie odrzekła ani słówka.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W dwie godziny później, znów ktoś cicho zapukał w okno Orzelskiej. Niecierpliwie oczekiwała ona tego sygnału, bo podbiegła do okna i rozwarła je prędko.
Stał za nim rzekomy baron Raźnia-Raźniewski, z twarzą wtuloną w podniesiony kołnierz od palta i w nasuniętej na oczy czapce sportowej.
— Masz? — rzuciła prędko.
Zdziwił się.
— Cóż mam mieć?
— Biżuterję!
— Jaką?
— Tę, którą wyniósł Krzesz w małej walizeczce.
Wielkie zdziwienie odbiło się na obliczu mężczyzny. — Nie widziałem żadnej walizki! — zaprzeczył żywo — Kiedy przybyłem, aby jak zostało ułożone, wypełnić nasz plan, ty i ta Zosieńka, już znajdowałyście się w pokoju Orzelskiego, a wkrótce potem Krzesz wyskoczył przez okno. Nie zauważyłem, aby trzymał w ręku walizkę... Zdziwiło mnie to nawet wielce... Zajrzałem do pokoju, szukałem... pod oknem, przetrząsnąłem gazon, sądząc, iż przedtem może gdzie ją złożył, zanim musiał się ratować ucieczką... Lecz neseserka nie było.
— Cóż więc się z nim stało? — nerwowo przerwała. — Ja również przetrząsnęłam i garderobę i sypialnię i gabinet, nigdzie go niema... A to nie żarty. Klejnoty warte koło stu tysięcy...
Mężczyzna wzruszył ramionami.
— Nie przejmuj się zbytnio... Walizkę przedtem napewno wyniósł Krzesz.
— Kiedyż to zdążył zrobić?
— Nie wiem! Ale, przecież prócz niego nikogo nie było! Ja mu ją jutro odbiorę!
— Myślisz?
— Bądź spokojna! Zrobię to w bardzo elegancki nawet sposób! Tylko opowiedz mi przódy, co właściwie się tam stało i czemu się pokrzyżował cały plan? Bo skoro Zosieńka zjawiła się niespodziewanie w gabinecie, a Krzesz tak uciekał, musiało zajść coś niezwykłego... Orzelski żyje?...
Hrabina skrzywiła się ze złości.
— Przez tę Zosieńkę! — syknęła. — Jej pojawienie się w gabinecie jest dla mnie wprost zagadką! I to właśnie od strony pokojów, w których się znajdowałam. Nic nie rozumiem... A wszystko układało się znakomicie. Dałam staremu zamiast zwykłego narkotyku, silny podniecający środek, wyliczywszy ściśle, że musi się on obudzić, kiedy malarz będzie wynosił walizki, szczególnie ten drugi, ciężki kuferek, w którym prócz moich sukien, leżały kamienie. Tak też się i scena odbyła... Krzesz zawadził o krzesło, a Orzelski zaczął wrzeszczeć. Malarz, rad nie rad, musiał go zakneblować, a w swem podnieceniu zrobił to tak dokładnie, że gdyby nie nadejście Zosieńki, stary po upływie kilku minut zadusiłby się z braku powietrza. — Ja pozostałam w szlafroku i ani mi się śniło, podążyć wślad za malarzem. Ty miałeś oszołomić go uderzeniem i odebrać mu walizkę. Wtedy, albo uciekłby przerażony, albo też daremnie oczekiwałby na mnie w aucie, a gdy w willi powstałaby wrzawa z powodu śmierci Orzelskiego, nie śmiałby się tu zjawić.
— Teraz pojmuję! — mruknął, niby zastanawiając się nad czemś — Zosieńka zepsuła nam znakomicie ułożony plan! Czy ta Zosieńka nie jest daleko sprytniejsza, niźli sądzisz, a tylko udaje głupiutką dziewczynę?
— Sama w głowę zachodzę! Choć... Niemożebne... Przecież słucha mnie ślepo i zgodziła się na małżeństwo z Szareckim!
— No, a to niewytłomaczone pojawienie się w gabinecie?
— Przypadek.
— Hm... W każdym razie należy mieć na oku Zosieńkę! A co zamierzasz robić dalej... Orzelskiego trzeba koniecznie usunąć z drogi.
— Koniecznie! I teraz przeraziłam się nie na żarty... Wyobraź sobie, potłukł butelkę z narkotykiem, nie mogłam mu dać zażyć lekarstwa i drżało we mnie wszystko, czy oprzytomniawszy, z czem przed Zosieńką się nie wygada. Ale, na szczęście, usnął.
— A jutro?
— Rano będę u Boba! Ma gotowe proszki i znów stary zapadnie w swą zwykłą apatję. Rozmówię się jednocześnie zupełnie szczerze z Bobem i powiem mu, że jeśli mi nie da trucizny, nie pozostawiającej po sobie śladów, możemy być zgubieni... Daleko naturalniej wyszłaby ta cała historja, gdyby zadusił się Orzelski, lecz teraz niema wyboru... Bob, posiadał wiecznie jakieś skrupuły, lecz obecnie tak się zaawansował, że i jemu będzie trudno mi odmówić i cofnąć się...
Mężczyzna pokręcił głową.
— Wiesz Tamaro! — rzekł — Coś mi się tu nie podoba! Nigdy nie zawodzą mnie przeczucia! Mam wciąż wrażenie, że grozi nam niebezpieczeństwo...
— Jakie?
— I ten Szarecki słaby i chwiejny... I ta Zosieńka, nazbyt naiwna, jak na dzisiejszą pannę. Mnie znów poszukuje policja, a w Polsce ukryć się dość ciężko. Wiesz, co myślę szczerze... Sprawy spadkowe, połączone z czyjąś gwałtowną śmiercią, zwykle kończą się długiemi dochodzeniami i skandalem... Postąpiłbym inaczej. Odebrałbym biżuterję malarzowi, powiadasz, że to koło stu tysięcy, a na resztę, machnąłbym ręką... To nam na rozpoczęcie życia zagranicą starczy.
— Przenigdy! — zawołała gwałtownie. — Ty człowiek o stalowych nerwach, ulegasz nagle jakimś przywidzeniom i pragniesz się cofać... Nie poznaję cię! Nie potom polowała na miljony, bym zadowoliła się marnemi tysiącami...
— Tamaro! Więzienie uczy ostrożności...
— Tak! Lecz czegóż ty się lękasz? Że Szarecki zdradzi? Że Zosieńka sprytniejsza, niźli się wydaje? Zbytek podejrzliwości... Że sprawa o otrucie się wyda? Bob doręczy mi jad, nie pozostawiający śladów... Genjalne są jego preparaty... Obawiasz się, że wszystko potrwa zbyt długo? Jutro zawezwę kauzyperdę, którego szumnie nazywałam „rejentem“ i każę mu ułożyć odpowiednie akta... A skoro Zosieńka je podpisze...
— Jednak, Tamaro... — po twarzy mężczyzny przebiegł cień powątpiewania.
— Nie, mój drogi! — zaprzeczyła — słuchałam się ciebie zawsze, lecz tym razem nie ustąpię. Nie gniewaj się na mnie, lecz śmiałość odebrało ci więzienie! Wiem, co robię i pracuję dla naszej przyszłej pomyślności... Zaufaj mi, Ryszardzie...
Na obliczu mężczyzny znów legła kamienna maska.
— Rób, jak chcesz! — rzekł zimno — A ja zajmę się malarzem!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tymczasem, o tejże porze, czarno ubrana kobieta przekradała się w stronę miasta.
Twarz jej przesłaniał żałobny welon, lecz ktoby ten welon uchylił, zauważyłby wnet, że jej oczy świecą wyrazem triumfu.
A ręka ściskała nerwowo, małą, żółtą walizeczkę.
Tę samą, którą wyniósł Krzesz z sypialni Orzelskiej, a która stanowiła przedmiot marzeń hrabiny i awanturnika.
Walizeczkę, zawierającą biżuterję.
Czarno ubrana kobieta dopadła przy rogatce pierwszej taksówki i rzuciła adres.
Rychło się znalazła, w niepozornym domku na przedmieściu, gdzie, mimo spóźnionej godziny oczekiwał na nią ktoś niecierpliwie.
Tą osobą — była Marta.
— Więc udało ci się zdobyć tę nieszczęsną biżuterję — zawołała widząc, że czarno ubrana kobieta stawia na stole walizeczkę. — Powiódł ci się twój plan? Och, ileż już się namartwiłam!
— Plan został przemyślany do najdrobniejszych szczegółów i musiał się powieść! — tamta odrzekła. — A odebrałam tylko to, co pragnęła zagrabić ta przeklęta djablica.
Tymczasem palce Marty namacały ukryty guziczek. Nacisnęła sprężynę, walizeczka się rozwarła, ukazując szereg klejnotów. W elektrycznem świetle tysiącem blasków zaigrały rubiny, brylanty i szmaragdy.
— Przeklęte bogactwo! — wyrzekła w zamyśleniu. — Wszak po ciebie wyciągają się chciwe ręce i o ciebie toczy się zacięta walka! Przeklęte! Kiedyż, nareszcie, to się skończy?
— Jutro! — odparła czarno ubrana kobieta a głos jej zabrzmiał niezwykłą stanowczością.
— Sądzisz?
— Napewno! Przystępujemy do ostatecznej rozgrywki!
Marta przeszła się kilka razy po pokoju.
— A czy... tamtej... do jutra nic nie grozi? — wyszeptała. — Toć oni są niebywale sprytni! Łatwo mogą powziąść podejrzenia!
Czarno ubrana kobieta wzruszyła ramionami.
— Wątpię! — oświadczyła. — Bodaj, po raz pierwszy w życiu, Orzelska dała się wywieźć w pole! Ona... i jej ukochany, ten awanturnik! A jeśli teraz nawet się spostrzegą, będzie zapóźno! Zdążymy na czas, aby ich pognębić, a ją uratować!
Marta spozierała kędyś przed siebie a serce jej uderzało niespokojnie. Tylko długie, wąskie palce dziewczyny machinalnie przekładały lśniące kamienie.
Krzesz przez noc całą nie zmrużył oka — a nazajutrz biegał od rana po pracowni, prawie nieprzytomny.
Co teraz będzie? Jak ma postąpić?
Złodziej!
Palący wstyd piekł malarza. Nie dla tego, by się obawiał, że sprawa nabierze rozgłosu i wystąpiono przeciw niemu z oficjalną skargą. Przekonany był, że Tamara uczyni wszystko, co leży w jej mocy, chcąc zatuszować sprawę. Lecz w oczach Zosieńki uchodził za złodzieja, a Zosieńka mogła, w zaufaniu opowiedzieć o całej historji wielu znajomym osobom. A on, w obronie kochanki musiał milczeć, nie mógł najmniejszem słówkiem się usprawiedliwić!
Najchętniej uciekłby Krzesz natychmiast z Warszawy, zaszył w jakąś mysią dziurę i przez długie lata nie wysunął nosa na świat szeroki. Jeśli tak nie postąpił, to jedynie, iż łudził się nadzieją, że kochanka nie pozostawi go w tem straszliwem położeniu, lada chwila do pracowni przybędzie i wszystko ułoży. Choć postępowanie Tamary nasuwało w nim wiele wątpliwości, jeszcze uwierzyć nie chciał w jej przewrotność. Ale... Czyż kobieta naprawdę zakochana, rzuci na pastwę umiłowanego człowieka dla uratowania pozorów? Nie powinna była wyznać prawdy Zosieńce, miast go narażać na posądzenie o kradzież? Skoro decydowała się na ucieczkę, a ta ucieczka i tak za parę godzin stałaby się powszechnie znana? Dziwna kobieta z tej Tamary... Ale, może mądrzejsza od niego i wie, co czyni...
Mijały jednak za godzinami godziny, a Orzelska nie zjawiała się u malarza. Biegał więc coraz niespokojniej po pracowni, bijąc się z myślami własnemi i nie wiedząc, co przedsięwziąć, gdy wtem zabrzmiał u wejścia dzwonek.
Tamara! Ona jedna tylko, bo znajomych zdążył o swym wyjeździe powiadomić. Kilku susami podbiegł do drzwi, otworzył je szybko i cofnął się zdumiony.
— Pan baron? — wymówił ze zdziwieniem w głosie.
Stał przed nim Raźnia-Raźniewski, jak zawsze sztywny i wytworny, z jakimś nieokreślonym wyrazem na twarzy. Wydało się Krzeszowi, iż dziś jest jeszcze więcej, niźli zazwyczaj uroczysty. Ubrany był czarno, w czarnem palcie i czarnym garniturze, a tylko jasne getry, i białe rękawiczki i laska ze złotą rączką, połyskującą w dłoni, stanowiły z tem tłem jaskrawy kontrast.
— Pan baron do mnie? — zapytał dość zimno, zastanawiając się, co mogło arystokratę sprowadzić w jego progi.
— Przybywam w pewnej sprawie, panie Krzesz! — odparł Raźnia-Raźniewski, skłaniając się uprzejmie. — Z polecenia hrabiny Orzelskiej.
Złe przeczucie ścisnęło serce malarza.
— Ach, hrabiny Orzelskiej!
— Czy w pańskiej pracowni będziemy mogli rozmówić się swobodnie?
— Jestem sam w domu! Pan baron zechce wejść! — wyrzekł, a w duchu z niepokojem pomyślał. — Czemuż sama nie zjawiła się Tamara? Z jaką wieścią ten panek przybywa w trudnej a delikatnej misji.
— Rozumie pan, drogi panie Krzesz... Ostatniej nocy zaszły wypadki... Hm... Pożałowania godne wypadki...
— Ależ... — zaprotestował, czerwieniąc się malarz.
— Wiem, że pan jest niewinny! — nie dał mu dokończyć baron. — Pani Tamara wyznała mi wszystko! Proszę sobie źle nie tłumaczyć moich słów... Jestem starym przyjacielem Orzelskich, a z hrabiną znamy się od lat wielu... Dlatego też tylko, ulegając jej prośbom, zgodziłem się przybyć do pana w charakterze posła...
— Więc zdecydowała się powiedzieć prawdę! — zawołał, ucieszony postępowaniem kochanki. — W takim razie...
— Pragnie pan się zapytać — znów przerwał baron — czemu tu nie przybyła? Otóż to właśnie najważniejsza część mojej misji!
— Najważniejsza?
— Panie Krzesz! Proszę słuchać spokojnie, bo to co teraz powiem, dotknie pana i z góry mi przykro, że sprawić mu muszę ból! Hrabina Tamara, przemyślała wiele i po głębokiem zastanowieniu, doszła do przekonania, że nie wolno jej porzucać dotychczasowych obowiązków i zrywać nawet najuciążliwszych więzów... Jednem słowem, po długiej walce duchowej, zrezygnowała z własnego szczęścia i musi pan uchylić czoła przed tą decyzją... Oto czemu, choć rwie się w niej serce, nie chce pana widzieć i mnie tu przysłała.
Malarz wysłuchał w skupieniu tej druzgocącej wiadomości.
— Czy to nieodwołalne? — wyrzekł głuchym głosem. — Czy nie mógłbym raz jeszcze ujrzeć Tamary?
Baron uczynił smutną minę i bezradnie rozkrzyżował ręce.
— Niemożebne.
— A ona mnie kocha i ja ją kocham! — zawołał w nagłym porywie buntu. — Ma stracić urodę i młodość przy tym starym trupie?
Po raz pierwszy wesoły błysk przebiegł poza monoklem barona. Odparł jednak poważnie, znakomicie udając wzruszenie.
— Współczuję panu z całej duszy... Taka jest wszakże jej wola... Prosiła mnie usilnie, abym wymógł na panu słowo, że nadal nie będzie usiłował jej widywać...
Krzesz zagryzł wargi. Zdawało mu się, że pojmuje pobudki, kierujące postępowaniem Orzelskiej, lecz godził się z niemi z trudem. Tak prędko przeszła jej miłość? Kaprys? Fantazja? Pragnie się poświęcić niewiadomo po co? Lecz na cóż się zda wysuwać te argumenty przed Raźnia-Raźniewskim?
— Zastosuję się do woli hrabiny! — odrzekł z przekąsem.
Baron wyciągnął do malarza rękę, którą ten uścisnął bez wielkiego zapału.
— Spodziewałem się tej odpowiedzi po panu — Odpowiedź godna prawdziwego dżentelmena!
— No... tak...
— Jeszcze prośba ostatnia... Zachowa pan, oczywiście, wszystkie szczegóły zamierzonej ucieczki w największej tajemnicy. Hrabina, ze swej strony, powiadomi za parę dni pannę Zosieńkę o prawdziwej roli, jaką pan odegrał... Najmniejsza plama nie pozostanie na pańskim honorze!
— Prawdziwie wdzięczny będę! — zgryźliwie mruknął malarz i powstał z miejsca, dając tem znak Raźnia-Raźniewskiemu, że uważa rozmowę za skończoną.
Lecz baron ociągał się z odejściem.
— Ach, byłbym zapomniał! — uderzył się nagle lekko palcami w czoło. — Hrabina prosiła, aby pan zechciał wydać na moje ręce walizkę!
— Jaką walizę?
— Hrabina nie ma przedemną tajemnic, — wyjaśnił Raźnia-Raźniewski — wyniósł pan dwa kuferki... Jeden większy i drugi mniejszy, neseser. — Większy pozostał, gdyż właśnie w chwili, kiedy pan z nim wychodził, obudził się hrabia... Lecz, neseserek przecież pan zabrał...
— Rzeczywiście! — zawołał nagle Krzesz, przypominając sobie ten fakt. — Rzeczywiście, wyniosłem najprzód walizeczkę i położyłem ją na oknie. Później wróciłem po ten ciężki kufer... Całkiem mi to wyszło z głowy, kiedym wyskakiwał przez okno. Neseser został na parapecie...
— Nie było go tam!
— Jakto, nie było? — zdziwił się malarz. — Chyba zleciał do ogrodu? Należało dobrze poszukać.
— Hrabina przetrząsnęła jaknajdokładniej zarówno sypialnię jak i trawniki, znajdujące się przed willą... Walizka znikła.
— Niepojęte...
Twarz barona stała się naraz zimna i zawzięta, a monokl zabłysnął złowrogo.
— Neseserek — wycedził powoli — zawierał biżuterję hrabiny Orzelskiej! Biżuterję wartości przeszło stu tysięcy złotych! Rozumie pan, panie Krzesz?
Malarz poczerwieniał.
— Dziwne... dziwne... — wybełkotał. — Gdzież się podziała ta przeklęta walizeczka?
Raźnia-Raźniewski uderzył weń twardo wzrokiem:
— Lepiej to pan wie, chyba od nas!
Krzesz poczuł ukrytą insynuację. Drgnąwszy z oburzenia, odparł ostro:
— Co mają oznaczać słowa pana barona?
Jakiś grymas wzgardliwy przebiegł po obliczu Raźnia-Raźniewskiego.
— To tylko — syknął — że walizeczka była i nagle zniknęła! A pan jedynie, miał ją w ręku...
— Więc pan mnie posądza?
Tamten, nie spuszczając oczu z malarza, skinął głową.
— Pan mnie posądza — wołał Krzesz z wzrastającym gniewem — że ukradłem walizkę? Że jestem złodziejem? Jak pan śmie? Panie Raźnia-Raźniewski, ja tego płazem nie puszczę.
Raźnia-Raźniewskiego również poczynała ogarniać pasja. Któż mógł zabrać neseser, prócz malarza? Nigdy się nie spodziewał, że Krzesz jest takim ananasem i że spłata im podobną sztukę. Gałgan, zapiera się czelnie! Jego, arcymistrza awanturników, pragnie wystrychnąć na dudka? Najchętniej zbiłby teraz Krzesza na kwaśne jabłko i wymusił zwrot tych upragnionych klejnotów. Lecz swą rolę wielkiego pana grać musi do końca i inaczej ze smarkaczem sobie poradzi.
— Panie Krzesz! — rzekł, opanowując się z całej mocy. — Pozostawmy gromkie słowa w spokoju! Proszę o natychmiastowy zwrot walizki... Sto tysięcy, to nie żarty...
— Obraża mnie pan i dłużej nie mam zamiaru...
Krzesz stał przed baronem, zaciskając pięście i wydawało się, że za chwilę rzuci się na niego. Lecz, słowa, które posłyszał, oblały malarza nagle, niby kubłem zimnej wody.
— Ach tak! — mówił Raźnia-Raźniewski już zimno, bijąc w Krzesza każdem słowem, jak taranem, Czuje się pan dotknięty? Może zamierza wyzwać mnie na pojedynek? Niestety, my potraktujemy sprawę, w sposób niezbyt miły dla pana!
— Ciekawym? — warknął, wciąż jeszcze napastliwym tonem.
— Bardzo zwyczajnie! — wycedził awanturnik. — Jako zwykłą kradzież!
— Co?
— Tak, panie! Hrabina Orzelska, prócz mnie, nikomu nie opowiedziała dotychczas, jak się miały istotnie wypadki wczorajszego wieczoru! Wszystkie pozory świadczą, że wtargnął pan do willi, celem dokonania kradzieży! Ponieważ teraz zapiera się pan kategorycznie, że walizki nie zabrał, a hrabina i ja jesteśmy przekonani, że znajduje się ona w pańskiem posiadaniu, nikt oszczędzać go już nie będzie... i przyznam się szczerze, że zasłużył pan to... a pani Tamarze ostatecznie otworzą się oczy...
Malarz zbladł i nagle opuścił go gniew. Pojął, w jakiej straszliwej znalazł się pułapce. Djabelski neseser! Jest zgubiony...
— Przysięgam... — zawołał.
— Otóż — twardo dokończył Raźnia-Raźniewski — wniesiemy skargę do władz! Pan pojmuje, jakie to pociągnie za sobą skutki...
— Panie baronie! — począł tłumaczyć malarz. — To straszliwe nieporozumienie! Walizka się gdzieś zarzuciła... Poszukajcie dobrze... Musi się znaleźć. Najświętsze daję słowo honoru, ja jej nie zabrałem...
Lecz awanturnik, zbyt przywykł nie ufać ludziom, by mogły go przekonać szczere, płynące prosto z serca słowa Krzesza. Zresztą, dość naszukał się wszędzie neseseru.
— Próżne poszukiwania! — oświadczył. — Nie było kąta w pokojach, do któregobym nie zajrzał razem z hrabiną... Poruszyliśmy każdą trawę w ogrodzie...
— Ależ...
Rzekomy baron wzruszył ramionami.
— Naprawdę, szkoda czasu na dalszą rozmowę. Chce pan, panie Krzesz, dobrze posłuchać, co mu powiem! Teraz — spojrzał na zegarek — jest pierwsza! O piątej raz jeszcze odwiedzę pana! I uprzedzam... Jeżeli neseser z biżuterją do tej pory się nie znajdzie, zostanie pan zaaresztowany...
Skinął lekko głową i nie zwracając uwagi na dalsze zaprzeczenia malarza, opuścił pracownię.
Krzesz, gdy pozostał sam, z rozpaczą załamał ręce.
Więc, nawet potem, gdy Tamara zdecydowała się wyznać prawdę, przez ten przeklęty kufereczek, który zginął w niewytłumaczony sposób, ma zostać zgubiony bezpowrotnie?
Co się z walizką stało? Orzelska nie rzuca na wiatr posądzeń. Ześlizgnęła się z okna? Zabrał ją ktoś ze służby, lub przypadkowy przechodzeń?
Straszne, okropne...
A najstraszniejsze, że teraz w oczach ukochanej uchodzi za złodzieja! Jak dowiedzie swej niewinności, jak udowodni, że nie przywłaszczył sobie kosztownej biżuterji? Sto tysięcy! Łatwo powiedzieć! Nie jednego, uwiodłaby podobna suma! Każdy będzie przekonany, że ukradł Krzesz! Wszak pan z panów, Raźnia-Raźniewski, tylko ironicznemi spojrzeniami odpowiadał na jego zaprzeczenia.
Chłodny pot zrosił czoło malarza. Za parę godzin... O piątej...
Co postanowić? Co przedsięwziąć?
Znów, jak oszalały, począł biegać po pracowni gorączkowo przerzucając w myślach, przeżyte wypadki.
Lecz, im dłużej się zastanawiał nad wszystkiem co go spotkało, tem dziwniejsza stawała się dlań rola Orzelskiej.
Czemuż nie uprzedziła go, że neseser zawiera bardzo kosztowną biżuterję? Czemuż załatwia drażliwą sprawę przez posłów, a nie osobiście i ludzie obcy, jak Raźnia-Raźniewski rzucają mu pogróżki?
Nagle, niczem grom, uderzyły go słowa, które mu przyszły na pamięć! Słowa Marty...
— Hrabina gotowa każdego popchnąć do zbrodni!
Do zbrodni? Niemożebne... Malarz nie mógł ustalić żadnego logicznego związku pomiędzy poszczególnemi faktami. Lecz, do jego duszy zakradło się nagle podejrzenie... Jakby mu ktoś rozerwał zasłonę, zawisłą przed oczami. Byłaż Tamara z nim szczera? Poza rzekomą ucieczką nie ukrywało się coś innego? Jaką rolę miał on, naprawdę, odegrać? Bo zbyt łatwo wyparła go się kochanka, a planując niby wyjazd, nawet nie zmieniła sukni, pozostawszy w szlafroku...
Niepotrzebnie zlekceważył ostrzeżenie Marty...
Do piątej zaledwie kilka godzin... Co postanowić? Z kim się poradzić? I raptem błysnęła myśl... Marta jest jedyną osobą, która, gdyby zechciała, mogłaby mu dopomóc w straszliwej sytuacji... Ale, czy zastanie Martę? Wspominała przecież wczoraj, że zamierza wyjechać!
Krzesz pochwycił palto i kapelusz i już biegł po schodach. Jak tonący słomki się chwyta, rozpaczliwie uczepił się myśli, iż tylko Marta posłuży mu dobrą radą...
Drżąc z podniecenia i mokry od potu, po pośpiesznej wędrówce, wpadł do domu, w którym zamieszkiwała i nerwowo zastukał w drzwi.
— Jest, czy jej niema?
Chwilę zaczekał, lecz żaden odgłos nie dobiegł go z wewnątrz mieszkania. Gwałtowniej ponowił stukanie.
Nagle, posłyszał za drzwiami kroki. Lekkie, kobiece kroki... Więc jest... Uśmiechnął się z zadowoleniem...
Powoli rozwarły się drzwi — a Krzesz aż cofnął się ze zdumienia.
— Pani, tu? — wybełkotał.
Nazajutrz, po tragicznej nocy, Zosieńka obudziła się dość wcześnie.
Lecz, jakby umyślnie nie chcąc się spotkać z Orzelską, ubierała się powoli, nie wychodząc ze swej sypialni. Dopiero, gdy rozległo się trzaśnięcie wejściowych drzwi pałacyku, a później warkot oddalającego się samochodu, wybiegła z pokoju.
— Czy wyjechała pani hrabina? — rzuciła zapytanie napotkanej pokojowej.
— Tak jest! — odrzekła subretka. — Wyjechała! Zapewne, pani hrabina nie będzie nawet na śniadaniu! Oświadczyła mi, że za kilka godzin powróci!
— Ach, za kilka godzin!
Wieść ta była niezwykle na rękę Zosieńce. Nie sądziła nigdy, iż tak łatwo uda się jej wyrwać z willi.
— A pan hrabia? — zagadnęła.
— Śpi! Wyczerpany... Podobno, w nocy, jakiś włamywacz wtargnął do naszego pałacyku! — mówiła z ciekawością pokojówka. — Niestety, kiedy mnie zbudzono, już uciekł...
— Tak... tak... uciekł! — szepnęła panienka, a nie chcąc się wdawać w dłuższe wyjaśnienie, rzekła — skoro pani hrabina wyjechała, a ojciec śpi i ja udam się na przechadzkę!
— A co mam powiedzieć pani hrabinie, o ile nie zastanie panny hrabianki!
— Nic... nic... Zapewne, przybędę przed nią!
Odwróciwszy się od subretki, Zosieńka pobiegła na palcach w stronę gabinetu, w którym znajdował się Orzelski.
Zajrzała.
Hrabia spoczywał, jak zwykle w fotelu, z głową opuszczoną na piersi, lecz wydawało się, że dziś jakoś lżej, równiej oddycha.
— Śpij spokojnie, biedaku! — rozczuleniem zaświecił wzrok Zosieńki. — O ile ja będę żywa, więcej nie spotka cię żadna krzywda! Śpij spokojnie! Rychło zdecydują się na nasze losy i przy nas musi pozostać zwycięstwo!
Naciągnęła palto.
Z jakimś westchnieniem ulgi, wyślizgnęła się z willi.
Na szczęście nadjeżdża taksówka.
Panienka skinęła rączką i znalazła się w samochodzie.
O, jakież zdumienie, a nawet przerażenie, ogarnęłoby Orzelską, gdyby mogła była posłyszeć adres, rzucony szoferowi.
Szybko pomknęło auto.
Wpadło w śródmieście, mijało ludne ulice i głuche uliczki, aby się zatrzymać w dość oddalonej dzielnicy, przed niepozorną i odrapaną kamienicą.
Musiała ona być jednak dobrze znana Zosieńce i odwiedzała ją zapewne po kryjomu, nie raz, bo wpadła do bramy, jak ktoś, kto znakomicie zna drogę i przebywszy podwórko, skierowała się do jednej z oficyn.
Drzwi skromnego mieszkania...
Dłoń panienki uderza w nie, w umówiony sposób, trzykrotnie.
— Kto tam?
— Ja!
Głos Zosieńki musiał być znakomicie znany, tej, która znajdowała się wewnątrz, bo wnet rozwarły się drzwi.
Na progu stała Marta.
Blada, skupiona w sobie. Rzekłbyś dręczyły ją ciężkie troski, bo wielka poprzeczna zmarszczka przecinała jej czoło.
Ale, na widok Zosieńki, wnet rozjaśniło się jej oblicze.
— Jesteś, nareszcie!
— Jestem! Na chwilę! — poczęła wyjaśniać. — Tak szczęśliwie się złożyło, że Orzelska dokądciś wyjechała i mogłam się wymknąć...
— Ach, tak!... Sądzisz, że dzisiaj, napewno?
— Napewno!
Obie patrzyły na siebie przepojonym serdecznością wzrokiem. Nagle, pierwsza Marta wyciągnęła ramiona i pochwyciła w swe objęcia Zosieńkę.
— Ty, moja złoto kochane! — wyszeptała. — Ty, moja cała nadziejo i wybawicielko!
Policzki panienki pokraśniały gwałtownie. Odwzajemniając uściski, nieśmiało odrzekła.
— Nie masz, mi za co jeszcze dziękować! Nie skończone nasze zadanie! Lecz, miejmy nadzieję, że wszystko pójdzie po naszej myśli!
— Uda się? — powtórzyła Marta, wypuszczając ze swych objęć Zosieńkę.
— Toć chyba, Bóg jest w niebie!
Znów cień niepokoju przebiegł po twarzy Marty. Tymczasem Zosieńka wskazała w kierunku pokoju, od którego drzwi znajdowały się zamknięte.
— Czy tam wejdziemy!
— Zaraz! — Marta przyciszyła głos, jakgdyby to, co zamierzała oświadczyć, miało pozostać tajemnicą dla trzeciej osoby, znajdującej się w wewnątrz. — Zaraz...
— Jest tam?
— Jest!
— Więc, cóż się stało?
Marta wymówiła z przygnębieniem.
— Znów ogarnął ją szał!
— Szał?
— Od rana ciska się i rzuca! Obawiam się, aby nie popełniła jakiego głupstwa i nie zepsuła nam całego, tak świetnie zapowiadającego się planu!
Teraz niepokój zarysował się i na twarzyczce Zosieńki.
— Co, ty mówisz?
— Niestety...
— A wczoraj wydawała się przytomna! Znakomicie wypełniła z walizką swe zadanie!
— Nagle to na nią przychodzi i nagle mija!
— Co robić?
— Sama nie wiem!
Zosieńka wyrzekła stanowczo.
— Za wszelką cenę należy ją doprowadzić do opamiętania! Aby się nie wyrwała z jakim wybrykiem! Tem bardziej, że i dziś jest mi potrzebna, a nawet niezastąpiona i musi wypełnić swoją rolę!
— Chodźmy do niej!
— Chodźmy!
Marta rozwarła drzwi i obie młode dziewczyny znalazły się w ubogim pokoiku, tym samym, w którym ongi bawił i Krzesz.
W rogu otomany, siedziała tam siwowłosa kobieta. Wzrok jej był błędny, a usta, niby żuły jakieś niezrozumiałe wyrazy.
— Dzień dobry! — odezwała się pierwsza Zosieńka.
Lecz tamta nie odparła nic, tylko wciąż patrzyła nieprzytomnie przed siebie.
— Sama widzisz! — szepnęła Marta. — Jest bardzo źle!
— Istotnie...
Marta, jakby na chwilę zapomniawszy o obecności siwowłosej kobiety, jęła wyrzucać z siebie dręczące ją zapytania.
— Mów prędko, co się dzieje w pałacyku? Co zamyśla Orzelska? Czy nic nam nie stanie na przeszkodzie!
— Przypuszczam, że nic nie stanie! — odparła Zosieńka. — Orzelska wyjechała dokądciś zrana i dlatego mogłam swobodnie tu przybyć, aby się z wami porozumieć.
— Nie wiesz, dokąd się udała!
— Przypuszczam, do Boba! Toć niema proszków i obawia się, że lada chwila wybuchnie skandal!
— A Bob?
Zosieńka drgnęła gwałtownie.
— Bob? Nie sądzę, by był taki słaby i znów dał się namówić! Zresztą, to będzie prawdziwa próba Boba!
— Wierzysz, w niego?
Policzki panienki poczerwieniały i odwróciła się trochę tyłem do Marty, jakby pragnąc ukryć przed nią swe wzruszenie. Na poprzednie zapytanie nie dała wprost odpowiedzi.
— Gdyby nawet — wyrzekła — ta przewrotna kobieta wydostała truciznę, nie przyda się jej to na wiele, bo zdążymy ją uprzedzić! Toć, skoro tylko powrócę, rozegra się ostatni akt tragedji!
Siwowłosa kobieta, która dotychczas siedziała nieruchomo, na otomanie, w milczeniu, porwała się raptownie ze swego miejsca.
— Tak! Rozegra się ostatni akt tragedji! — z jej ust padły namiętne, przepojone nienawiścią słowa. — Ale i ja, w tem przyjmę udział!
Marta z Zosieńką spojrzały na siebie z niepokojem i obie zbliżyły się do siwej kobiety.
— Droga opiekunko — jęła tłomaczyć łagodnie Marta, głaszcząc jej ramię. — Po cóż się unosić! Wszak i tak bliskie jesteśmy zwycięstwa!
— Lecz ja pragnę zemsty!
— Zemsty?
— Orzelska, z mej dłoni zginie! Lub, gorzej jeszcze! Wiem, co zrobię!
Zosieńka przemówiła, z serdeczną prośbą.
— Droga pani! Poco się unosić! Świetnie pani ułożyła cały plan, a czyn gwałtowny zaszkodziłby nam tylko! Sama pani wie, że musimy działać niezwykle oględnie, bo władz nam w całą sprawę wtajemniczać nie wolno! Chodzi o honor Orzelskich! Nie należy wywlekać tych brudów na światło dzienne! Zdemaskujemy i unieszkodliwimy Tamarę, aby niemożliwe się stały jej napaści! Musi zniknąć... a nam to wystarczy...
— Mnie, nie wystarczy!
— Ja pierwsza pragnęłabym, żeby znalazła się ona w więzieniu, lecz z wielu względów jest to niewykonalne!
— Ja inaczej ją ukarzę!
— Kiedy...
Czarno ubrana kobieta potoczyła po pokoju błędnym wzrokiem. Jej oczy zatrzymały się nagle na wiszącym na ścianie portrecie, raczej wielkiej fotografji. Przedstawiał on młodą i przystojną osobę, ubraną według mody przedwojennej. Portret ten zwrócił swego czasu uwagę Krzesza. Wyciągnęła dłoń, w stronę wizerunku.
— Ot, jaką byłam, a jaką jestem! Kto mnie taką uczynił! Ta przeklęta djablica, Tamara...
— Rozumiem...
Lecz, ona nie dała Zosieńce dojść do słowa.
— Śmierci na nią mało! Za moje złamane życie, za niego! O, pasy bym z niej darła, pastwiłabym się, jak żaden oprawca nie pastwił się nad swą ofiarą! Łotrzyca!... Łotrzyca! Przysięgam, że w mej zemście nic mnie nie powstrzyma!
Zamilkła wyczerpana, wznosząc tylko pięści do góry, jakby wygrażała niewidzialnemu wrogowi.
Raptem, w głowie Marty zrodziła się nowa myśl. Silnie ujęła starą kobietę za ramię.
— Kochanie! — rzekła, patrząc jej prosto w oczy. — Pamiętaj, że to o mnie chodzi! Mnie zaszkodziłabyś nieobliczalnem wystąpieniem! To, ja cię proszę o spokój!
Słowa te dziwnie podziałały na siwowłosą kobietę. Jakby ochłonęła, niespodzianie.
— Ty... ty?
— Ja, cię proszę!
— Ano... — mruknęła coś niewyraźnie i chwiejąc się trochę na nogach, podeszła z powrotem do otomany i na niej zajęła miejsce. Wydawało się, że znów zapada w poprzednią apatję.
— Dasz sobie z nią radę? — szepnęła Zosieńka. — Bo, ja już uciekać muszę!...
— Przypuszczam!
— Stawicie się o oznaczonej godzinie?
— Pytasz? Toć tu o całą przyszłość chodzi!
Nagle, wzrok Zosieńki, która stała w pobliżu okna, padł na postać mężczyzny, przechodzącego przez podwórze.
— Krzesz, tu idzie! — zawołała, ze zdziwieniem. — Czy do ciebie?
— Zapewne! — odparła Marta z goryczą. — Teraz dopiero uderzyły go moje ostrzeżenia! Do mnie, po ratunek, spieszy!
Zosieńka jęła mówić prędko.
— W gruncie żal mi tego Krzesza! Zadurzył się w tej przewrotnej Tamarze i stał się kozłem ofiarnym! Bandytą i złodziejem! Ha... ha... ha... Znajduje się w okropnej sytuacji, mniema, że będzie skompromitowany i nie wie, kto go z rozpaczliwego położenia wybawi. Bo, Tamara, oczywiście wyrzekła się wczoraj Krzesza a nawet pierwsza napadała na niego! Cóż z nim robić? Czy nadal grać komedję i udawać, że się wierzy w jego winę czy tu przypuścić go do naszej tajemnicy?
— Wart jest tego — wymówiła Marta — by pomęczył się jeszcze za swą głupotę! Toć, jak siostra, przemawiałam mu do rozumu a on zaślepiony, obrażał się na mnie i nie chciał wierzyć! Obecnie przychodzi opowiedzieć o „dziwnej“ historji, jaka go spotkała, bo oczywiście nie domyśla się na chwilę, że i ja w niej przyjmowałam udział i będzie błagać, abym zechciała mu udzielić ściślejszych informacji o Orzelskiej.
W tejże chwili rozległo się w drzwi mocne, nerwowe stukanie.
— Jest? Zamierzasz go przyjąć?
— Nie wiem, sama!
Zosieńka raptem uderzyła się w czoło.
— A jabym go przyjęła i opowiedziała mu wszystko! Niechaj, stanie się nam pomocny i odkupi swoją winę!
— W jaki sposób!
— Będzie wam towarzyszył, a ty łatwiej wtedy z nią sobie dasz radę! — tu wskazała w kierunku siwowłosej kobiety.
— Może masz rację!
Zosieńka uśmiechnęła się wesoło.
— Czekaj! Ja mu otworzę! Ta, do której pałacyku się zakradł! Gdy mnie ujrzy, zdrętwieje ze zdumienia!
Pobiegła do przedpokoju i szybko rozwarła drzwi.
— Witam pana! — rzekła spokojnie.
— Pani, panno Zosieńko, rozmawia ze mną? Ze[1] o krok, gdy ją zobaczył.
— We własnej osobie! Nie uległ pan halucynacji!
Aż przetarł oczy.
— Skąd tu, pani! — ledwie wydobywał ze siebie słowa.. Ja... właściwie do panny Marty! A... panna... Marta?...
— Jest i panna Marta...
Krzesz teraz dopiero, jakby oprzytomniał i wyszeptał z goryczą.
— Pani, panno Zosieńko rozmawia ze mną? Ze mną, złodziejem?
Zaśmiała się głośno.
— Ależ panie Krzesz! — z jej ust padł wesoły okrzyk. — Wcale pana nie mam za złodzieja! Zechce pan wejść do wewnątrz, to wielu ciekawych rzeczy się dowie! No i udowodnimy jego niewinność! Zgoda, panie Krzesz?...
Malarz jeszcze szerzej rozwarł zdziwione oczy i wślad za Zosieńką wszedł do mieszkanka.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Trochę później, w niewielkim pokoiku tajemniczego mieszkanka, można było ujrzeć następujący obraz:
Czarno ubrana kobieta wciąż siedziała na swem miejscu, jakby nie poznając Krzesza i nie zwracając na niego uwagi, a on, pochylony pomiędzy Zosieńka a Martą, słuchał ich zwierzeń z wypiekami na policzkach.
Choć zwierzenia te całkowicie oczyszczały go z hańbiących zarzutów i dzięki nim wydostawał się z zastawionej na siebie pułapki, nie można powiedzieć, aby były dlań bardzo miłe.
Raz po raz, aż podskakiwał na swem miejscu, dowiadując się o nowej przewrotności, zdradzieckiej kochanki.
Wreszcie, nie wytrzymał i wyrzucił z siebie z pasją:
— Cóż za podła kobieta! Toż to wampir, prawdziwy! A ten Raźnia-Raźniewski, rzekomy baron miałby być jej przyjacielem? Ach, jakiż ze mnie był głupiec, że sam nie zauważyłem tego wszystkiego!
Marta popatrzyła na Krzesza, rzekłbyś nerwowo. Lecz w tym wzroku, przebijała się również utajona życzliwość.
— Wcale nie zaprzeczam — rzekła — że jest pan głupcem! Tem większym, że czyniłam wszystko, co było w mej mocy, aby pan nim być zaprzestał!
— Kiedy te ostrzeżenia brzmiały, tak niewyraźnie, ogólnikowo!
— Czyż, po tem, co pan usłyszał, mogłam przemawiać wyraźniej!
— Wypierała się pani stanowczo znajomości z czarną damą, a ona siedzi wraz z nami w pokoju!
Marta tylko pokiwała główką i popatrzyła na siwowłosą kobietę. Lecz, ta siedziała nieruchomo, jakby ją wcale nie obchodziła, tocząca się obok rozmowa.
Zosieńka podniosła się z miejsca.
— Czas już na mnie! — szepnęła. — Nie wolno mi dalej u was pozostać! Orzelska lada chwila powróci do willi!
I oni powstali ze swych krzeseł.
— O szóstej! — oświadczyła Marta.
— Tak, o szóstej!
Krzesz dziwnie błysnął oczami.
— A ja, postaram się spisać jaknajlepiej! Rad jestem, że raz jeszcze ujrzę tę Tamarę i za wszystko jej należycie podziękuję!
— Tak! Tak! — bąknęła Zosieńka i znów ucałowała serdecznie Martę.
Długo stała złączona z nią uściskiem, w jej oczach zabłysły łzy i żegnała się z nią, jak ktoś, kto udaje się na ciężką a niebezpieczną walkę.
Wreszcie, Marta wyszeptała.
— Ufajmy! Wszystko zakończyć się musi dobrze! Lecz, uważaj na siebie, bo nigdy nie wiadomo, jaką niespodziankę ci zgotuje Tamara!
Ale już uśmiech wykwitł na twarzy Zosieńki. Potrząsnęła główką energicznie, jakby tym razem rozpraszając wszelkie złe wróżby — i wybiegła z mieszkania.
Krzesz pozostał u Marty. Nie chciał on jej teraz opuszczać do decydującego momentu, nawet, na sekundę. Aczkolwiek, od szóstej dzielił ich szereg godzin.
Lecz, stale los gotuje nieoczekiwane przeszkody.
Chcąc skrócić godziny oczekiwania, Marta gawędziła z malarzem, poruszając wciąż ten sam tak ciekawy a palący dla nich temat.
Powoli płynął czas. Wreszcie wybiła piąta, zbliżała się pora, o której mieli pospieszyć na pomoc Zosieńce. Czarno ubrana kobieta, siedziała, na pozór, apatycznie, na otomanie.
Nagle, powstawszy z miejsca, rzekła:
— Idę na chwilę do kuchenki i wnet powrócę!
Wyszła.
A gdy przedłużała się jej nieobecność, zaniepokojona Marta, wybiegła za nią.
Kuchenka była pusta. Szalona zdołała, po cichu wyślizgnąć się z mieszkanka.
— Boże! — zawołała, z rozpaczą. — Uciekła! Napewno, popełni jaką niedorzeczność! Należy ją koniecznie odnaleźć!
Lecz, daremnie po ulicach miasta szukali obłąkanej!
Daremnie!
A gdy po długich poszukiwaniach, spojrzeli na zegar, stwierdzili z przerażeniem, że już minęła szósta?
Czy zdążą?
Wszak do pałacyku Orzelskich daleka oczekiwała ich droga!
Niestety, to opóźnienie stało się dla Zosieńki fatalne!
Orzelska siedziała od dłuższego czasu w niewielkim pokoiku w laboratorjum Szareckiego, lecz rozmowa z młodym chemikiem nie wypadła snać po jej myśli gdyż głęboka bruzda zarysowała się na czole hrabiny, a usta wykrzywił grymas gniewu.
— Więc stanowczo odmawiasz? — rzuciła ostro.
— Stanowczo!
Nagle rozjaśniła się twarz Tamary. Pojęła, że niewiele wskóra gniewem i dotychczasowem postępowaniem. Należało zastosować wypróbowaną taktykę. Przyjmując jedną ze swych najbardziej uwodzicielskich póz i przeciągając się lubieżnie, wyszeptała.
— Mało ci zależy na mojej miłości Bobie!
Wzruszył ramionami.
— Twoja miłość mogłaby zaprowadzić za daleko! — odparł oschle.
Orzelska przywykła przełamywać łatwo różne „skrupuły“ kochanka. Zazwyczaj z początku protestował, a potem czynił wszystko, co tylko zechciała. To też nie przejęła się zbytnio jego słowami, ani też nie zwróciła uwagi na ton, jakim zostały wypowiedziane.
Porwawszy się z otomany, na której dotychczas siedziała, podbiegła doń i otaczając jego szyję ramionami, jęła przemawiać czule.
— Bobie! Kochany, głupiutki Bobie! Mamyż się cofnąć, gdy już jesteśmy u celu? Czyż mnie nie pożądasz? Czyż nie pragniesz, bym na zawsze była twoją?... Nie tęsknisz za mojemi pieszczotami, za rozkoszą, jaką dać potrafię... Usuńmy z naszej drogi przeszkody!..
Choć Szareckiego otaczał odurzający aromat perfum hrabiny złączony z oszałamiającą wonią kobiecego ciała, nie uległ pokusie, a wysuwając się delikatnie z jej objęć, wyrzekł stanowczo:
— Nie, Tamaro!
Zbladła. Nie była przygotowana na podobną odpowiedź. Zdarzyło się jej to po raz pierwszy, by oparł się jej pieszczotom i zwodniczym słówkom. Dotknięta, wzburzonym tonem zapytała.
— Cóż to znaczy, Bobie?
— To znaczy — odparł poważnie — iż dość i tak długo trwała komedja... Ty mnie nie kochasz, a ja przejrzałem, nareszcie... Potrzebny ci byłem, jako narzędzie... Pali mnie dziś żrący wstyd, jak stoczyłem się nisko. Defraudant, truciciel... Aż przyszło opamiętanie... Na każdego ono przychodzi, wcześniej, lub później... Mogłem przez brak woli, zahypnotyzowany twem ciałem, staczać się coraz niżej, dopóki na własne oczy nie zobaczyłem, jak potworne były skutki moich postępków! Ten stary człowiek, napół ruina ludzka, bliski śmierci, dzięki moim proszkom... Ta niewinna Zosieńka, skazana na niechybną zgubę li tylko dlatego, że posiada majątek... Nieszczęsna dziewczyna! Ogarnęło mnie przerażenie... Nie, Tamaro, nie licz na moją pomoc!
Błysk ironji zaigrał w jej źrenicach.
— Stanowczo?
Postąpiła znów ku niemu parę kroków, lecz on skrzywił się z obrzydzeniem.
— Nie złamią dziś mego postanowienia — zawołał — twe najwyuzdańsze nawet pieszczoty! Ani obietnice trwałego związku! Tyś tylko przewrotna kobieta! Nie zbliżaj się! Brzydzę się tobą!
Słowa Szareckiego zadźwięczały z taką mocą, że Orzelska nie mogła nadal powątpiewać. Rzuciła przez zaciśnięte zęby.
— Brzydzisz się mną? Zakochałeś się w Zosieńce?
— Nie wolno mi kochać się w niej! — odrzekł ze smutkiem — Niegodzien jestem tego... Toć o mały włos nie zabiłem jej ojca!
Tamara miała wrażenie, iż wiruje z nią cały pokój. Niby przepaść rozwarła się niespodziewanie u jej stóp. Bob — cała nadzieja — wymknął się z pod władzy. Jak to się stało, pojąć nie mogła, ale, nie ulegało wątpliwości, że przestał działać jej czar na kochanka. Czuła się podwójnie zgnębiona. Cierpiała obrażona miłość własna kobiety i misternie ułożony plan rozsypał się w gruzy.
Lecz jeszcze nie chciała uwierzyć.
— Żartujesz chyba? — z trudem wymówiła przez ściśnięte gardło — Odmawiasz dalszej pomocy!
Mierzył ją teraz twardym wzrokiem. Wprost nie poznawała Boba. Byłto jakiś inny mężczyzna.
— Czyż mam powtarzać, Tamaro! — padały mocne słowa — Nie dam ci ani trucizny, któraby skróciła życie Orzelskiego, choć posiadam jady, jakich nie wykryje najstaranniejsza sekcja, ani ci nie dam proszków, mogących pogrążyć twego męża w nowy stan senności i apatji... Niech się dzieje, co chce!.. Więcej do żadnej ohydy ręki nie przyłożę! I najgorętszem jest mojem życzeniem, abyśmy się dziś widzieli po raz ostatni!
Orzelską porwała pasja. Nic już teraz nie miała do stracenia.
— Podły tchórzu! — zawołała z gniewem. — Jak do mnie przemawiasz, nędzny zdrajco?
— Ja, zdrajcą? — podkreślił z godnością. — Bądź spokojna, nie zdradzę cię! Gdyby mnie wzięto na tortury i przypiekano rozpalonem żelazem, nikomu nie wyznam prawdy!.. Choćby ze względu na siebie... Tylko, nasze drogi się rozchodzą!...
— Łotrze!
— Oszczędź mi wymysłów! Najlepiej uczynisz, jeśli opuścisz moje mieszkanie!
W pokoju zadźwięczał głośny policzek. Tamara, nie panując nad sobą z całej mocy uderzyła w twarz Szareckiego. Poczerwieniał gwałtownie i wykonał ruch, jakby chcąc się na nią rzucić, lecz wnet się opamiętał.
— Zniewaga z twej ręki — wyrzekł wzgardliwie — zaszczyt przynosi uczciwemu człowiekowi! Ten policzek, zmazał część hańby z mego czoła!
— Popamiętasz ty mnie! — syknęła z wykrzywioną ze złości twarzą — Jeszcze nie skończone pomiędzy nami rachunki!
Wzruszył ramionami. Ona mierzyła go jakiś czas wzrokiem pełnym nienawiści, poczem wypadła, jak furja z mieszkania.
— Popamiętasz! — na odchodnem raz jeszcze zabrzmiała pogróżka.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Kiedy Szarecki pozostał sam, jakiś dziwny uśmiech rozjaśnił mu oblicze. Usiadł za biurkiem, wyciągnął z szuflady papier listowy i pomyślawszy chwilę, powoli począł pisać:
Więc szczęśliwie przeszedłem dziś próbę i nie zdradziłem Twego zaufania! Oparłem się nareszcie tej fatalnej mocy, która przez tyle czasu czyniła ze mnie swego niewolnika... Och, jakżeż pogardzam mem poprzedniem życiem, a jak się cieszę, że zostałem uleczony na zawsze... Komu to zawdzięczam? Tobie, Zosieńko... Tyś obudziła we mnie tę lepszą cząstkę duszy, o której już sam zwątpiłem, mniemając, że wszystko szlachetniejsze we mnie zamarło... Przemawiałaś do mnie tak, jak tylko ongi przemawiała moja matka... Lecz tej dawno na świecie niema... Kocham Cię zato, Zosieńko... kocham, jak nikogo dotychczas nie kochałem... Tamto był koszmarny sen, wstrętny i ohydny, z którego się ocknąłem, ty jesteś świetlaną rzeczywistością... Lecz właśnie dlatego, że Cię kocham, widywać mi Ciebie nie wolno! Próżno zapytywałabyś o przyczyny... o przyczyny... Legła pomiędzy nami zbyt wielka przepaść! Nie wolno... Nie wolno...
Nagle Bob urwał... Nisko pochylił głowę, a z jego oczów stoczyły się na papier dwie, wielkie łzy...
Były to łzy odkupienia...
Lecz nagle jego sercem targnął niepokój.
A jeśli ta przeklęta kobieta przez zemstę, jaką krzywdę uczyni biednemu maleństwu.
W jego oczach odbiło się przerażenie.
Nie, później, niechaj się dzieje, co chce, lecz teraz on musi tam pobiedz, musi ją ocalić...
Zerwał się ze swego miejsca...
Kiedy Orzelska niezwykle wzburzona powróciła do domu, oczekiwała ją tam niespodzianka.
— Hrabianka wyszła! — oświadczyła służąca na jej zapytanie, gdzie znajduje się Zosieńka — Powiedziała, że za parę godzin dopiero powróci!
— A nie wspominała, dokąd się udaje? — niespokojne zapytanie wybiegło z ust Tamary.
— Nie, pani hrabino! — odparła, potrząsnąwszy głową subretka.
Jakieś nie określone przeczucie niebezpieczeństwa ścisnęło serce Orzelskiej. Gdzie pójść mogła Zosieńka, nie uprzedziwszy jej przedtem, skoro w Warszawie nie miała znajomych? Czyżby ten stary?....
Szybko wbiegła do gabinetu męża i rzuciła na chorego badawcze spojrzenie. Ale paralityk drzemał spokojnie w fotelu i nic nie świadczyło, by przedtem ocknął się ze swej apatji. Widocznie działały jeszcze proszki Boba, albo też spał, wyczerpany, po przeżytych w nocy emocjach.
Więc nie wygadał się z niczem i nie jego słowa wypędziły z domu Zosieńkę. Orzelska odetchnęła głęboko, jakby wielki ciężar spadł z jej piersi i pośpieszyła do salonu, gdzie oczekiwał na nią od dłuższego czasu Raźnia-Raźniewski.
Mierzył on wielkiemi krokami pokój. Znać było, że zaprząta go jakaś dręcząca myśl.
Ale Tamara w swem podnieceniu, nie zauważyła zmienionej twarzy „barona“. Wzburzonym głosem przemówiła:
— Dobrze, że jesteś!... Niema chwili do stracenia.. Nagwałt trzeba coś postanowić! Wszystko się rwie — Szarecki wypowiedział mi otwartą wojnę, nie chce dać mi proszków, ani trucizny... Doszło pomiędzy nami do straszliwej awantury... Nie mogłam w żaden sposób z nim sobie poradzić!... A tu lada chwila zbudzi się stary!... Na dobitek, Zosieńka nie opowiedziawszy się przedtem, wyszła z willi, w niewiadomym celu... Nie pojmuję, co to znaczy...
Raźnia-Raźniewski nie miał teraz w oku nieodstępnego monokla, a jakieś nerwowe kurcze przebiegły po kamiennej masce, kiedy posłyszał słowa kochanki.
— Widzisz! — mówił cierpko — Nie omyliły mnie przewidywania i ten Szarecki nie podobał mi się od początku! Tyś chciała być mądrzejsza odemnie i twierdziłaś inaczej! Tacy durnie o słabym charakterze, zawiodą wcześniej, czy później... I co do tej Zosieńki się nie łudź! Dobrze ja panienkę obserwuję i przysiągłbym, że umyślnie udaje naiwną...
— Ależ, co robić? — zawołała — Ryszardzie, radź! Ty masz przecież genjalną głowę...
Skrzywił się niechętnie.
— Czasem najlepsza głowa nie poradzi! Jeszcze nie wiesz o najgorszem! Malarz wpiera czelnie, że nie zabrał walizeczki!
— Krzesz ukradł neseser?
— A któżby inny?
Czerwień zabarwiła policzki Orzelskiej.
— Nie, to przechodzi wszelkie pojęcie! — zawołała — Krzesz!.... Ten zacny Krzesz... Złodziej! Zwyczajny złodziej!... Wykorzystywał sytuację, żeby nas okraść! Tom się zawiodła, na łotrze! Co teraz postanowić?
Awanturnik zastanowił się chwilę.
— Bardzo ciężka sprawa! — mruknął. — O ile Krzesz nie zwróci biżuterji dobrowolnie, nie wiem, czy prędko uda mu się ją odebrać! Nawet złożywszy skargę do władz. Zrobią rewizję, a on tymczasem zdążył napewno dobrze ukryć walizkę i nic u niego w pracowni się nie znajdzie. Poza tem, wtajemniczenie policji w nasze sprawy, pociągnąć może za sobą różne niemiłe następstwa. Sama chyba pojmujesz?
Skinęła głową.
— Nastraszyłem malarza porządnie! — mówił dalej — A nuż się przerazi moich pogróżek i skandalu, nie wiedząc, że my, bardziej jeszcze niźli on, unikamy rozgłosu. Za kilka godzin wszystko się wyjaśni. Bądź pewna, że nie będę żartował z Krzeszem! Jeśli biżuterji nie odzyskam, ginie ostatnia deska ratunku.
Tyle mocy zabrzmiało teraz w głosie rzekomego barona, że Tamara spojrzała nań z zadowoleniem, jak gdyby energiczny ton kochanka wlał w nią nową otuchę.
— Przekonana jestem, że poradzisz sobie z Krzeszem! — wyrzekła — Nie takich przywykłeś zwalczać przeciwników! Lecz są sprawy ważniejsze. Postanów, jak postąpić... Lada chwila powróci Zosieńka, nie mam proszków, Orzelski obudzić się może! Z pustemi rękami przecież nie wyjdziemy z tego domu!
Począł mówić powoli, ułożywszy już sobie cały plan.
— Skoro zabrnęło się tak daleko, należy brnąć do końca! Choć uprzedzam cię, Tamaro, że siedzimy niby na beczce z prochem i grozi nam wielkie niebezpieczeństwo! Ale bez pieniędzy, nie możemy nawet uciec, a to, co ci radzę teraz, doradzam wbrew własnemu przekonaniu, bo innego nie znajdzie się wyjścia!
— Co zamierzasz?
— Szarecki odmówił dalszej pomocy! Prosty stąd wniosek, że musi zerwać z Zosieńką, bo w obecnych warunkach nie będzie się starał o jej rękę. Ale Zosieńka jeszcze o tem nie wie. Należy wykorzystać tę nieświadomość! Zapewne, zechce on ją zawiadomić listownie, że rozchwiały się projekty małżeńskie. Przejmiesz oczywiście ten list, lub też do tego czasu załatwimy już wszystko. Jak gdyby nic nie zaszło, zażądasz od Zosieńki podpisania plenipotencji, gdyż oczekują znaczne wydatki przed ślubem i pieniądze ci są na gwałt potrzebne... Ona nie będzie śmiała ci się sprzeciwić i plenipotencję podpisze!
— Zaczynam pojmować! — radosny okrzyk wybiegł z piersi Orzelskiej.
— Choć niebardzo — wykładał dalej — podoba mi się dziś ta jej tajemnicza wycieczka, miejmy nadzieję, że Zosieńka jest tą naiwną dziewczyną, za jaką ją poczytujemy. Skoro podpisze plenipotencję, na zasadzie tego dokumentu, sprzedasz za połowę ceny kamienicę w Warszawie, którą otrzymała w spadku po matce, lub podejmiesz kapitały z banku. Właściwie potrzebny byłby jeszcze podpis Orzelskiego, lecz może uda się obyć bez niego, a w najgorszym razie sfałszuję ten podpis. Tu innej rady niema! Zresztą wszyscy wiedzą, że twój mąż jest człowiekiem umysłowo chorym, ty jego opiekunką i gdy przedstawisz zgodę Zosieńki, powinno to wystarczyć...
— Doskonale! — zawołała — Z bankami trudniej pójdzie, lecz kamienicę sprzedamy łatwo! Przy największym pośpiechu, zawsze się złapie paręset tysięcy! Mam znajomego urzędniczka, nie poweźmie żadnych podejrzeń, wszystko załatwi u rejenta! Szczególniej, że obecnie go zastępuje! Pamiętasz, ten mamut, którego zaprosiłam na zaręczynową ucztę. Przygotował mi nawet plenipotencję, mam ją w domu i w każdej chwili mogę ją dać do podpisania Zosieńce. Smarkatka, nie odmówi napewno! Tylko...
— Powiedzmy, że zgodzi się podpisać natychmiast. Ale sprzedanie domu potrwa parę dni... Dwa, trzy... Przez ten czas, Orzelski oprzytomnieje, zacznie gadać, zrobi się skandal i prawda wypłynie na wierzch...
— Nie wypłynie!
— Jakto?
— Unieszkodliwimy Zosieńkę!
A gdy patrzyła na niego zdziwiona jeszcze nic nie rozumiejąc, on z zimnemi błyskami w stalowych oczach, tłumaczył:
— W willi posiadasz jakiś podziemny pokoik, czy też piwnicę, którą przygotował — sama to opowiadałaś — nieboszczyk Iwan dla „wrogów“. Skorzystamy z tego więzienia! Gdy Zosieńka podpisze plenipotencję, zamknie się ją do tej celki, nie czyniąc najmniejszej krzywdy i potrzyma, dopóki wszystko nie zostanie załatwione.
Później ją się zwolni i zaręczam, że nigdy nie poskarży się nikomu. Rada będzie, że nas się pozbyła nazawsze, skoro pozna prawdę. A przez czas jej uwięzienia, dobrze dopilnuję, aby nikt niepowołany nie przedostał się do willi i nie pokrzyżował nam naszych planów... Służbę musisz, pod jakimśkolwiek pretekstem odprawić...
Orzelska aż klasnęła w dłonie.
— Genjalny jesteś! — wyrwał się jej okrzyk, pełen uznania. — Naprawdę, genjalny!
— Nie wiem, czy jestem genjalny — odparł — ale w ten sposób obejdzie się bez zbrodni i trupów. A ja w gruncie brzydzę się morderstwem! Zdobędziemy tylko cząsteczkę tego, coś zamierzała pochwycić, lecz za to unikając większego ryzyka. Bo, wątpię, czy Zosieńka, zechce nas później prześladować, nawet dowiedziawszy się, w jaki sposób postępowałaś z jej ojcem!
— Lecz paręset tysięcy, to nie miljony!...
— Trudno! Bądź zadowolona, jeśli wszystko się uda!
— Czemuż nie miałoby się udać?
— Bo — począł, lecz wnet urwał niby nie chcąc zniechęcać samego siebie możliwemi komplikacjami, które powstać mogły. — Et, co tu gadać... Miejmy nadzieję, że nic nam nie przeszkodzi! Tylko, należy działać bezzwłocznie!
— Oczywiście! — zawołała gwałtownie. — Oczywiście Zosieńka musi podpisać plenipotencję, skoro powróci do domu... Już ja się tem zajmę! Lecz gdzież ona zginęła i czemu jej tak długo niema?
Jakby w odpowiedzi na ten niecierpliwy wykrzyknik Orzelskiej, zdala skrzypnęły drzwi i w sąsiednim pokoju rozległy się czyjeś pośpieszne kroki.
— Zosieńka! — odetchnęła z ulgą. — Nareszcie się zjawia! Zaraz się dowiemy, co znaczyła tajemnicza wycieczka! A później...
Rozwarły się drzwi i na progu w rzeczy samej, ukazała się panienka.
Stała, patrząc niewinnym wzrokiem na Orzelską i każdy, ktoby ją teraz obserwował, przysiągłby, że to jeszcze dzieciak, nie mający o życiu, ani jego straszliwych tajemnicach, najlżejszego pojęcia.
— Jesteś! — wyrzekła Orzelska, siląc się na uprzejmy uśmiech. — Wyszłaś niespodziewanie, nie powiedziawszy mi, dokąd się udajesz... Byłam już niespokojna o ciebie...
Zosieńka uścisnęła wyciągniętą dłoń Raźnia-Raźniewskiego, poczem żywo zawołała, obejmując hrabinę.
— Niepokoiłaś się, droga Tamaro? Nie było o co! Przecież zawiadomiłam służącą, iż idę na przechadzkę. Czas dziś ładny, deszcz nie pada, pragnęłam zwiedzić Warszawę. Toć tyle czasu już tu siedzę i ani razu nie wyjrzeliśmy poza obręb willi! Ciebie również nie było, więc wypuściłam się do miasta. Chciałam trochę się rozerwać, po wypadkach ubiegłej nocy i po tej obrzydłej scenie z malarzem. Ach jakie tam cudne sklepy! Ładniejsze, niż zagranicą... Żałowałam tylko, że nie mam pieniędzy! Pełny samochód przywiozłabym sprawunków.
Wyjaśnienia panienki wypadły tak naturalnie, że rozwiały resztki podejrzeń Orzelskiej. Pocóż się trapić? Zosieńka jest głupią gąską i łatwo pójdzie z nią zadanie.
To też, składając judaszowy pocałunek na czole swej ofiary i zmierzając prosto do celu, odparła:
— Tak, Zosieńko! Będziemy musiały zająć się sprawunkami, bo przecież rychło twój ślub! Dobrze, żeś mi o tem przypomniała... Może popołudniu jeszcze, bo mamy wolne popołudnie.
— Bob nie przyjdzie? — ze zdziwieniem rzuciła panna.
— Nie! — odrzekła czelnie Orzelska. — Zawiadomił mnie niedawno, że jest dziś zajęty ważnemi sprawami. Był oburzony, gdy posłyszał o historji z Krzeszem. Jutro nas odwiedzi.
— Ach, jutro dopiero! — rozczarowanie zabrzmiało w jej głosie. — Szkoda...
— Tęsknisz za narzeczonym? — lekko uśmiechnęła się Orzelska.
— Smutno mi bez Boba...
— On również kazał cię serdecznie przeprosić! Po uszy w tobie zakochany! Ale, skoro przybyć nie może, zajmiemy się więcej poziomemi interesami... Dawno je zamierzałam poruszyć.
— Słucham?
Raźnia-Raźniewski, który siedział milcząco w fotelu, łyskając tylko przez monokl od czasu do czasu na Zosieńkę, umyślnie teraz wykonał ruch, jakgdyby zamierzał powstać, nie chcąc być niedyskretnym świadkiem poufniejszej rozmowy. Wiedział, że zatrzyma go Tamara, a serce biło w nim radośnie, iż nie zwlekając przypuszcza atak decydujący, który natychmiast wyjaśni sytuację.
— Niechże pan siedzi, baronie! — zawołała Orzelska, odgadłszy grę spólnika. — Wcale pan nam nie przeszkadza. Nie mamy tajemnic, przed takim dawnym, jak pan przyjacielem naszej rodziny! Prawda, Zosieńko?
— Oczywiście! A o czem chciałaś ze mną mówić Tamaro? — zagadnęła ze znakomicie udanem zaciekawieniem panna. — Czy o Krzeszu? Co postanowiłaś uczynić z malarzem?
Orzelska z góry uplanowała sobie zręczną bajeczkę.
— Przeciwko Krzeszowi zapewne wniesiemy skargę do władz! — odrzekła dyplomatycznie. — Lecz są to poziome interesy, pilniejsze teraz poruszę sprawy i dlatego cię dotychczas nie trudziłam niemi! Twój ślub choć najskromniejszy wymaga znacznych wydatków! Pozatem musisz mieć do rozporządzenia pieniądze, żeby ułożyć najwygodniejsze życie... sobie i Bobowi...
— Ależ naturalnie! — zawołała panienka gorąco.
— Pochłonie, to znaczniejsze sumy, — mówiła Orzelska zadowolona, że wszystko idzie pomyślnie. — Ja zaś z twoim ojcem nie posiadamy znaczniejszego kapitału, majątek należy do ciebie. Fundusik, jakim rozporządzaliśmy, pochłonęła choroba i lekarstwa. Otóż, aby ci oszczędzić kłopotów, gdyż nie przywykłaś zajmować się własnemi interesami, dasz mi pisemne upoważnienie do odbioru swych pieniędzy, ja pewną sumkę podniosę...
— Co mam podpisać? — przerwała.
— Plenipotencję! Jestto prosta formalność, Zosieńko. Rejent przygotował mi taki papier, i znajduje się on u mnie w biurku! A z pieniędzy, które odbiorę będziesz wydawała wedle własnego uznania... Inaczej, nie poradzimy sobie ze ślubem.
— Rozumiem! — szepnęła Zosieńka. — Lecz, czyż koniecznie potrzebny jest mój podpis?
— Koniecznie! Zdeponowane kapitały stanowią twoją własność i nikt ich ruszyć nie ma prawa bez twej zgody!
— A któż niemi rozporządzał dotychczas? — zagadnęła panna pozornie naiwnie.
— Właściwie twój ojciec! — odrzekła, nieco stropiona Orzelska. — Ale nie czerpał z nich zupełnie, łożąc ze swych dochodów na twe wychowanie zagranicą. Cóż to, jednak, ma do rzeczy? Podpiszesz, Zosieńko plenipotencję?
Ta opuściła głowę, niby zastanawiając się nad czemś, a w jej oczach przebiegł dziwny błysk, który uszedł uwagi hrabiny. Zaniepokojona jej milczeniem nalegała:
— Podpiszesz?
Panienka wyprostowała się nagle.
— Chętnie podpiszę! — odparła powoli. — Ale w obecności ojca!
Tamara zamieniła z baronem błyskawiczne spojrzenia. Postanowienie panny zaskoczyło ich niespodziewanie.
— Czemuż w obecności ojca? — powtórzyła Orzelska, ledwie tłumiąc niezadowolenie. — Przecież twój ojciec jest nieprzytomny i znów nie zrozumie o co chodzi!
— Zrozum, Tamaro! — poczęła zręcznie tłumaczyć. — Taki głupi grymas... Fantazja z mej strony... Niech mi się wydaje, że nic nie robię bez wiedzy ojca. Bo ja, zgóry na wszystko się zgadzam. Domyślam się, że nasza bytność u niego, zamieni się w czczą formalność, tak samo, jak wówczas, kiedy poszliśmy go zawiadomić o moich zaręczynach, ale w każdym razie...
— Sądzisz, że się ocknie? — podejrzliwie zagadnęła Orzelska — Ponieważ oprzytomniał w czasie wczorajszych okropnych wypadków? Niestety! Niedawno odwiedziłam męża! Nadal jest apatyczny i senny...
Zosieńka smutnie skinęła głową.
— I ja — wyrzekła — zajrzałam do ojca, zanim opuściłam willę! Próżno usiłowałam się z nim porozumieć! — Zawiodły mnie nadzieje, że wstrząs, wywołany przez Krzesza, przywróci biedakowi świadomość...
— Pocóż więc go męczyć? Czyż nie masz do mnie zaufania Zosieńko? Nie zamierzam ci zabrać twojej fortuny, a tylko, podjąć drobną względnie sumę, którą pozostawię do twej dyspozycji! Naprawdę, nie pojmuję o co ci chodzi?
Panna zrobiła ponownie minkę rozkapryszonego dziecka.
— Jak możesz mnie posądzać o brak zaufania? Szepnij tylko słówko, a oddam ci wszystko, co tylko posiadam... lecz ustąp mi, Tamaro!... Może przez głupi sentymentalizm, chcę tak postąpić... Zrobisz mi wielką przyjemność!
Orzelska zerknęła na kochanka. Nie, ze strony Zosieńki nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Jeśli obawiała się przedtem, że panienka, nalegając na podpisanie plenipotencji, w obecności ojca, ma jakieś ukryte zamiary i zastawia na nich pułapkę, uspokoiła się teraz całkowicie. Toć odwiedzała paralityka, a gdyby ten oprzytomniał i z czem się wygadał, nie rozmawiałaby z niemi, jak teraz rozmawia, a wogóle nie powróciłaby do willi.
Zosieńka nie wie nic, a jej postępkami kieruje jedynie nadmierna czułostkowość.
Możnaby się zgodzić. Lecz pozostaje Orzelski. Co prawda, jest od rana znów apatyczny i senny i jeszcze przed rozmową z Zosieńką zaglądała doń Tamara, ale niewykluczone są niespodzianki. A nuż obudzi się nieoczekiwanie? Bo nic tu przewidzieć nie można. Zarówno dobrze, znużony wypadkami ostatniej nocy, potrwa w bezwładzie szereg godzin, jak, nie otrzymawszy z rana zwykłej dawki narkotyku, ocknie się za parę minut. Co robić? Zaryzykować? Ryzyko znaczne! Z drugiej zaś strony, odmowa wyda się dziwną Zosieńce.
Niepewnie zerknęła w stronę kochanka, u niego szukając rady.
Raźnia-Raźniewski skinął lekko głową.
I on, oczekując na Tamarę, zajrzał do paralityka i dziwił się nawet, że ten po energji wykazanej w nocy, zapadł, ponownie, w stan nieprzytomny. Poruszył go umyślnie za ramię, lecz chory nie reagował na to zupełnie. Widocznie, proszki Boba, któremi tak długo Tamara karmiła męża, spowodowały nowe osłabienie, które nie rychło minie. Śmiało przedsięwziąć mogą eksperyment. Orzelski nie tylko teraz, ale przez kilka godzin jeszcze będzie tylko kłodą drzewną.
— Czemuż pani — zwrócił się do kochanki, patrząc na nią porozumiewawczo — nie chce ustąpić pannie Zosieńce? Przecież, to o taki drobiazg chodzi...
Tamara w lot odgadła myśli awanturnika. Nie lękał się wizyty u paralityka, więc nie groziło żadne niebezpieczeństwo.
— Bynajmniej się nie sprzeciwiam! — zawołała innym tonem wesoło. — Zdziwiło mnie tylko trochę żądanie Zosieńki! Lecz, jeśli koniecznie tego pragnie? Czemuż nie miałaby podpisać plenipotencji w gabinecie ojca!
— Widzisz, Tamaro! — radosny okrzyk wyrwał się z piersi panny. — Sama widzisz, że to o mój niewinny kaprys chodzi! Strasznie jesteś dobra, że ustąpiłaś mej prośbie...
Orzelska uśmiechnęła się teraz.
— Dobrze! — oświadczyła. — Poczekajcie tu chwilę, pójdę do sypialni i przyniosę gotową plenipotencję, którą mam w biurku. A później odwiedzimy męża!
Szybko pobiegła w stronę swego pokoju. W rzeczy samej, w jej biureczku znajdował się przygotowany do podpisu oficjalny papier. Lecz nietylko ten wzgląd kierował krokami Orzelskiej. Pragnęła, po drodze upewnić się raz jeszcze. Zakradłszy się na palcach, cicho, niczem kot, do gabinetu paralityka, dość mocno uszczypnęła go w rękę. Ale chory, musiał być pogrążony w głębokie odrętwienie i widocznie nie poczuł bólu, bo nawet się nie poruszył.
Całkowicie uspokojona, powróciła do salonu.
— Przyniosłam plenipotencję! — wskazała na trzymany w ręce papier. — Tak wygląda! Patrzysz na nią z lękiem, Zosieńko?
— Ależ, nie! — zaprzeczyła, czerwieniąc się hrabianka.
— Wiem!... wiem — nie dała jej dokończyć Tamara. — Żartowałam tylko! Idziemy?
— Oczywiście!
Zosieńka i Raźnia-Raźniewski powstali ze swych miejsc. Orzelska umyślnie przepuściła pannę, by poszła przodem, a zrównawszy się z rzekomym baronem, szepnęła cicho, iż tylko on mógł ją posłyszeć.
— Byłam u starego! Nic nam nie grozi!... Trzęsienie ziemi go nie zbudzi!
Pełen uznania błysk wypadł z poza monokla barona. Odsunął się on od kochanki jednak natychmiast, snać nie chcąc budzić podejrzeń.
Za to, na twarzy Zosieńki rysował się wyraz, który świadczył, że wnet zamierza przystąpić do decydującej walki.
Rychło znaleźli się w gabinecie.
Panował tam zwykły półmrok, gdyż nawet w dzień, pod pozorem osłabionego wzroku hrabiego, Orzelska kazała zapuszczać sztory. Na tyle wszakże było widno, że rozróżnić się dawały twarz i postać paralityka, a również swobodnie można było podpisać papier, przy ustawionem w pobliżu okna biurku.
Zosieńka wpiła się niespokojnym wzrokiem, w znajdującą się w fotelu, nieruchomą figurę. Hrabia spał, opuściwszy nisko, swoim zwyczajem, na piersi głowę i do złudzenia przypominał nieżywą, woskową figurę.
— Pragniesz, aby wszystko odbyło się formalnie? — zapytała Tamara, spoglądając na Zosieńkę, całkowicie pewna zwycięstwa, — Ty, czy ja mamy zadawać pytania?
— Zapytuj, Tamaro!
— Więc, dobrze! — oświadczyła, zbliżając się do chorego i kładąc na jego ramieniu rękę — Rodrygu! Obudź się Rodrygu! Przyszliśmy do ciebie w ważnej sprawie!
Nie drgnął nawet, choć widać było, że Orzelska potrząsa nim mocno.
— Przekonałaś się, Zosieńko! — wyrzekła — Ale to nic!... Skoro tak chcesz, moją misję spełnię do końca.
Panienka skinęła głową.
— Posłuchaj, Rodrygu! — mówiła do męża, niby zwracając się do przytomnego człowieka — Przyszliśmy tutaj. Twoja córka, Zosieńka, chce w twej obecności tylko podpisać plenipotencję...
Milczenie.
— Plenipotencja ta jest sporządzona na moje nazwisko! Na jej zasadzie podejmę pewną sumkę pieniężną, którą przekażę Zosieńce! Potrzebne są jej pieniądze na przedślubne wydatki... Wychodzi przecież za mąż za Boba Szareckiego.
Znów milczenie.
— A wraz z nami przybył tu jako świadek, baron Raźnia-Raźniewski! Stary nasz przyjaciel... Mój i twój przyjaciel....
Chory nawet nie otworzył oczu.
— Wystarczy, Zosieńko? — rzekła, zwracając się do panienki. — Przestały cię już dręczyć skrupuły? Ojciec się nie zbudzi, a mnie sprawia przykrość ta scena!
Panna odwróciła się powoli od chorego i podeszła do okna, przy którem znajdowało się biurko. Wślad za nią Tamara. Tam, złożywszy na stole, wciąż dotychczas trzymaną w ręku plenipotencję, i wskazując na nią, zapytała:
— Teraz chyba podpiszesz?
Panienka, bez słowa, siadła na krześle, za biurkiem, a ręka jej wyciągnęła się po pióro.
Raźnia-Raźniewski cicho zbliżył się na palcach i zerknął na kochankę z triumfem. Ta, wsparta lekko o krzesło i niby duch ciemności pochylona nad Zosieńką, swą ofiarą, wodziła palcem po papierze.
— O... tu położysz podpis, Zosieńko!
Palce panny pochwyciły pióro i zatrzymało się ono na wskazanem miejscu. Jeszcze sekunda, a będzie po wszystkiem.
— Nie podpisuj! — rozległ się nagle w pokoju ostry wykrzyknik.
Tamara i Raźnia-Raźniewski odskoczyli gwałtownie od krzesła, na którem siedziała Zosieńka, jakby grom niespodziewanie u ich stóp uderzył
— Nie podpisuj! — znów zabrzmiał głos.
To Orzelski siedział w swym fotelu wyprostowany, z szeroko rozwartemi z gniewu oczami, a dokoła ust rysowała się mu groźna zmarszczka.
Zosieńce pióro wypadło z dłoni, a twarzyczkę jej rozjaśnił dziwny wyraz. Uniosła się z miejsca.
— Nareszcie!
Tymczasem hrabia, wyciągnąwszy w stronę Tamary i Raźnia-Raźniewskiego rękę, wskazywał na nich, niby srogi sędzia na winowajców.
— Zbrodniarze, przeklęci! Dręczyli... Męczyli... Pastwili się nade mną, żeby zdobyć pieniądze! Nie dałem! Katowano, wówczas, bezbronnego godzinami! Teraz chcą podstępem... Ale, przyszła godzina zapłaty!
Tamara zdążyła ochłodnąć z pierwszego wrażenia. Stało się najgorsze, co się stać mogło. Paralityk niespodzianie oprzytomniał.
— Zwarjował! — zawołała, starając się uratować sytuację. — Nie wie, co mówi, szaleniec...
— Nie zwarjowałem! — odparł ostro. — Choć ty czyniłaś, co było w twej mocy, żeby mnie doprowadzić do tego! Ty... nędznico! Ty...
— Napad furji! Napad furji! — wykrzyknęła, aby przerwać dalsze jego słowa. — Uprzedzam cię, Zosieńko! Tak bywa, gdy go nieoczekiwanie zbudzić i rozdrażnić! Obsypuje mnie wtedy potokiem oskarżeń... i wymysłów... Baron Raźnia-Raźniewski najlepiej powiedzieć to może! Nieraz asystował przy podobnych scenach...
Rzekomy baron skłonił się poważnie, na znak, że potwierdza słowa hrabiny, ale Orzelski już krzyczał dalej:
— Jaki baron Raźnia-Raźniewski! Nigdy nie słyszałem o podobnym baronie! Pewnie zbój, morderca, twój wspólnik...
— Chodźmy! — wyrzekła Tamara, opanowując się z całej mocy. — Gdy odejdziemy, on się uspokoi!
Uczyniła parę kroków, aby pochwycić za rękę Zosieńkę i pociągnąć ją za sobą. Lecz ta, cofnęła się, mierząc ją wzrokiem pełnym wstrętu.
— Precz!
Drgnęła z gniewu. Lecz, jeszcze nie chciała doprowadzić do ostateczności. A nuż, w drugim pokoju podsłuchuje służąca?
— Zosieńko! — wykrzyknęła głosem, rzekłbyś, pełnym żalu. — W ten sposób odzywasz się? Wierzysz nieprzytomnemu człowiekowi! Przyjmujesz za prawdę niepoczytalne słowa, które z jego ust padają? Toć cierpi na manję prześladowczą!... W czasie ataków, zazwyczaj zwie mnie morderczynią...
Groźna zmarszczka nie znikła z czoła panny.
— Bo i jesteś nią, pani! — wyrzekła stanowczo — A raczej podłą i przewrotną kobietą! Hrabia Orzelski oddawna jest przytomny i zdążył powtórzyć mi wszystko! W jaki sposób obchodziłaś się z nim przez lat tyle! Wczoraj wieczór prosiłam go umyślnie, by nadal udawał apatję i senność! Aby was lepiej przyłapać! Nie pomogą dalsze kłamstwa i wykręty...
— Kiedy...
— Zbyt wiele zebrałam o pani danych i znam jej przeszłość! Wiem, również, kim jest wytworny baron Raźnia-Raźniewski! Mam-że powiedzieć? Twoim kochankiem i zbiegłym z więzienia fałszerzem! Dość intryg i obłudy!... Nadszedł czas kary...
— Ach!...
Chrapliwy odgłos wyrwał się z gardła Orzelskiej. Zamieniła błyskawiczne spojrzenie ze wspólnikiem.
Rzekomy baron wypuścił monokl z oka i stał, pozornie, zimny i sztywny, ale, znać było, że nie cofnie się teraz przed niczem.
— Ty żmijo! — zasyczała Tamara, zrzucając maskę — Udawałaś naiwną dziewczynkę, aby nas lepiej szpiegować i podejść! Wybiegłaś rano z domu, żeby nam na kark sprowadzić władzę. O, zanim ci pośpieszą z pomocą, rozprawimy się jeszcze z tobą!... Bierz, smarkatą, Ryszardzie!
— Ratunku! — wrzasnął w tej chwili paralityk, który z natężeniem śledził całą scenę. — Uciekaj!... Oni cię zabiją...
Panna wykonała ruch, jakby pragnąc odskoczyć, ale już było zapóźno. Niespodzianie awanturnik rzucił się na nią i oplótł ją swemi rękami, a Tamara wetknęła jej w usta chusteczkę, aby uniemożliwić wołania o pomoc.
— Ratunku! — ryczał dalej chory — Mordują! Mordują!
Lecz i z nim Orzelska poradziłaby sobie łatwo. Pobiegła do sąsiedniej sypialni i przyniósłszy z tamtąd ręcznik, już zamierzała okręcić nim głowę paralityka, nie mniej mocno, niźli wczoraj to uczynił Krzesz, gdy ten zamilkł, a w jego oczach odbiło się przerażenie.
— O pieniądze wam chodzi? — począł bełkotać. — Dam... dam... ile zechcecie!... Podpiszę plenipotencję!
— Zapóźno! — mruknęła — ta przeklęta dziewczyna, napewno, zawiadomiła władze! Na nic mi teraz twoja plenipotencja!
— Ale posiadam akcje!... Wartościowe papiery!... — prosił — kilkaset tysięcy! Myślałaś, że trzymam je w banku, a one znajdują się w skrytce... Tu, w szafie gdańskiej, w skrytce... O w tej, szafie, która stoi w rogu gabinetu...
— Dobrześ się zabezpieczał przedemną! — zauważyła złośliwie.
— Zabierz je!... Zabierz. Tylko uwolnij, natychmiast, nieszczęsną! O, wiem, co chcecie z nią zrobić!
— Mój kochany! — odrzekła złośliwie — Nie uwolnimy zaraz Zosieńki! Domyśliłeś się trafnie! Pozostanie ona naszym zakładnikiem, a w razie, gdyby nam groziło niebezpieczeństwo, spotka ją śmierć...
— Nie... nie...
— Posłuchaj, moja panienko! — zwróciła się do hrabianki, która nie czyniła żadnej próby wyrwania się z żelaznego uścisku, w którym ją trzymał awanturnik — Dowiedz się, czemu takie przerażenie ogarnęło twego ojca! W podziemiach pałacu znajduje się pewna piwnica. Jeszcze nieboszczyk, Iwan zajął się jej skonstruowaniem i urządził coś w rodzaju pułapki, bo do tej piwnicy spaść można niespodzianie, gdy w przedsionku usunie się, za pomocą mechanizmu, część podłogi. Zleciał tam nawet, ongi, Krzesz, gdy go do willi przywiodła ciekawość i teraz żałuję, że na zawsze nie pozostał! Lecz, nie o to chodzi... W tej dziwnej piwnicy, bardzo ładnie odnowionej, która wygląda, jak niewinny pokoik w suterynach, oświetlony nawet elektrycznem światłem, znajduje się ruchoma podłoga. O ile się naciśnie odpowiednią sprężynkę, podłoga usuwa się z pod stóp, tego, który się tam znajduje i wpada on do głębokiej studni, skąd powrotu, ani ocalenia niema! Pokazałam kiedyś tę zdradziecką celkę memu małżonkowi, zaniósłszy go tam umyślnie z Iwanem, i pojął on teraz, że tobie ją obecnie za mieszkanie przeznaczam, najdroższa Zosieńko!
Paralityk zasłonił twarz rękami, niby pragnąc odegnać straszliwą wizję.
— Daję wam wszystko! — zawołał — Czemuż chcecie zabrać jej życie!
— Obawiasz się o twą najdroższą córeczkę? — Że więcej już nigdy jej nie zobaczysz! Nie jesteśmy tacy krwiożerczy i zaraz zaproponujemy ci układ... Panienka pójdzie do piwnicy, ale nic jej się nie stanie, o ile dotrzymasz następujących warunków. Nam na opuszczenie willi potrzeba piętnaście minut! Jeśli w tym czasie nadejdzie policja...
— Nie, nie!... Ona nie zawiadamiała policji! Lękała się skandalu! — zaprotestował.
Choć Zosia skinieniem główki potwierdziła słowa paralityka, nie rozproszyło to nieufności Tamary.
— Nic wam nie wierzę i muszę się zabezpieczyć, — mruknęła. — Kto przez tyle dni umiał udawać niewinną gąskę, jak Zosieńka, potrafi i teraz dobrze zastawić pułapkę! Otóż, gdy pojawi się policja, oświadczysz im, że twoja córka złożyła swe oskarżenie w jakimś niepojętym ataku histerji, że nie odpowiadają one prawdzie i nigdy, z mej strony, nie stała ci się najlżejsza krzywda. Jeśli zapytają o Zosieńkę, odpowiesz, że poróżniłeś się z nią, właśnie przez ten postępek i na wskutek gwałtownej sceny, jaka pomiędzy wami zaszła, wybiegła ona z domu, nie wiadomo dokąd... Zrozumiałeś?
— Tak! tak... — wymówił z rezygnacją. — Powtórzę, jak sobie życzysz!
— Przez ten czas panienka będzie się znajdowała w piwnicy, a baron Raźnia-Raźniewski, którego nazwaliście moim kochankiem i fałszerzem, musi jej pilnować, trzymając rękę na odpowiedniej sprężynie. Gdybyś począł kręcić, albo usiłował zdradzić, mechanizm zostanie wpuszczony w ruch, i spotka ją wiadomy los. Toż samo nastąpi, o ile skłamałeś, że posiadasz wartościowe papiery, a oświadczenie to miało na celu, tylko dłuższe zatrzymanie nas w willi...
Jakby pewne zmieszanie odbiło się na twarzy paralityka, lecz wnet zawołał:
— Mam... mam... papiery!... Dostaniesz je! Dostaniesz!...
Spojrzała nań badawczo.
— Pamiętaj! Wiesz, że nie cofnę się przed niczem!
A gdy paralityk pochylił głowę, snać uważając, że sterroryzowała go dostatecznie, rzuciła krótko wspólnikowi.
— Chodźmy!
Ten pochwycił, niby balast, w swe ramiona Zosieńkę, nie stawiającą żadnego oporu i uniósł do góry.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tamara poszła przodem. Choć dokoła waliło się wszystko, Zosieńka dotarła do prawdy, a malarz skradł biżuterję, świtała jeszcze resztka nadzieji. Orzelski nie ośmieli się złamać narzuconych mu warunków, a jeśli w skrytce znajdują się naprawdę cenne akcje będą mieli za co uciec. Na pierwsze wydatki starczą te parę tysięcy, które zachowała przezornie w swem biureczku.
Jedna zachodzi obawa. Czy służąca nie podsłuchała skandalicznej sceny i nie pojawi się, jako groźny, a niepożądany świadek.
Hrabina lekko skinęła ręką rzekomemu baronowi, by na chwilę przystanął, a sama ostrożnie zwiedziła dalsze pokoje i sień. Subretki, na szczęście tam nie było i musiała się ona znajdować w służbowych pokojach.
Odetchnęła z ulgą.
Teraz bez przeszkód, dotarli z Raźnią-Raźniewskim do krętych schodów, wiodących z hall’u do podziemi.
Jeszcze chwila — i stali przed małemi obitemi blachą drzwiami, od których klucz posiadała Tamara.
Zgrzytnął zamek, później rozległ się trzask przekręconego elektrycznego kontaktu i ukazała się niewielka, czysta celka, pomalowana na biało olejną farbą, bez mebli, na pozór, niezamieszkały pokoik, z którego chwilowo nikt nie korzysta.
— Pozostaniesz tu! — rzekła Tamara, wskazując wspólnikowi, aby do tej celki wepchnął Zosieńkę — Twoje życie zawisło od posłuszeństwa ojca! — Choć w tejże chwili chustka — prowizoryczny knebel — wypadła z ust panny i swobodnie mogła ona odpowiedzieć — wzruszyła tylko ramionami, odwracając się z pogardą od swej prześladowczym.
— Takaś dumna, moja panienko? — zawołała ironicznie Tamara. — Trudno! I mnie nie pociąga z tobą, podstępna dziewczyno, rozmowa! Żegnaj! Mam nadzieję, na zawsze! A gdy później, zastanowisz się dobrze, dojdziesz do przekonania, że najlepiej będzie wszystko zatuszować, bo wszczynanie przeciw nam sprawy, nie miałoby żadnego sensu!...
Zatrzasnęły się drzwi.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zosieńka pozostała sama. Opuścił ją nagle ten pozorny spokój i obojętność, z jaką zachowała się dotychczas i z rozpaczą załamały się jej ręce.
— Nigdy ze mnie nic nie wyjdzie! — szepnęła cicho. — Za prędko dałam się unieść oburzeniu! A wszystko szło doskonale! Należało zaczekać jeszcze pół godziny!... Tak jeszcze pół godziny...
Tymczasem Tamara szybko biegła na górę, po schodach, nagląc do pośpiechu towarzysza:
— Chwili niema do stracenia! Ani chwili! — powtarzała. — Różnie wypaść może i lepiej, żebyśmy się nie spotkali z policją!... Zaraz ci pokażę, gdzie znajduje się mechanizm...
Przystanęła przed jedną ze ścian, w przedsionku, wskazując na ukryty we framudze guziczek, ledwie dostrzegalny dla niewtajemniczonego.
— Oto sprężyna! Tu pozostań! Ja pójdę po pieniądze i papiery... Za kilka minut powrócę i natychmiast opuścimy pałacyk. Jeśli, w najgorszym wypadku, przybędą w tym czasie wywiadowcy i poczną się dobijać do drzwi, sama im otworzę i ciebie nie zauważą. Miejmy nadzieję, że wszystko ułoży się pomyślnie a Orzelski nie zdradzi! Nie zaryzykuje on dla zemsty, życia córki!
— A jeśli? — przerwał.
— W takim razie — wyrzekła twardo — nie cofniemy się przed niczem! O ile posłyszysz z gabinetu moje wołania o ratunek, śpiesz do mnie! O reszcie, zbytecznie nadmieniać. Tylko śmierć mnie rozłączy z tobą! Browning chyba stale nosisz w kieszeni?
Awanturnik powoli skinął głową, a w jego stalowych oczach zaigrały złe błyski. I on wiedział, że wygrywają ostatnią stawkę i, że nie mają już nic do stracenia.
Wolał zginąć, niźli znów powrócić do więzienia w Szwajcarji.
Tamara podążała pośpiesznie do gabinetu.
— Gdzież są te papiery? — padło z jej ust nerwowe zapytanie.
Paralityk z rezygnacją wskazał raz jeszcze w kierunku wielkiej gdańskiej szafy.
— Mówiłem, że tam! Wcale nie zamierzam cię oszukać?
— Z której strony ta skrytka?
— W lewej kolumnie! Naciśnij u góry...
Nie czekała na dalsze wskazówki. Palce hrabiny już biegły wzdłuż wspaniałego, stylowego mebla. Lecz na guzik, niełatwo było natrafić. A nuż ją zwodził?
— Słuchaj! — rzuciła ostrzeżenie — Jeśli to miał być żart z twej strony, lub chęć skorzystania na czasie, mocno pożałujesz tego!
Ale twarz paralityka świadczyła, że bynajmniej nie miał zamiaru wyprowadzenia w pole Tamary.
— O... o... koło tej plamki... guziczek! — wybełkotał — Tam, tam... Widzisz...
Nareszcie. Jej palce natrafiły na wypukłość. O, jak znakomicie jest ta skrytka zamaskowana. Rozległ się suchy trzask i od kolumienki odskoczyła deseczka, ukazując wąski i długi otwór. W rzeczy samej, znajdował się tam spory zwitek papierów.
Wyciągnęła go prędko, drżąc z niepokoju.
— A jeśli...
Jeśli te papiery są zdewaluowane, bezwartościowe? Jeśli Orzelski umyślnie spłatał jej figla, każąc szukać paczki makulatury?
Zerknęła nań podejrzliwie, ale on mruknął spokojnie:
— Licz... licz... Sto kilkadziesiąt tysięcy!
Rozwiązawszy sznurek, któremi były obwinięte, przerzuciła prędko wartościowe papiery i odetchnęła z ulgą.
Istotnie znajdowały się w paczce najlepsze obligi, cenne akcje, a powierzchowny rzut oka przekonał ją, że wartość ich odpowiada sumie, wymienionej przez Orzelskiego.
— Dobrze! — mruknęła — Nie skłamałeś! Ale też i schowanko!...
Porwała ją teraz złość przeciw temu przeklętemu idjocie, który przewyższał ją w chytrości i tyle czasu trzymał pod jej nosem, ten skarb tak znakomicie schowany, podczas, gdy ona musiała nad zdobywaniem pieniędzy łamać sobie głowę. Rzuciła mu nienawistnie spojrzenie. Lecz, nie było czasu do stracenia.
Pochwyciwszy paczkę, wybiegła do sypialni i tam schowała ją do ręcznej torebki. Później otworzyła szufladę biureczka i w pośpiechu wrzuciła do torebki pieniądze, zachowane na czarną godzinę i kilka drobniejszych klejnotów, które się nie znalazły wczoraj w walizce, wyniesionej przez Krzesza.
Wszystko, nareszcie! Nic więcej nie zabierze, a tego co posiada na ucieczkę i wygodne życie zagranicą starczy.
Kapelusz, palto... i już może opuścić willę. Lecz gniew jej przeciwko mężowi był tak wielki, iż gdy ubrana do wyjścia, z powrotem przechodziła przez gabinet, w którym znajdował się chory, nie mogła się powstrzymać i na chwilę przystanęła przed jego fotelem.
— Opuszczam cię więc, najdroższy małżonku!... — zasyczały pełne jadu słowa. — Aby kędyś daleko, powetować sobie z kochankiem lata, stracone przy twym boku! Ja cię dręczyłam, a tyś mnie otumaniał mirażem miljonów, które nie stanowiły twej własności! Jesteśmy kwita! Ja o tem zapomnę, w objęciach innego! Lecz i tobie, radzę, o mnie zapomnieć! Noszę to samo nazwisko, co ty i twoja córka, i wszelkie prześladowania, wymierzone w moją stronę, okryłyby tylko skandalem waszą rodzinę.
— Nie myślę cię ścigać! — wyrzekł z godnością. — Niech się los na tobie za krzywdy, jakich doznałem, pomści! Odejdziesz, wolna.
— Krzywdy? — mruknęła. — A tyś nikomu nie wyrządził krzywdy?
— Ja?
— A tamta? Wszak to, co się stało, nastąpiło za twoją zgodą i przy twej pomocy! Na zawsze pozostaniesz moim wspólnikiem!
— Boże! — szepnął, blednąc, niby trafiony prosto w serce. — Straszne!... Lecz kara, jaka na mnie spadła, okupiła chyba moje winy! Toć w żadnem więzieniu, nie przeszedłbym takich katuszy jak te, które mi zadawałaś... Och, ona, widząc z zaświatów, co cierpię, napewno darowała mi moje grzechy...
— Hm!... Nie wiem!!! Bo, ona żyje!...
Jeśliby paralityk mógł się poderwać z fotela, uczyniłby to w tej chwili. Jego oczy rozszerzył wyraz niepomiernego przerażenia i męki, wyraz tak okropny, iż nie pojawiał się on nawet wtedy, gdy Iwan pastwił się nad nieszczęsnym.
— Żyje? — wybełkotał.
— Tak! — przytwierdziła, zadowolona z wywołanego wrażenia. — W jaki sposób udało się jej uratować, nie pojmuję! Ale wyszła cało z przygody i ciężkie oczekują cię z nią przeprawy, tem bardziej, że w domu bawi Zosieńka...
— Zosieńka!... — schował twarz w dłonie.
— Tamta zaś jest obłąkana i dyszy zemstą! Jeśli nie pojawiła się dotychczas w willi, to tylko dlatego, że mnie się obawiała, ale wiem, że od dłuższego czasu krąży w okolicy i rzuca pogróżki. Ja ją widziałam, widział ją również, ten łajdak Krzesz... Nie zazdroszczę ci scen z tą panią, w przyszłości!
— Kiedy?... Posłuchaj... — wymówił, jakby chcąc się ją o coś zapytać, ale Tamara, snać uważała dalsze wyjaśnienia za zbyteczne, bo wzruszywszy ramionami i mierząc chorego wzrokiem pełnym złośliwości, rzuciła tylko na pożegnanie:
— Powodzenia życzę!
Za wiele straciła czasu. Nie warto dla dalszej zemsty, narażać się na jaką przykrą niespodziankę, szczególniej, że i tak zgnębiła Orzelskiego ostatecznie. Najlepiej, natychmiast opuścić razem z Ryszardem pałacyk.
Już znalazła się w przedsionku i chciała usta otworzyć, aby oświadczyć kochankowi, który wciąż stał przy ścianie, trzymając rękę na groźnym guziku, że wszystko poszło pomyślnie, pieniądze ma w woreczku i mogą uciec bez przeszkód, gdy wtem rozległ się dzwonek.
Ostry, mocny, dzwonek u wejścia! Tak dzwoni człowiek, pewny siebie, który co rychlej pragnie się znaleźć wewnątrz domu.
Zbladła. Czyżby w ostatniej chwili zły los zsyłał niespodziewaną przeszkodę, krzyżującą wszystkie plany.
— Otworzyć?
Toż samo pytanie zarysowało się wyraźnie i na twarzy awanturnika.
— Nie otwierać?
Tamara powzięła decyzję.
— Chyba nie zdradzi nas stary! — wyszeptała w stronę „barona“. — Zanadto nastraszyłam go przed chwilą, a jeśli nie otworzę, wzbudzi to podejrzenia!
W rzeczy samej, ten, czy też ci, którzy dobijali się do drzwi, stawali się coraz natarczywsi i coraz niecierpliwiej brzmiały dzwonki.
— Trzeba ich wpuścić! — mruknął.
Rzuciła mu porozumiewawcze spojrzenie.
— Schowaj się do wnęki! — rzekła. — Żeby cię nie zauważyli. Ja z nimi się szybko załatwię!
Podeszła do wejścia, lecz zanim rozwarła drzwi, jej oko zbliżyło się do niewielkiego, okrągłego otworu, przez który widać było można, co się działo zewnątrz willi. Przez te ukryte okienko, ongi obserwowała i Krzesza, gdy ten niespodzianie chciał dostać się do pałacyku.
Teraz wpatrywała się czas jakiś, aż jej twarz rozjaśnił dziwny uśmiech.
— Któż, tam? — zapytał cicho Raźnia-Raźniewski, zaciekawiony.
— Jeden tylko przeciwnik i w dodatku, niegroźny! Nawet bardzo się cieszę, że go widzę!
— Nie pojmuję!
— Pan Bob Szarecki, zamierza nam złożyć wizytę!
— Aha! — mruknął awanturnik, ze złym błyskiem w oczach.
Istotnie, za drzwiami znajdował się Bob. Tknięty jakiemś przeczuciem, nie dokończył on swego listu. Za dobrze znał Tamarę, by nie pojąć, że tak nie pozostawi ona całej sprawy. I nagle, zadrżało w nim wszystko, a głos wewnętrzny uporczywie powtarzał, że biednej Zosieńce może grozić wielkie niebezpieczeństwo i że dawna kochanka, nie otrzymawszy od niego proszków, doprowadzona do ostateczności, nie cofnie się przed niczem. To też, wybiegł z domu i pośpieszył do pałacyku Orzelskich, postanawiając za wszelką cenę, uratować Zosieńkę i ostrzec ją. Nie wiedział jeszcze, w jakiej formie ma wypowiedzieć to ostrzeżenie, bo wyznając prawdę, musiałby szczerze opowiedzieć jej i o roli jaką odegrał — ale sądził, że niektórych półsłówek i niedomówień wystarczy, aby Zosieńka miała się na baczności. Tembardziej, że jak wynikało z ostatniej rozmowy i ona w sytuacji poczynała się nieco orjentować.
Teraz niecierpliwie dzwonił do willi, a im dłużej mu nie otwierano, tem mocniejszy niepokój targał jego sercem.
Tymczasem Tamara, stojąc za drzwiami, złośliwie szepnęła do swego towarzysza:
— Godnie, chyba, przyjmiemy Boba?
— O, tak! — przytwierdził awanturnik.
Oboje jednakowo byli wściekli na zdrajcę. Toć wyłącznie przez tego pajaca o słabym charakterze i wiecznych skrupułach, rozbił się znakomicie ułożony plan i miljonowy łup, wyślizgnął się tuż z przed nosa. Gdyby nie jego odmowa dalszego dostarczenia narkotyków, nie ocknąłby się dziś Orzelski i nie wynikłaby ta cała awantura. Z czem, właściwie przybywał? Po cóż zjawiał się w willi? Wyrazić skruchę? Wątpliwe!... Bo, parę godzin temu, przekonała się Tamara, że nie da się on zachwiać w swych postanowieniach, ani pieszczotą, ani groźbą. Więc przybywał, jako wróg, żeby ich „położyć“ ostatecznie.
Wyraz okrucieństwa wykrzywił twarz pięknej kobiety. Samo fatum zsyłało go w jej ręce i spokojniejsza wyjedzie, nasyciwszy swą zemstę.
Mrugnęła na Raźnia-Raźniewskiego, poczem uczyniła parę głośnych kroków, niby idąc z dalszych pokojów i otwarła drzwi.
— Ach, to ty, Bobie! — rzekła, jakby pomiędzy niemi nic nie zaszło.
Cofnął się nieco i pobladł na jej widok.
— Czemuż patrzysz na mnie tak głupio! — uśmiechnęła się, znakomicie grając komedję. — Skoroś tu przyszedł, musiałeś być przygotowany, że mnie spotkasz? Dobijałeś się natarczywie! Ponieważ służącej niema w domu, sama postanowiłam ci otworzyć... Wejdź.
Zerknął na hrabinę nieufnie, lecz cofać się już było za późno. Udając się do pałacyku Orzelskich, liczył, iż drzwi mu otworzy pokojówka i że bezpośrednio rozmówi się z Zosieńką. Stało się inaczej. Ale nic na to nie mógł zaradzić, bo Tamara była i nadal oficjalnie panią domu. Niechętnie wszedł do hallu, rozmyślając, w jaki sposób uda mu się porozumieć z ukochaną.
— Przywiodła cię skrucha? — pozornie wesoło rzuciła Orzelska, zamykając drzwi za nim.
— Et!... — mruknął i rozejrzał się dokoła.
W hallu było ciemno. Tamara umyślnie nie zapaliła tam światła i Szarecki nie dostrzegł awanturnika, który stał ukryty, we wnęce, poza jego plecami.
— Tęsknota za narzeczoną? — dalej nalegała ze śmiechem. — Myślisz, że już ją zabiłam, zamordowałam? Śpieszysz na ratunek?
— Przestań żartować! — odrzekł poważnie. — Chciałbym się rozmówić z Zosieńką!
— Po co?
— Zdaje się, że po naszej ostatniej scenie, powinienem upozorować przed nią fakt zerwania!
— Mogłeś to uczynić listownie — igrała, niczem kot z myszą.
— Wolałbym...
— Osobiście! Rozumiem! Żeby mnie należycie oczernić! Bądź spokojny, ja również poniechałam moich zamiarów.
— Ach, Tamaro! Gdybym mógł temu uwierzyć!
W tejże chwili, potężne dłonie, oplotły Szareckiego i obaliły na podłogę, a później jedna z nich mocno ścisnęła go za gardło. Leżał nieruchomo, dusząc się i nie mogąc pojąć, co właściwie się stało.
— A... pan... baron!... — wybełkotał wreszcie, poznając pochylonego nad nim napastnika.
— Tak, baron! — z dzikim triumfem zawołała Tamara, nie maskując się już dalej. — Mój kochanek! Mój, naprawdę, uwielbiany kochanek, dla którego pójdę w ogień i piekło! Żebyś o tem wiedział, ty nędzna szmato!...
Zerwała sznur z jednej z portjer i nagle szatański pomysł przyszedł jej do głowy.
— Zwiąż go! — rzekła do awanturnika.
A gdy ten krępował Boba, dodała.
— Posłuchaj, gagatku, co ci powiem! Po twej zdradzie, zmuszeni jesteśmy natychmiast uciekać z willi. Sam to chyba rozumiesz! Nikogo jednak nie uśmierciliśmy i nie mamy zamiaru uśmiercać. I tobie włos z głowy nie spadnie. Poleżysz parę minut, związany. Twoja Zosieńka znajduje się zamknięta w piwnicy, która otwiera się mechanicznie. Wystarczy nacisnąć ten guziczek — wskazała na ukrytą w ścianie sprężynkę, — a otworzą się drzwi i będzie wolna. Skoro odejdziemy, łatwo ściągniesz więzy, bo nie są mocne i najdroższą oswobodzisz. Pojąłeś?
Patrzył na nią wciąż, nieco błędnemi oczami i znać było, że usiłuje ogarnąć sytuację.
— Pojąłeś?
Zrozumiał, nareszcie. Zosieńkę uwięziono, lecz żadna krzywda jej się nie stała, tamta para zaś szykuje się do ucieczki. Nadal jednak milczał, nie chcąc się wdawać z Tamarą w rozmowę.
— Za kilka minut nas w willi nie będzie! — wyjaśniła dalej Orzelska. — Nie uczyniliśmy, odchodząc, nikomu krzywdy. Zamknięcie Zosieńki, jest tylko środkiem ostrożności... I ciebie przymkniemy na klucz! A później zwalniaj narzeczoną... Możesz to uczynić śmiało! Nie obawiamy się tego, bo nikt z was nie ośmieli się zarządzić pościgu!
Pochyliła się nad nim, umyślnie rozluźniając więzy. Później skinęła na swego towarzysza i wyszła z hall‘u, rzucając Szareckiemu dziwne spojrzenie na pożegnanie.
Zgrzytnął klucz.
Znalazł się w sieni, uwięziony.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ale, gdy ucichł odgłos kroków Tamary i rzekomego barona, pośpiesznie jął się szarpać usiłując corychlej się oswobodzić od krępujących go sznurów. Szło mu to wolniej, niźli sądził, wreszcie jednak więzy opadły.
Nadstawił ucha.
Z dalszych pokojów nie dobiegały żadne szmery. Musiała zbrodnicza para już opuścić willę. Należy tedy uwolnić natychmiast Zosieńkę!.
Nie podejrzewając podstępu, mocno nacisnął guzik, wskazany przez przewrotną kochankę. Mniemał, że Tamara zadowolniwszy się łupem znacznym i zapewniwszy sobie bezkarność, w rzeczy samej, poprzestanie na chwilowem uwięzieniu domowników.
Później nacisnął po raz drugi i trzeci... Nie nastąpił jednak skutek, zapowiedziany przez Orzelską. Nie posłyszał skrzypu otwierających się drzwi, ani też nie ujrzał Zosieńki.
Zdziwiony, jął rozglądać się dokoła. Na ostatek, spostrzegł, kręcone schodki, prowadzące do suteryn i bez wahania, rzucił się w tę stronę.
Lecz, choć rychło znalazł się na dole i w długim korytarzu, odszukał przy pomocy zaświeconych zapałek kontakt elektryczny i przekręcił go, a potem natrafił na drzwi, obite pomalowaną na biały kolor blachą, nie pomogło mu to wiele.
Intuicja zakochanego mówiła wyraźnie, że za temi drzwiami znajduje się Zosieńka. Ale były mocno zamknięte, nawet pozbawione klamki, a mimo uporczywego dobijania się, nie posłyszał z za nich najlżejszego odgłosu. Na jego wołanie nikt nie odpowiedział wołaniem.
Cóż to znaczyło?
Boba oblał zimny pot. Zwiodła go Tamara? Nie znajduje się tam Zosieńka? Wszystko było kłamstwem? Wyrządzono krzywdę, biedaczce? A może wogóle wykreślono z liczby żyjących, gdyż domyślała się zbyt wiele?
Zrozpaczony, popędził na górę.
Z całej siły począł łomotać w drzwi, wiodące z hall‘u do dalszych pokojów. Usiłował je wyważyć, lecz były mocne i nie ustępowały. Wydawało mu się chwilami, że z kądciś zdala, może z gabinetu Orzelskiego, dobiegają odgłosy podnieconej rozmowy, a jakiś nieznany mu głos coś krzyczy z gniewem, rzuca pogróżki. Ale, widocznie, zdawało mu się tylko. Bo, choć coraz silniej łomotał, nikt od zewnątrz nie pośpieszył z pomocą, aby go zwolnić z więzienia.
Wreszcie, zniechęcony, puścił klamkę...
Nadsłuchiwał w skupieniu...
Nagle, poza jego plecami rozległ się cichy syk...
Odwrócił się zdumiony...
Niemożebne?
Zosieńka rozejrzała się bezradnie po swem więzieniu.
Pokoik był mały, wyłożony kaflami i prawie bez mebli. Stał tam tylko niewielki drewniany stół i krzesełko, a elektryczna lampa świeciła wysoko u góry.
Co dalej robić?
Co przedsięwziąć!
Łzy kręciły się w oczach Zosieńki.
Przez własną nieopatrzność, przez zbyt gwałtowny poryw nerwowy, nad jakim nie umiała zapanować, zepsuła tak znakomicie ułożony plan.
Nietylko zepsuła, ale...
Innych narazić może na nieprzyjemności...
Bo przecież lada chwila ma przybyć Marta z Krzeszem, oraz z tamtą siwowłosą kobietą. Spóźnili się, wprawdzie nieco i pod tym względem przerachowała się Zosieńka...
Lecz, czemuż nie zaczekała na nich, a dała się sprowokować Orzelskiej?
Czyż nie należało zwlekać i politykować, a dopiero wystąpić ostro, kiedy już przybyła pomoc?
Ha, co się stało, nie odstanie!
Próżno, rozpaczać!...
Ale, czy Orzelska, ostrzeżona i przygotowana na wszystko, wraz ze swym wspólnikiem, tym „baronem“ Raźnia-Raźniewskim nie zgotuje jakiej tragicznej niespodzianki?
Biednej Marcie?
Lub siwowłosej kobiecie?
Bo nienawidzi ona je obie i chętnie ujrzałaby ich zgubę!
Ścisnęło się serce Zosieńki!
Znów pobiegły myśli...
Tamara twierdziła, że zamyka ją tu w tej celce, aby móc swobodnie opuścić pałacyk. Twierdziła, że skoro tylko otrzyma okup, natychmiast wraz ze swym towarzyszem, ulotni się z willi...
Za kwadrans!
Czy można wierzyć Tamarze?
Bo, pieniądze, to najmniejsze!
Dotrzyma słowa?
Wątpliwe!
Znów, kryje się pod tem nowy podstęp!
Jaki?
Och, niestety, Zosieńka nie może go przejrzeć!
Lecz, pocóż tamtych naraziła na niebezpieczeństwo?
A może, kto zjawi się na jej ratunek?
Bob?
Czy Bob się domyśli?
Czy widziała go dziś Tamara?
Cóż dalej?
Panienka zasłoniła twarz rączkami i zatkała cicho.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wnet opanowała się po chwili!
Nie należy poddawać się przygnębieniu!
Albo, naprawdę, zwolni ją Tamara, albo tu ona musi wynaleźć sposób, aby wydostać się z tej celi.
Mijały długie minuty i upływał, zapewne, już nie kwandrans, a dobre półgodziny — lecz nikt nie zjawiał się, aby drzwi otworzyć Zosieńce.
Więc podstęp!
Powstawszy z krzesełka, na którem dotychczas zajmowała miejsce, jęła krążyć niespokojna po pokoiku, w myślach szukając ratunku.
Daremnie!
Ściany były gładkie, izdebka bez okna, drzwi szczelnie zamknięte — ani marzenia, żeby stąd się wydostać.
Nagle, jej serce zadrżało niepokojem... Co to?
Bo wydawało się jej, że podłoga lekko drgnęła i jakby się poruszyła...
Niemożebne!
Czyż posiada ten pokój szczególne urządzenie — mogące przyprawić o zgubę tego, kto się tam znajduje? A jej przeznaczono tę celę, by tam poniosła śmierć? Możliwe!
Wszystkiego należy się spodziewać po Tamarze!
Wpijała się teraz wzrokiem w podłogę, a im dłużej patrzyła, tem mocniejszego nabierała przekonania, że nie omyliło ją przeczucie.
Tak!
Podłoga porusza się, najwyraźniej oddziela się jakby od ściany, a za nią ukazuje się ciemna głębia!
Otwór mroczny skąd wieje dziwny chłód. Podłoga znika coraz więcej, a próżnia zbliża się do Zosieńki. Wnet rozewrze się odchłań u jej stóp, a ona, nie mając nawet o co się zaczepić, bo ściany są gładkie w tę odchłań runie?
— Boże!
W swem przerażeniu, przycisnęła się mocno do kafli, o które stała wsparta i patrzyła, co dalej nastąpi.
Otwór już zajmuje pół celi, jeszcze parę sekund, a wtedy...
— Łotrostwo! — zawołała Zosieńka — Toć to pułapka, w której znajdujący się człowiek spada do lochu, lub studni! Jestem zgubiona! Nietylko zgubiona, lecz patrzeć jeszcze muszę, jak powoli idzie do mnie nieuchronna zagłada!
Coraz bliżej i bliżej...
Jakby kto z góry poruszał sprężynę, a za każdem poruszeniem usuwała się podłoga.
— Co za zbój! — pomyślała Zosieńka — aby pastwić się tak bez serca! Mało że zabija, na dodatek dręczy przed śmiercią! Nikt inny tego nie czynił, niżli Tamara, lub ten łajdak, Raźnia-Raźniewski!
Aż podniosła do góry dłoń, zaciśniętą w piąstkę z bezsilnego oburzenia...
Och, gdybyż mogła przewidzieć, że nikt inny nie naciska tej sprężyny, tylko właśnie Bob, sam niosąc śmierć swej ukochanej...
Och, gdybyż mogła przewidzieć, że Bob, wprowadzony w błąd wskazówkami Orzelskiej, niesie jej zgubę miast ratunku...
Tak, Bob...
A on, w swem podnieceniu wciąż naciskał dalej — a za każdem naciśnięciem, niby na mechanicznych rolkach, zwijał się kawał podłogi.
Teraz już zimny pot zlewa czoło Zosieńki. Czarna głębia jest tuż u jej nóg, najwyżej parę cali ją od niej dzieli...
— Ratunku! Ratunku! — wydarł się z jej piersi, pełen śmiertelnego przerażenia okrzyk, jakgdyby mógł ją kto posłyszeć.
Lecz okrzyk ten odbił się tylko o zimne kafle, któremi była wyłożona celka i śród tych kafli zginął.
— Ratunku!
Jeszcze chwila, a runie Zosieńka do lochu...
Koniec!
Nieuchronna śmierć...
Bo, nie po to wybudowano pułapkę, by kto z niej miał wyjść żywym!
Oczy Zosieńki, niczem zahypnotyzowane, wpijają się w czarną głębię, szukając dna, lecz tego dna nie widać...
— Snać mi tak sądzone! — myśli z rezygnacją — Zginę!
Raptem ręka Zosieńki, przyciskając machinalnie kafle, natrafiła na jakiś guzik.
Spojrzała po za siebie, zdumiona...
Ujrzała niewielkie schowanko, rzekłbyś szufladę, a w niej dwie mosiężne rączki.
Na jednej z nich widniał wielkiemi literami wykaligrafowany napis: „Pociągnij natychmiast, jeśli chcesz ocalić się od zguby!“
Bez namysłu, Zosieńka pociągnęła za metalową rączkę...
A wtedy stał się cud...
Tak, istny cud!
Bo, usuwająca się z pod jej nóg podłoga, nie tylko zatrzymała się raptownie, lecz, posłuszna kierującej nią sprężynie, cicho, bez szelestu powróciła na swe miejsce.
Znów widniał przed Zosieńką normalny pokoik, nie przedstawiający, na pierwszy rzut oka, żadnego niebezpieczeństwa.
Westchnienie ulgi wydarło się z jej piersi, a z ust pobiegł cichy szept:
— Więc jestem ocalona!
Teraz ciekawie zajrzała do schowanka.
Prócz dwóch rączek mosiężnych, z których jedna życie uratowała Zosieńce, znajdowała się i jakaś kartka.
Tak, kartka...
Zapełniona, niewprawnem, męskiem pismem!
Cóż to miało oznaczać! Dodatkowe wskazówki dla tego, ktoby przypadkiem natrafił na skrytkę?
Ujęła kartkę do ręki.
Pod spodem widniał podpis — Iwan!
Iwan? Ten kozak Orzelskiej? Czemuż pozostawił tu kartkę? Wszak, niedawno, odebrał sobie życie!
Coraz więcej zaintrygowana, czytała...
Czytała z zapartym oddechem, to przedśmiertne wyznanie.
Brzmiało ono:
„Ktokolwiek tę kartkę odnajdzie, niech wie, że mnie śród żywych już niema. Gdybym żył nie pozostawiłbym jej, napewno. Lecz, niechaj i reszty się dowie...
Hrabina Orzelska, jest największym potworem na ziemi. Uczyniła ze mnie najpodlejszego człowieka, wdeptała w błoto, odebrała resztki czci...
Przez nią katowałem tego nieszczęsnego starca, który jest jej mężem, bezbronnego chorego...
Katowałem...
Bo byłem jej kochankiem...
Tak, kochankiem...
Mnie, sługę, kozaka, wzięła za swego kochanka, by uczynić ze mnie posłuszne w swem ręku narzędzie, zbrodniarza, przestępcę...
A ja czyniłem, co tylko zechciała, bo ją kochałem...
Kochałem. A ona twierdziła, że też mnie kochała.
Głupiec! Nędzny robak ziemi, wierzyłem w to, jakgdyby ona, wogóle, mogła kogo kochać...
Czegoż nie czyniłem przez tę przeklętą miłość...
Powodowany zazdrością, napisałem anonim, oskarżając jej kochanka Ryszarda, z którym podówczas żyła, o fałszerstwa, choć sam uczestniczyłem w tych fałszerstwach...
A później, kiedy złączył ją ślub z Orzelskim, zamieniłem się w oprawcę, byle od czasu do czasu pochwycić jej krótką pieszczotę... Bo ona torturami z niego wydobywała pieniądze!
Niech, będzie przeklęta!
Od paru dni dopiero rozumiem, jak podłą jest ta kobieta... Szczególniej, dzisiaj pojąłem!... Odkąd powrócił ten jej kochanek, Ryszard... Tak, Ryszard...
Stałem się jej niepotrzebny — a żyć bez niej nie mogę... Więc zginę!
Dziś w nocy, postanowiłem z sobą skończyć! Jeśli nie skończę, tę kartkę usunę.
Lecz zapewne, nie usunę, bo nie wiem, coby mogło wpłynąć na moje postanowienie...
Teraz słuchaj, ty, który ją odnajdziesz!
Nie należysz prawdopodobnie, do przyjaciół hrabiny, bo tych którzy znajdą się w tej celi, oczekuje niechybna śmierć i tylko wroga, lub tego, kogo pragnie usunąć ze swej drogi — ona, tam zamknie.
Cela ta jest szatańskim wynalazkiem, a ja, niestety, kierowałem jej urządzeniem...
Kierowałem, lecz już wtedy, nie ufałem Orzelskiej. Dlatego, też...
Gdy naciskać mechanizm znajdujący się w przedsionku, na górze, z pod stóp usuwa się podłoga, a znajdujący się w celi spada do głębokiej studni, skąd ratunku niema...
Lecz, podejrzewałem Orzelską.
Podejrzewałem Orzelską.
godny, a chcąc się mnie pozbyć, los podobny zgotuje w tej pułapce...[2]
Więc...
W tajemnicy przed nią, zainstalowałem inny mechanizm. Dwie rączki. Jedna z nich powstrzymuje działanie sprężyn na górze, a podłoga powraca na swe miejsce — gdy naciśniesz drugą, znajdziesz potajemne przejście, które cię wybawi z pułapki.
Oto wszystko...
Skorzystaj z tych wskazówek i ratuj się, o ile ci na to pozwoli czas! Pamiętaj też o tem, że mnie na świecie niema i jeśli chcesz, pomścij się i za mój los! Bo, Orzelska warta jest kary! Ty jej wymierz tę karę! A szczęściem jej będzie, o ile nikt mej kartki nie znajdzie... Iwan“.
Arkusz papieru wypadł z ręki Zosieńki.
Ten, Iwan...
Pastwił się nad Orzelskim.
Był kochankiem Tamary...
Lecz jej, przypadkiem, przyniósł ocalenie...
Niema chwili do namysłu! Należy tak postąpić, jak on wskazuje!
Nacisnęła guzik...
Odskoczyły kafle, ukazując wąskie przejście. Wślizgnęła się weń.
Kręte schodki wiodły na górę.
Dotarła, do maleńkiej platformy. Tu, w półmroku dojrzała parę drzwiczek.
Jedne, wiodły na prawo — a drugie na lewo? Które stanowią, właściwe wyjście?
Nacisnęła guziczek, otwierający pierwsze drzwi.
Zajaśniała przed nią, dobrze znajoma jadalnia. Drzwiczki były ukryte w drewnianych, rzeźbionych boazerjach, biegnących wzdłuż sali i nikt nie mógł się domyślić, że tam znajduje się potajemne przejście. Przez tę jadalnię, a następnie duży salon, docierało się do gabinetu Orzelskiego i Zosieńka odniosła nawet wrażenie, że stamtąd dobiega ją gwar zmieszanych, podnieconych głosów.
— Więc może zdążyli! — z jej piersi wydarło się westchnienie ulgi. — Nie ujdzie bezkarnie, Tamara! Zaraz tam pośpieszę!
Lecz przódy, chciała zaspokoić swą ciekawość. Dokąd wiodły te drugie drzwiczki?
Poruszyła odnośną sprężynę — i w pierwszej chwili nic nie dojrzała w ciemnościach.
Gdzież jest?
Dopiero, po upływie kilku sekund, zorjentowała się, że się znajduje wewnątrz wielkiej, gdańskiej szafy.
Tak, gdańskiej szafy...
Szafa ta stanowiła ozdobę przedsionka i zazwyczaj używano ją zamiast wieszaków. A sprytny kozak Iwan, tu pomieścił potajemne przejście, by swobodnie móc się przedostać do hall‘u.
Na wszelki wypadek, zabezpieczył sobie dwie drogi.
Jedną przez jadalnię, a drugą, wiodącą wprost do sieni.
Pchnęła drzwi szafy.
Rozwarły się szeroko, a wówczas dojrzała, że w hall‘u znajduje się jakiś człowiek. Biegał on niespokojnie tam i z powrotem, coś naciskał koło ściany, a później wykonywał gesty zniechęcenia i mamrotał do siebie niezrozumiałe słowa.
— Bobie! — syknęła cicho.
Dojrzał ją. Okrzyk radości wydarł się z jego piersi. Przypadł do Zosieńki.
— Więc jesteś uratowana! — mówił, ściskając gwałtownie jej rączkę. — Uratowana! Raz przynajmniej, Tamara dotrzymała słowa! A ja już zwątpiłem we wszystko! Mniemałem, że zażartowano ze mnie okrutnie!
— Zdaje się, że się nie mylisz! Cóż ci powiedziała Tamara?
Jął prędko wyjaśniać:
— Oświadczyła mi, że skoro została zdemaskowana, musi uciekać z pałacyku, lecz nie zamierza nikomu uczynić krzywdy! Aby się zabezpieczyć przed pogonią, uwięziła cię w jakimś pokoiku, a mnie zmuszona jest zamknąć w sieni. Gdy, jednak, z willi odejdzie, mam nacisnąć na guzik — wskazał oczami w kierunku sprężyny — a wówczas otworzą się drzwi twej celki i bez żadnego szwanku wyjdziesz z tamtąd. Musiało się coś zepsuć w maszynerji, bo naciskałem z całej mocy, a ty dopiero teraz, po upływie kilkunastu minut się zjawiasz...
Zosieńka poczęła się śmiać.
— Wszystko pojmuję! Takie zlecenie otrzymałeś od Tamary?
— Tak! — stropił się nieco.
— Wiesz, że o mały włos, nie zabiłeś mnie własnemi rękami, coprawda, niechcący...
— Ja?
— Że chciałeś wrzucić mnie w przepaść!
— Przestań żartować, Zosieńko!
— Bynajmniej nie żartuję, głupiutki Bobie! Wiedz o tem, że ten guzik, na który naciskałeś, sądząc, że mnie uwolnisz, w rzeczy samej kieruje w podziemnym pokoiku ruchomą podłogą. Gdy go silniej poruszyć, podłoga usuwa się z pod nóg, a ten, który znajduje się tam uwięziony, spada do głębokiej studni...
— Boże! — wykrzyknął przerażony. — Co za potwór z tej kobiety! O, jakże szatański wymyśliła ona plan! Mało jej było tego, że ty zginiesz, lecz chciała, abym ja się stał mimowolnym twym mordercą i później, z rozpaczy odebrał sobie życie! Potwór...
— Tak, potwór to prawdziwy, Bobie!
— Lecz, jak ci się udało uratować? Drżę jeszcze na samo wspomnienie niebezpieczeństwa, które przeżyłaś!... Przecież, to nie ja, otwarłem ci drogę do wolności!
— Stał się cud! Istny cud! Kiedy już zwątpiłam w swe ocalenie i byłam przekonana, że za chwilę w przepaść runę, moje palce natrafiły na guziczek, ukrywający inne potajemne przejście. Wybudował je ten kozak Iwan, o którym musiałeś słyszeć.
— Godny pomocnik Orzelskiej!
— Otóż wybudował je, bo znał ją dobrze i przypuszczał, że skoro przestanie jej być potrzebny, ona jego pierwszego strąci do lochów. Iwan, nie znając mnie wcale, ocalił mi życie! Lecz, nie pora teraz na powtarzanie szczegółów. Ruszajmy do decydującej walki! Słyszałam głosy w gabinecie...
— Jakże możemy tam się dostać, kiedy Orzelska zamknęła drzwi, wiodące do pokojów!
— Jest na to sposób — wesoło odrzekła panienka — Iwan, na wszelki wypadek, zbudował drugie przejście! Przez salę jadalną! Zaraz ci je pokażę! Ale nie traćmy czasu!
Pociągnęła go za rękę do wewnątrz szafy. Z tamtąd na platformę maleńkiego korytarzyka. Gdy zaś znaleźli się w mroku i mieli już wejść do jadalni, mocno przytuliła się do Szareckiego.
— Zapomniałam ci podziękować, Bobie — szepnęła — żeś jednak nieproszony przybiegł na mój ratunek! Widocznie, zależy ci na mnie trochę!
— Zosieńko! Wątpisz jeszcze! Toć życie poświęciłbym, byle cię wyrwać z rąk tej przeklętej Tamary...
Spojrzała nań nieco ironicznie.
— Tak mnie kochasz? A nie znasz wcale...
— Ja cię nie znam!
— Nie znasz! I obawiam się, że za chwilę dowiesz się o mojej osobie czegoś, co mocno ostudzi twój zapał...
— Znów żartujesz...
— Wnet, sam się przekonasz.
Orzelska, zamknąwszy Szareckiego, gdy wraz ze swym towarzyszem, znalazła się w dalszych pokojach, oświadczyła mu z uśmiechem.
— Zdaje się, załatwiliśmy wszelkie pozostałe rachuneczki! Bob sam wrzuci do studni narzeczoną, a potem odbierze sobie życie, przez „skrupuły“, z rozpaczy! My zaś uciekajmy! Pieniądze mam, sytuacja nie przedstawia się tak rozpaczliwie! Wyjdziemy bocznem przejściem! Dobrześ zrobił, że już ubrałeś się w palto!
W rzeczy samej, awanturnik jeszcze przed nadejściem Boba, kiedy sam oczekiwał na Orzelską, zdążył się ubrać w palto. Oboje byli teraz gotowi do drogi i nic nie stało na przeszkodzie opuszczeniu przez nich willi.
Do pałacyku Orzelskich prowadziły trzy wejścia. Pierwsze frontowe — drugie, od strony kuchni i trzecie, z którego wyłącznie korzystała Tamara. Podmiejski pałacyk został wzniesiony za czasów Stanisława Augusta, i jakto było w ówczesnym zwyczaju, przyjętym z Francji, wybudowano w nim prócz dwóch oficjalnych wejść i trzecie, zręcznie ukryte, któremby dyskretny kochanek mógł potajemnie odwiedzać swą bogdankę. Drzwiczki te, umieszczone w garderobie Orzelskiej, nie były obecnie tajemnicą dla nikogo. Klucz jednak od nich posiadała wyłącznie Tamara, nieraz korzystając z tego przejścia, by móc swobodnie, w sekrecie przed domownikami, wychodzić z willi i powracać do niej.
Tą właśnie drogą, aby ucieczka nie zwróciła uwagi służby, zamierzała teraz wynieść się wraz z kochankiem z pałacyku.
Skierowała się więc w tę stronę, nie zajrzawszy nawet do gabinetu męża, koło którego jej przejść wypadało i rychło przystanęła przed niewielkiemi, zręcznie ukrytemi w tapecie, drzwiczkami.
Zgrzytnął klucz...
Nareszcie, znajduje się na wolności! Wszystko odbyło się bez przeszkód. Precz, z tego domu, w którym grozi tyle niebezpieczeństw! Szeroko rozwierają się wrota życia i jego nieograniczone możliwości!
Naprzód!
Pchnęła drzwiczki i w tej chwili odskoczyła, niczem oparzona.
Za niemi stał ktoś, jakby oczekując na nią.
Czarno ubrana kobieta. Kobieta w żałobnym welonie.
— Pani? — wybełkotała, blednąc.
Twarz nieznajomej nosiła dzisiaj znów, rzekłbyś piętno szaleństwa. Oczy płonęły, a usta wykrzywiał grymas zawziętości i gniewu. Welon odrzucony miała do tyłu, a jej palec wznosił się groźnie w kierunku Orzelskiej.
— Czekałam cię! — przeszył powietrze gniewny wykrzyknik. — Tu cię czekałam, ty córko piekła!
Hrabina za wszelką cenę, pragnęła opanować ogarniający ją lęk.
— Czego pani chce?
— Kary!... Kary!... — wymówiła ze złym śmiechem czarno ubrana kobieta. — Chcesz, zdaje się uciec? Prędko nie uciekniesz!
Następowała tak ostro na Orzelską, iż ta mimowolnie cofnęła się o kilka kroków. Raźnia-Raźniewski, nic nie rozumiejąc z tej całej sceny, patrzał na szaloną szeroko rozwartemi ze zdumienia oczami.
Ona tymczasem, przystanąwszy, pośrodku garderoby, rzuciła Orzelskiej prosto w twarz:
— Już zamordowałaś męża?
Tamarze zimne krople potu spływały z czoła. W ostatniej chwili miało stanąć przed nią to widmo? Straszliwa zmora, o której myśl zawsze się starała odsunąć jaknajdalej. Przychodzi, żądając porachunku?
Z trudem postarała się opanować. Nie zgubi jej obecnie ta przeklęta warjatka. Pozbędzie się jej Tamara, jak już parę razy pozbywała się w życiu. Należy ją tylko wciągnąć do wnętrza willi, aby swym wrzaskiem nie zwabiła przechodniów i służby. Sama jej dała pretekst najlepszy.
— Twierdzi pani, że zamordowałam męża? — rzekła pozornie spokojnie, choć nadal unikając wzroku czarno ubranej kobiety. — To jeden ze zwykłych pani wymysłów! O prawdzie, łatwo może się pani przekonać, gdy zajrzy do jego gabinetu!
— Ciekawam!... ciekawam... — rozległ się chichot. — Ale i ty ze mną tam pójdziesz!
— Oczywiście!...
Hrabina, rzuciwszy kochankowi porozumiewawcze spojrzenie, by postępował w ślad za nią, rzekła, idąc w kierunku pokoju paralityka.
— O tam...
— Dobrze!... dobrze... — nieznajoma zasyczała w odpowiedzi. — Idź przodem... I nie sil się na podstępy! Żaden dziś się nie uda! A ten twój gach — jej podniesiony palec wskazywał rzekomego barona — ten niechaj posłucha, co mam do powiedzenia!
Awanturnik skinął głową. Pojął plan Tamary. To też, starannie zamknął drzwi od bocznego wejścia i niby zwierz, w każdej chwili gotowy do skoku, skierował się w stronę gabinetu, tam przystając na progu.
Tymczasem hrabina opanowawszy się już całkowicie, wskazała na Orzelskiego, gdy wraz z nieznajomą znalazły się w jego pokoju.
— Oto, on!
Paralityk od paru chwil, słysząc zdala głośną rozmowę, nadsłuchiwał pilnie. Może sądził, że Tamara już opuściła pałacyk, że przybywa uwolniona Zosieńka i że na zawsze skończyły się jego męczarnie.
Teraz, widząc tę, która wraz z Orzelską do gabinetu weszła, zbladł i cicho jęknął. Jeszcze nie wierzył, by to było możliwe, choć Tamara w niedawnej rozmowie przygotowała go na straszliwą wizytę
— Żyje? — wybełkotał.
— Żyję... żyję... — powtórzyła czarno ubrana kobieta. — Sądziłeś, że pozbyłeś mnie się na zawsze?...
— Ale, w jaki sposób ocalałaś?
— Hm... Bywają cudy!
Zastawił rękoma twarz, jakby z całej mocy odpychając od siebie złe widmo.
— Niepojęte!... — wyszeptał.
— A jednak ocalałam i przybyłam do ciebie...
Oderwał dłonie od oczów i jakby zapomniawszy o obecności Tamary i o awanturniku, stojącym na progu, nieśmiało wymówił.
— Po tylu latach!... Kiedy myślałem, żeś dawno umarła? Czemu nie wcześniej... Pocóż teraz się zjawiasz?
Twarz kobiety rozjaśniła się i osiadł na niej wyraz dzikiego triumfu. Był to wyraz nieprzyjemny, napełniający grozą, jak u kogoś kto po długim czasie pragnie nasycić swą zemstą i otrzymać zadośćuczynienie za ciężkie, ongi doznane krzywdy.
— Teraz dopiero nadeszła pora! — z jej piersi wyrwał się złowrogi okrzyk. — Teraz! Każda wina musi ponieść swą karę, a ta kara jest cięższa, im później przybywa...
— Na mnie? Na mnie chcesz się mścić? — wymówił boleśnie. — A czy ty wiesz, co ja przecierpiałem! Jakiem piekłem na ziemi było moje życie?
— Wiem! — odparła poważnie, a w jej głosie poraz pierwszy drgnęła jakby odrobinka litości. — Wiem! Lecz czem są twoje cierpienia, w porównaniu z potwornością twej zbrodni! Zbrodni, której dokonałeś z tą przeklętą wspólniczką — znów jej wzrok zmierzył Tamarę — na mojej osobie... Za co? Za moją miłość i przywiązanie, które ci dałam...
— Ileż razy wyrzucałem to sobie, Marjo!... Jakżesz straszliwie mnie dręczyło sumienie...
Ona tymczasem, uniesiona dawnemi wspomnieniami, we wzruszeniu mówiła dalej.
— Czyż była kobieta, któraby cię więcej kochała odemnie? Czyż nie uczyniłabym dla ciebie największych poświęceń? A jaka byłam przywiązana do Zosieńki. I tyś mi przysięgał miłość, twierdziłeś, że jedynie szczęśliwy możesz być przy moim boku! I czem się to skończyło? Mieliśmy się pobrać, nasz ślub miał się odbyć już za miesiąc. Na nieszczęście, poznałeś wówczas, tę z piekła rodem istotę, która rozbiła nasze życie. A kiedym cię chciała odciągnąć od Tamary, kiedym cię ostrzegała, że to awanturnica i czyha tylko na twój majątek, cóżeś mi odpowiedział... Że poraz pierwszy poznałeś miłość i że jeśli cię kocham, powinnam dobrowolnie z twojego życia ustąpić! O, marny egoisto! A gdy ustąpić nie chciałam, przeczuwając twoją zgubę, jakież się pomiędzy nami rozpoczęły sceny! Ty, wtedy, byle tylko nasycić swoje żądze, byle zaspokoić zmysły, postanowiłeś się mnie pozbyć. Jąłeś rozgłaszać, że jestem warjatką i doprowadziłeś do tego, że podstępem mnie osadzono w domu obłąkanych, pamiętasz! Lecz i tego ci było za mało! Bo kiedy z zakładu, nadludzkim wysiłkiem, udało mi się zbiec i przybyłam do ciebie, zaklinając abyś nareszcie przejrzał, zastanowił się i ulitował nad sobą i Zosieńką, coście ze mną zrobili, ty i ta piekielnica...
— Nie mów... nie mów... — wybełkotał niby obawiając się straszliwego wspomnienia. — Och jakież to okropne.
— Postanowiliście pozbyć się mnie, za wszelką cenę. To też, udając wtedy w Szwajcarji, że pragniesz się ze mną pogodzić...
— Ulituj się, przestań! — prosił.
Lecz ona ciągnęła dalej nieubłaganie.
— Wyprowadziłeś mnie na odległy spacer, a później zepchnąłeś z górskiego szczytu w przepaść przy pomocy twej wspólniczki, tej Tamary, która stała zaczajona w zgóry uplanowanem miejscu! Temu nie zaprzeczasz?
— Boże! — znów zakrył twarz rękami.
— Nie twoja to wina — znów brzmiał w pokoju ostry głos — że wtedy nie zginęłam! Sukienka zaczepiła się przypadkowo o jedno z drzew osłabiając siłę upadku. Silnie potłuczona, z wstrząśnięciem mózgu, znalazłam się na dnie przepaści, gdzie mnie odnaleziono w stanie nieprzytomnym. A kiedy, po dłuższym czasie, odzyskałam zmysły, doszłam do przekonania, że powinnam zataić prawdę. Nie ze względu na ciebie, bynajmniej, bo nie litowałam się już nad tobą, ale ze względu na osobę Zosieńki. Aby nie rozniosło się powszechnie, że jej ojciec jest mordercą i pragnął zgładzić ze świata narzeczoną, by złączyć się z przewrotną kochanką... Tedy milczałam...
— Rozumiem... — szeptał.
— Ale z ukrycia, śledziłam dalsze twoje dzieje... O, łatwe one były do przewidzenia, choć kara przeszła wszelkie oczekiwania. Zostałeś sparaliżowany, straciłeś zdrowie, a gdyś się stał bezbronny i słaby, bito cię, katowano, niczem zwierzę... I któż to czynił? Zwykła awanturnica, którąś podniósł do godności hrabiny Orzelskiej — tu wzniesiona ręka czarno ubranej kobiety ponownie skierowała się w stronę Tamary — wraz z twym sługą, kozakiem Iwanem, który jednocześnie cieszył się jej miłosnemi względami...
— Domyślałem się tego — wymamrotał.
— Pocóż to czyniła? W jakim celu? — z ust tragicznej kobiety padały słowa oskarżenia. — Aby siłą wydobyć z ciebie majątek Zosieńki i złączyć się ze swym kochankiem, międzynarodowym awanturnikiem i fałszerzem, zbiegłym z więzienia, ot tym, co tu stoi na progu, rzekomym baronem Raźnia-Raźniewskim!
Ten drgnął i poczerwieniał, nie tyle z gniewu, iż odkryte zostało kim jest on istotnie, co słysząc o stosunku, jaki łączył Tamarę ze znienawidzonym kozakiem. Obecnie jednak, wszczynać spory z kochanką było niemożebne. Patrzył na nią uważnie, oczekując, w jaki sposób zamierza zakończyć tę całą scenę.
— Czemuż pojawiłaś się tak późno, Marjo? — nagle zapytał paralityk, nieśmiało podnosząc oczy na czarno ubraną kobietę.
— Ciebież miałam ratować? — nagle wybuchnęła z pasją. — Za to, coś uczynił? Winieneś był karę odcierpieć do końca, ja jedynie chciałam ocalić Zosieńkę, a twą zasługą było tylko, żeś nie dał sobie wyrwać jej majątku! Przecież nienawidziłam cię, chwilami cieszyły mnie nawet twoje nieszczęścia... A chwilami wydawało mi się, że oszaleję, lub oszalałam... O, zbierałam kamień po kamyczku, cegiełkę po cegiełce, aby przybyć wreszcie i was zdruzgotać... Wy podli!
Potoczyła dokoła obłędnym wzrokiem, a ostatnie słowa wyrzucone zostały z taką pasją, iż nieulegało wątpliwości, że nachodzą ją od czasu do czasu ataki szału. I teraz, coraz więcej podniecona, na pół przytomna, wykrzyknęła:
— Zemsty pragnę!... Zemsty! O, jakąż rozkoszą jest zemsta!
— Nademną pragniesz się mścić? — cicho wyszeptał paralityk, przerażony jej gwałtownym wybuchem. — Czyń, co chcesz... Zasłużyłem...
— Nad tobą? Nad tobą! Niema nad kim!... Wszak, tyś ruina ludzka! Lecz nad nią, nad nią, która nosi niegodnie, zdobyte w sposób podstępny, nazwisko Orzelskich! O, nie ujdziesz ty mi bezkarnie, ty córko piekła, szatanie w ludzkiej postaci... Dotknę cię najboleśniej, aby jednem pasmem cierpień stało się twoje życie.
Z twarzą, wykrzywioną, nienawiścią, uczyniła kilka kroków w stronę Tamary.
Ta, słuchała dotychczas wszystkiego spokojnie, tylko jej dłoń ściskająca torebkę z wartościowemi papierami, parę razy drgnęła. Może chciała się przekonać, w jaki sposób czarno ubrana kobieta, zdołała wtedy, w Szwajcarji się ocalić, może chciała poznać do końca, z czem ona przybywa i czy z jej pogróżkami poważnie liczyć się wypadnie. Teraz, zdążyła już sobie wyrobić zdanie. Obłąkana, zarówno jak i Zosieńka, wie zbyt wiele i zdołała przeniknąć tajemnice Tamary. Lecz, chwilowo nie jest groźna. Pod wpływem doznanych nieszczęść ulega atakom furji i w czasie takich ataków krąży dokoła willi, aby wyładować swą pasję. Dziś, cisnęła jej prosto w twarz, cały, przez lat wiele nagromadzony balast nienawiści, który jej leżał na sercu. Bezwzględnie jednak, ta szalona działa bez pomocników i nie przeszkodzi im w ucieczce. Próżno stracili tyle czasu, a na dodatek, wygadała się jędza o Iwanie.
— Wal, starą wiedźmę prosto w łeb! — zły pobiegł w stronę awanturnika. — Żadnych z nią ceremonji.
Rzekomy baron, wściekły, że i tak zbyt długo zatrzymała ich scena z szaloną, już zamierzał wykonać rozkaz kochanki i rzucił się naprzód, gdy wtem, niespodziewany, a ironiczny wykrzyknik, jaki rozległ się w pokoju, przykuł go do miejsca.
— Zapóźno, panie Raźnia-Raźniewski!
Spojrzeli wraz z Tamarą zdumieni.
W drugich drzwiach gabinetu, stała jakaś wysoka, przystojna dziewczyna, o pogodnym wyrazie twarzy, a z za jej pleców, wyrastała barczysta postać malarza Krzesza.
— Zapóźno, panie Raźnia-Raźniewski! — powtórzyła, poczem dodała, zwracając się w stronę Tamary. — Przepraszam, że zjawiamy się z tej strony!... Ale, nie mogąc dostukać się do frontowych drzwi, weszliśmy bocznem wejściem...
— Ale, kim pani jest? W jaki sposób, panią wpuszczono? — wybełkotała, rozgniewana Orzelska. — I pan Krzesz, miał czelność się zjawić!
— Dotychczas — odparła — nazywano mnie, panną Martą! W jaki sposób mnie wpuszczono? Weszłam sama, bo w służbowych pokojach nikogo nie było! A czemu, pan Krzesz tu się zjawił? Sądzę, że sam to, pani hrabinie, wytłumaczy.
Położyła na tytuł nacisk szczególny.
Tamara już nie panowała nad sobą. Czyżby w ostatniej chwili zaciskała się jakaś niewidzialna obręcz? Czyż plany miały zostać rozbite?
— Pan Krzesz — zawołała ostro, — jest złodziejem i powinien znaleźć się w więzieniu! Skradł mi moją biżuterję!
Na twarzy czarno ubranej kobiety, na widok Marty i Krzesza, rozlał się wyraz zupełnego triumfu.
— Nie! — krzyknęła gwałtownie. — Krzesz nie jest złodziejem! To ja, zabrałam rodzinne klejnoty, wydarłam ci je, zbrodniarko! Uprzedziłam o parę sekund, szlachetnego barona — wskazała na Raźnia-Raźniewskiego, — który w tym samym celu czaił się, za oknem! Walizeczka leży teraz bezpiecznie u mnie, w mieszkaniu!
Tamara zamieniła błyskawiczne spojrzenie z awanturnikiem, a z piersi, o mało nie wydarło się jej głośnie przekleństwo. Więc, tak się wszystko odbyło, istotnie. O, z jakim gustem, zadusiłaby obecnie tę wstrętną furjatkę! Lecz, trudno to było uczynić. Obok szalonej, stała z dziwnym na twarzy uśmiechem owa panna Marta, której roli w tej całej historji, jeszcze dobrze nie pojęła Orzelska, dalej zaś, wykrzywiony wzgardliwie Krzesz. Widocznie i oni przyjmowali udział, w tym groźnym łańcuchu, zaciskającym się coraz bardziej dokoła, a łańcuch ten należało za wszelką cenę przerwać. Tylko awanturnik, nadal wsparty o framugę drzwi, spozierał pozornie obojętnie, ale jego ręka niby niedbale wsadzona w kieszeń, zaciskała mocno rękojeść browninga.
— Dobrze! — rzekła, czyniąc rozpaczliwą próbę, wydobycia się z matni. — Dowiedziałam się, że jestem złą i przewrotną kobietą! Zbrodniarką, która czyha na zgubę was wszystkich! Dalsza miła pogawędka, przyniesie nowy potok wymysłów! Najlepiej będzie ją przerwać! Widzi pani — zwróciła się do czarno ubranej kobiety — że znajduję się już w kostjumie podróżnym i ten dom opuszczam... Opuszczam go, po porozumieniu się z mężem i na zawsze zniknę wam z oczów! Może więc, pozwolicie mi odejść!
Postąpiła naprzód kilka kroków, lecz czarno ubrana kobieta zagrodziła jej drogę.
— Proszę pozostać! — wykrzyknęła stanowczo. — Jeszcze niewiadomo, czy pani stąd tak odejdzie! Przódy niech pani powie, co się stało z Zosieńką?
Posłyszawszy zapytanie, Tamara, aż odetchnęła. Ciekawi byli losu Zosieńki? Dawało jej to możność zastraszenia ich, zyskania na czasie i ucieczki z domu.
— O Zosieńkę, pani chodzi? — odparła, odzyskując zwykłą pewność siebie. — Jest ona moją zakładniczką! Dawno podejrzewałam, że gra dwuznaczną rolę i działa z wami w porozumieniu! Umiałam się zabezpieczyć! Jej życie, gwarantuje moją wolność!
— Jakto? — z ust panny Marty wybiegło zapytanie, a w głębi źrenic zamigotał, rzekłbyś, cień lęku.
Cień ten, nie uszedł uwagi hrabiny, to też odrzekła trochę drwiąco, mniemając, że zdobyła nad swemi wrogami przewagę.
— Osadziłam Zosieńkę w pewnym podziemnym pokoju! Bardzo to ciekawy pokoik. O ile nacisnąć odpowiednią sprężynę, usuwa się podłoga i ten, który tam się znajduje, wpada do studni! Pilnuje jej — skłamała umyślnie, dla spotęgowania wrażenia, — Bob Szarecki... Słyszały panie, zapewne o nim, skoro są tak dobrze poinformowane o stosunkach, panujących w tym domu. Niby jej narzeczony, a w istocie, człowiek mnie całkowicie oddany! Jeśli rozkażę, poruszy on guzik i zginie ostatnia latorośl rodu Orzelskich!
Sądziła, wymawiając te słowa, że zarówno czarno ubrana kobieta, jak i nieznajoma panna, natychmiast rozpoczną układy i zechcą na ratunek pospieszyć Zosieńce. Lecz, tylko paralityk, posłyszawszy groźne ostrzeżenie, jęknął w swym fotelu. Natomiast Marta, nagle odrzekła, stanowczo:
— Pani kłamie! Szarecki nie jest zdolny do podobnej podłości i dawno się wyrwał z pod pani wpływu! Zresztą, byłaby to tylko bezcelowa zbrodnia!
— Bezcelowa? — powtórzyła zaskoczona, że cios jej nie osiągnął zamierzonego skutku.
— Tak! Bo nie zginęłaby ta, o którą pani chodzi!
Teraz, Tamara nie rozumiała już nic. Może zapytałaby Martę, co ten wykrzyknik miał oznaczać gdyby w tejże chwili nowy, kobiecy głos, nie zadźwięczał w pokoju.
— Najzupełniej bezcelowa! Ale, na szczęście i tej zbrodni udało się uniknąć!
Na progu gabinetu wyrosła niepodziewanie postać Zosieńki. Za nią o parę kroków, stał blady, ale uśmiechnięty Bob.
— Bogu dzięki! Uratowana! — zawołał, na ten widok, radośnie Orzelski.
Hrabinę zdjęło przerażenie.
— Co? Co? W jaki sposób? — jęła bełkotać i poczuła, jak cała krew jej zbiegła do serca.
Raźnia-Raźniewski, mocniej jeszcze zacisnął browning w kieszeni.
— Pragnie pani się dowiedzieć — mówiła ironicznie do Tamary Zosieńka, przystając po środku gabinetu — w jaki sposób, mimo pani przezornych zarządzeń, udało mi się ocalić? Bardzo proste, Iwan budując tą pułapkę, znał dobrze pani charakter i liczył się z tem widocznie, że podstępem sam tam kiedyś znaleźć się może. To też, na wszelki wypadek, urządził on w podziemnym pokoiku potajemne wyjście, które było nawet nieznane pani! Udało mi się odnaleźć, otwierającą je sprężynę i bez szwanku znalazłam się na górze... Oto wszystko! Później uwolniłam zamkniętego w hall‘u Boba, który tam biegał zrozpaczony...
— O mało, dzięki fałszywym wskazówkom, nie zostałem mimowolnym zabójcą! — zawołał przeszywając Tamarę, wzrokiem pełnym nienawiści. — Co za podłość...!
Orzelska patrzyła teraz uporczywie w podłogę, zaciąwszy usta.
— Zaciekawia panią jeszcze — dalej mówiła panienka, czemu oświadczyłam, że gdybym nawet wpadła do studni, nie zdałoby się to na wiele? Ja, jestem tylko skromną detektywką, Martą Lisowską, prawdziwa zaś hrabianka, ot tu stoi przed panią...
Ręka dziewczyny wyciągnęła się w kierunku rzekomej panny Marty.
— Ach! — niemal jednocześnie wyrwały się zdumione wykrzykniki z ust Tamary i Raźnia-Raźniewskiego.
— Tylko na pewien czas uczyniona została zamiana! — rozlegały się w pokoju bezlitosne słowa wyjaśnienia. — Zajęłam miejsce panny Zosieńki, prawdziwa zaś Zosieńka, pozostała w ukryciu. Zbyt wielkie groziło jej tu niebezpieczeństwo, a pani hrabina, nie cofała się i przed trucizną. Miałam zakreślony plan i powiódł się on w zupełności. Przedostać się do domu i zdemaskować winowajców. Otóż zapewniam, od chwili, kiedy jako hrabianka, znalazłam się pod tym dachem, hrabia Orzelski nie zażył ani jednego proszka...
— Nie zażył? — mimowolnie powtórzyły usta Orzelskiej.
— Nie! Już w czasie pierwszych moich odwiedzin hrabiego, zdążyłam mu szepnąć, o co chodzi! Bo przecież, jeśli pani, mogła łatwo uwierzyć, że jestem prawdziwą hrabianką, nie posiadając mojej fotografji, on poznałby się na zamianie natychmiast... To też, wtedy, parę słów wystarczyło, abyśmy się porozumieli. Szepnęłam... „Zosieńka mnie przysłała, aby pana ratować! Proszę mieć bezwzględne zaufanie“. Od tej pory, zręcznie podmieniałam proszki, na nieszkodliwe lekarstwa, a hrabia tylko symulował senność... Udawało mi się odwiedzać niepostrzeżenie nieszczęśliwego, gdyż pani sama nie roztoczyła nademną zbyt ścisłej kontroli, uwierzywszy w mą naiwność i wielką przyjaźń dla niej...
— Ach, ty... — jakieś przekleństwo zamarło na ustach Orzelskiej.
— Hrabia symulował tylko, apatję i budził się kiedy to zostało pomiędzy nami umówione. Obudził się więc, gdy pan Krzesz, służący za nieświadome narzędzie, wynosił biżuterję, bo musieliśmy temu przeszkodzić i przyspieszyć rozwiązanie, następnie, niedawno, godzinę temu... Lecz, uczynił to zawcześnie, a ja wówczas nie mogłam pohamować wybuchu oburzenia! Za młodą jestem detektywką... No, i sądziłam, że pomoc mi prędzej pospieszy... Oszczędziłoby to wielu niepotrzebnych komplikacji... i niebezpieczeństw dla mnie...
Urwała, bo w tejże chwili, prawdziwa Zosieńka, a dawna rzekoma panna Marta, nie mogąc powstrzymać się dłużej i nie zważając na obecnych, podbiegła do ojca.
— Ojcze, coś ty wycierpiał! — jęła obsypywać go pocałunkami. — Na ileż siły woli musiałam się zdobyć, by oddawna do ciebie tu nie pospieszyć...
Wielkie łzy szczęścia toczyły się teraz po twarzy chorego. Obejmował swemi biednemi, wychudzonemi rękami córkę i z całej mocy tulił się do niej, niby obawiając raz jeszcze utracić.
Tymczasem Tamara nieznacznie przysunęła się do awanturnika, jakby u kochanka szukając otuchy do dalszej walki.
— Co zamierzacie z nami uczynić! — nagle z jej gardła wypadł ochrypły okrzyk.
Paralityk, trzymając w swych objęciach córkę, zawołał:
— Niech idzie wolno! Niech, idzie! Niech nie mąci nam chwili szczęścia! Nie pragnę zemsty za krzywdy doznane! Nie chcę procesów i skandalu! Życie zapłaci jej za mnie...
— Skoro taka wola hrabiego — rzekła z jakimś przekąsem detektywka — jest pani wolna! Choć ja postąpiłabym inaczej, bo zbyt wielkie są pani zbrodnie! Proszę iść! Ale o jednem ostrzegam! Jeśli pani nawet uda się uciec, policja zapewne obstawiła cały dom, w poszukiwaniu fałszywego barona Raźnia-Raźniewskiego...
Awanturnik zbladł. Lecz, jeszcze pozostawała możliwość ocalenia. Tu, nie zamierzał nikt ich zatrzymywać.
— Naprzód, Tamaro! — zawołał. — Każda chwila jest droga! Nie pochwycą mnie łatwo!
Rzucił się w stronę bocznego wyjścia. I ona, pozornie spokojna, uśmiechając się ironicznie, pospieszyłaby wślad za nim, gdyby czarno ubrana kobieta, nie przeszkodziła temu.
Oczy jej błyszczały znów nienaturalnem podnieceniem i wyraźnie przebijało się w nich szaleństwo.
— Ona, ma odejść? Odejść, bezkarnie? — zasyczał w gabinecie mściwy głos. — Przenigdy!
— Pozostaw ją w spokoju, Marjo! — powtórzył Orzelski. — Niech idzie...
Ale czarno ubrana kobieta, jakby nie słysząc tych słów coraz bliżej następowała na Tamarę.
— Po tem, co uczyniła? Po torturach, które zadawała? Po tylu czynach przewrotnych i planowanych zbrodniach?
Orzelska, zmierzywszy szaloną wzrokiem pełnym nienawiści, odepchnęła ją lekko.
— Proszę zaprzestać tych komedji! — wyrzekła ostro. — I nie zastępować mi drogi! Widzi pani sama, że nikt tu zatrzymywać mnie nie zamierza!
— Ach, tak!
Nagle stała się rzecz straszna. Czarno ubrana kobieta sięgnęła błyskawicznym ruchem do kieszeni...
— Co robisz, kochanie? — zawołała przerażonym głosem hrabianka, odrywając się od ojca i spiesząc w jej stronę.
Lecz, już było za późno. Strumień żrącego płynu dosięgnął pięknej twarzy Tamary, a ta z nieludzkim jękiem, zatoczyła się w róg gabinetu.
— Oblała ją! Oblała ją kwasem siarczanym, przeklęta wiedźma! — ryknął nie swoim głosem Raźnia-Raźniewski, podbiegając do zeszpeconej kochanki.
Tymczasem, szalona zanosiła się teraz złym, a nieprzytomnym śmiechem.
— Ha... ha... ha... — rozbrzmiewał on niesamowicie w pokoju. — Idź!... Idź!... wolno... Lecz nikogo już nie uwiedzie twa uroda i nikogo nie przyprawi o zgubę... Idź... i wiedź dalej nędzny żywot, jako straszydło!
Z szatańskim triumfem spojrzała na swe przeraźliwe dzieło.
Istotnie, w przeciągu kilku sekund, twarz Tamary, zamieniła się w potworną, krwawo-siną maskę, z pod której przedzierały się tylko nieludzkie ryki wściekłości i bólu.
W tejże samej chwili, z zewnątrz pałacyku rozległy się kroki, a Krzesz, stojący w pobliżu okna, zawołał:
— Wywiadowcy!
Spostrzegł ich widocznie i Raźnia-Raźniewski, bo wyprostowawszy się raptem i odskakując od kochanki wykrzyknął groźnie, jakby powziąwszy jakieś tragiczne postanowienie:
— Tamara zeszpecona! Po mnie zjawiają się wywiadowcy! Ja mam przeżyć to wszystko? Nie!... Lecz, niech i tamta zginie!
I zanim, ktokolwiek zdążył temu przeszkodzić, wyciągnął browning z kieszeni i strzelił w stronę czarno ubranej kobiety.
Trafiona, prosto w serce, zwaliła się, nawet bez jęku, na podłogę...
A później, fałszywy baron, lufę browninga skierował w swe usta...
W parę dni potem, w skromnym gabinecie Boba Szareckiego, zajmowały miejsce dwie osoby. Jedną z nich był gospodarz, drugą zaś panna Marta, a dawniejsza Zosieńka.
— Hm... — mówiła Marta, ze swym zwykłym nieco filuternym uśmiechem. — Starałeś się o względy bogatej dziedziczki miljonów, a tu ta dziedziczka zamieniła się w zwykłą detektywkę. Bardzo jesteś rozczarowany? Straciłeś miljony, Bobie!...
Szarecki odparł poważnie:
— Właśnie dlatego, wolno mi cię kochać, droga Marto, że nie jesteś hrabianką Orzelską! Mimo, że prawdziwa hrabianka nie żywi do mnie żalu, niezbyt ciekawą rolę w jej życiu odegrałem, na początku! Ty tylko potrafiłaś poruszyć najlepsze struny w mej duszy, dzięki tobie odrodziłem się moralnie...
— Ach, nie mówmy o tem! — zawołała, jakby przykrość jej sprawiły te pochwały. — Powróćmy raczej do poprzedniego tematu. Niezbyt jasne ci się jeszcze wydają niektóre szczegóły, przeżytych przez nas tragicznych wypadków?
— Dobrze nie pojąłem — przytwierdził — roli czarno ubranej kobiety! Pani Marji zdaje się... którą przez zemstę za zeszpecenie Orzelskiej, zabił ten awanturnik, zanim sam popełnił samobójstwo!...
— Czarno ubrana kobieta cię interesuje! Raczej panna Marja Gąsecka, bo tak brzmiało jej prawdziwe nazwisko! Wnet ci wszystko opowiem... Panna Marja była daleką kuzynką Orzelskich, a gdy matka Zosieńki umarła bardzo młodo, szczerze zaopiekowała się dzieckiem, zanim Zosieńkę umieszczono, na pensji, zagranicą. Hrabia, może przez wdzięczność za tę opiekę, a może pociągnięty jej urodą, bo panna Marja uchodziła swego czasu za wcale uroczą osobę, postanowił się z nią ożenić. Wyznaczony już nawet został ślub i wypadki, zapewne, potoczyłyby się inaczej, gdyby na swe nieszczęście, udawszy się na krótki pobyt, celem poratowania bardzo już wówczas zagrożonego zdrowia, w małej nadmorskiej miejscowości, nie poznał Tamary. Co dalej nastąpiło, wiesz dobrze. Zakochał się on w przewrotnej kobiecie i byle się z nią połączyć, postanowił potargać wszelkie dawniejsze więzy. Kiedy o tym nowym stosunku wieści dotarły do panny Marji, nie wahając się chwili, pospieszyła ona do owej kuracyjnej miejscowości, w której znajdował się hrabia wraz z Tamarą. Panna Marja była zacności osobą, lecz posiadała niezwykle porywczy charakter. Przejrzawszy szybko, w czyje ręce dostał się Orzelski, poczęła mu czynić tak gwałtowne wymówki i dochodziło pomiędzy niemi do scen takich, że hrabia nie wiedząc, jak się od dawnej narzeczonej uwolnić, a całkowicie zaślepiony swą namiętnością, wreszcie zdołał ją osadzić w domu obłąkanych, aby móc swobodnie ożenić się z Tamarą. Lecz pannie Marji udało się zbiedz z zakładu. A wtedy hrabia, za namową Tamary, wywabił ją w Szwajcarji na jakąś odległą przechadzkę i tam, wspólnie, zepchnęli w przepaść, biedaczkę.
— Udało się jej ujść z życiem, bo suknia, zaczepiwszy się o krzewy, osłabiła siłę upadku. Panna Marja chorowała długo i dlatego wszelki słuch o niej zaginął. Właściwie powróciła do stanu normalnego dopiero parę miesięcy temu. Ale pozostały skutki potwornego zamachu. Przeżyte nieszczęścia i wstrząs mózgu przyprawiły ją o szaleństwo. Dziwne to było szaleństwo, przeplatane chwilami trzeźwości i rozsądku. Kiedy ogarniał ją szał, błąkała się w okolicach pałacyku i w przystępie furji, rzucała przeciw Tamarze przekleństwa, natomiast w stanie przytomnym, w jej głowie rodziły się znakomite plany...
— Więc to jej planem było — przerwał — abyś zajęła miejsce prawdziwej hrabianki?
— Tak! Zbliżał się decydujący moment, Zosieńka miała powrócić z zagranicy. Pozwolić jej zamieszkać w pałacyku, było temsamem, co cisnąć ją w paszczę lwa. Panna Marja zdążyła się z nią już poprzednio listownie skomunikować i powiadomić co naprawdę działo się w domu ojca i jaki byłby możliwy ratunek. Długo szukały odpowiedniej detektywki, póki nie natrafiły na mnie. Nikt nie miał ochoty podjąć się niebezpiecznego zadania, bo choć Tamara nie znała hrabianki i nie posiadała jej fotografji, łatwo mogła odkryć podstęp. Tembardziej, że panna Marja, znajdując się w ostatniej biedzie, nie mogła nic zapłacić.
— Ach, rozumiem...
— Zgodziłam się! A kiedy prawdziwa Zosieńka, przybyła z zagranicy, oczekiwałam na nią w mieszkaniu panny Marji i tam zabrawszy jej walizki i papiery, jako hrabianka Orzelska, wyruszyłam do pałacyku...
— Świetnie!
— Co dalej się stało, zbyteczne opowiadać! Panna Marja wraz z Zosieńką z trwogą oczekiwały na przebieg wypadków, a sytuacja ich pieniężna do tego stopnia stała się ciężka, że Zosieńka, aby nieco ulżyć swej opiekunce, zgodziła się nawet pozować Krzeszowi...
— Stąd ta znajomość!
— Tak! Wreszcie nadszedł dzień przeznaczony na zdemaskowanie Tamary! Wszystko ułożyłam znakomicie! Lecz nie wiem z jakiej przyczyny, Zosieńka z Krzeszem spóźnili się blisko o godzinę, a moje nerwy nie wytrzymały... Wybuchnęłam za wcześnie...
— I ja ci spieszyłem na ratunek! — przerwał. — Obawiałem się, że po mojej rozmowie z Tamarą...
— Spotka mnie nieszczęście! — mocno uścisnęła jego rękę. — Bogu dzięki, nie spotkało! Tymczasem, panna Marja, którą od rana ogarnął szał, zdołała się wyrwać Zosieńce i Krzeszowi, a obawiając się, że tamci jej w tem przeszkodzą pierwsza pobiegła do willi, z zamiarem pomszczenia się na Orzelskiej...
— Udało się to jej! — szepnął. — Zeszpeciła Tamarę na zawsze, choć ten postępek kosztował życie!
— Czyżby żal ci było, Tamary? — zagadnęła.
— Nie! — rzekł, patrząc narzeczonej prosto w oczy. — Przewrotną kobietę spotkał zasłużony los!
Pochyliła się ku niemu, a długi pocałunek złączył ich usta.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ta, która była ongi, piękną hrabiną Orzelską, potwornie zniekształcona, bez jednego oka, wiedzie nędzny żywot obecnie, w jakiejś zapadłej mieścinie, utrzymując się z niewielkiej renty, wypłacanej przez męża, tego samego, którego katowała tak bezlitośnie. Gdy czasem wychodzi na przechadzkę, napotkani przechodnie na jej widok, ze wstrętem odwracają głowy, by nie patrzeć się na jej noszące grozę oblicze.
Natomiast hrabia Orzelski, dzięki troskliwej opiece córki, poprawił się znacznie. Choć nie odzyskał on władzy w nogach, wróżą lekarze, że pożyje jeszcze długie lata.
A mistrz Krzesz? Krzesz, odwiedza często hrabiankę Zosieńkę, swą dawną modelkę i czasem żartobliwie ją namawia, by mu zechciała pozować.
Portret Tamary, w którym przedstawił piękną, a przewrotną kochankę, jako wampirzycę, pociął na drobne kawałki i wrzucił do pieca. Nasuwał mu on zbyt przykre wspomnienia.