Niebezpieczna kochanka/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.
Walizeczka.

— Uciekł! — wyrzekła hrabina, patrząc z pogardą w kierunku, w którym zniknął malarz — Może i lepiej się stało! Nazbyt przykra mi była ta scena... Podobne rozczarowanie... A jutro się zastanowimy, czy należy o wszystkiem zawiadomić władze.
— Pocóż wywoływać skandal — w zamyśleniu odparła Zosieńka — Sądzę, że ten pan powtórnej wizyty nocnej nam nie złoży!
— I ja tak myślę! — przytwierdziła hrabina, której zdanie Zosieńki było bardzo na rękę — Właściwie nic nie skradł i skończyło się na strachu... Aleś tyś się tem tak przejął, biedaku! — zwróciła się raptem czule do męża. — Muszę ci dać lekarstwo, żebyś się uspokoił i zasnął.
Lecz próżno szukała butelki z narkotykiem, obawiając się, że hrabia oprzytomniawszy, może z czemś niebezpiecznem przed córką się wygadać. Przeklinała w duchu i tę przebrzydłą dziewczynę, która w niewiadomy sposób znalazła się w gabinecie i zepsuła znakomicie ułożony plan. Toć Krzesz zakneblował paralityka tak, że ten napewno musiałby się udusić. A teraz? Daremnie starała się odnaleźć flaszkę. Nie było jej, bo rozprysła się o ścianę, gdy chory jął butelkami ciskać w malarza. Sam, zresztą jej to wyjaśnił.
— Rzuciłem w tego bandytę... — wybełkotał — Tej... butelki szukasz? Nie trzeba. I tak zasnę.
— I tak zaśniesz? — wymówiła z powątpiewaniem.
— Napewno! — zawołała Zosieńka — Teraz ojcu niepotrzebne lekarstwo! Och, jakam szczęśliwa, a wizyta pana Krzesza oddała nam olbrzymią usługę. Wyrwała ona ojca z dotychczasowej apatji...
Orzelska zerknęła dziwnie na Zosieńkę, lecz nie odrzekła ani słówka.

W dwie godziny później, znów ktoś cicho zapukał w okno Orzelskiej. Niecierpliwie oczekiwała ona tego sygnału, bo podbiegła do okna i rozwarła je prędko.
Stał za nim rzekomy baron Raźnia-Raźniewski, z twarzą wtuloną w podniesiony kołnierz od palta i w nasuniętej na oczy czapce sportowej.
— Masz? — rzuciła prędko.
Zdziwił się.
— Cóż mam mieć?
— Biżuterję!
— Jaką?
— Tę, którą wyniósł Krzesz w małej walizeczce.
Wielkie zdziwienie odbiło się na obliczu mężczyzny. — Nie widziałem żadnej walizki! — zaprzeczył żywo — Kiedy przybyłem, aby jak zostało ułożone, wypełnić nasz plan, ty i ta Zosieńka, już znajdowałyście się w pokoju Orzelskiego, a wkrótce potem Krzesz wyskoczył przez okno. Nie zauważyłem, aby trzymał w ręku walizkę... Zdziwiło mnie to nawet wielce... Zajrzałem do pokoju, szukałem... pod oknem, przetrząsnąłem gazon, sądząc, iż przedtem może gdzie ją złożył, zanim musiał się ratować ucieczką... Lecz neseserka nie było.
— Cóż więc się z nim stało? — nerwowo przerwała. — Ja również przetrząsnęłam i garderobę i sypialnię i gabinet, nigdzie go niema... A to nie żarty. Klejnoty warte koło stu tysięcy...
Mężczyzna wzruszył ramionami.
— Nie przejmuj się zbytnio... Walizkę przedtem napewno wyniósł Krzesz.
— Kiedyż to zdążył zrobić?
— Nie wiem! Ale, przecież prócz niego nikogo nie było! Ja mu ją jutro odbiorę!
— Myślisz?
— Bądź spokojna! Zrobię to w bardzo elegancki nawet sposób! Tylko opowiedz mi przódy, co właściwie się tam stało i czemu się pokrzyżował cały plan? Bo skoro Zosieńka zjawiła się niespodziewanie w gabinecie, a Krzesz tak uciekał, musiało zajść coś niezwykłego... Orzelski żyje?...
Hrabina skrzywiła się ze złości.
— Przez tę Zosieńkę! — syknęła. — Jej pojawienie się w gabinecie jest dla mnie wprost zagadką! I to właśnie od strony pokojów, w których się znajdowałam. Nic nie rozumiem... A wszystko układało się znakomicie. Dałam staremu zamiast zwykłego narkotyku, silny podniecający środek, wyliczywszy ściśle, że musi się on obudzić, kiedy malarz będzie wynosił walizki, szczególnie ten drugi, ciężki kuferek, w którym prócz moich sukien, leżały kamienie. Tak też się i scena odbyła... Krzesz zawadził o krzesło, a Orzelski zaczął wrzeszczeć. Malarz, rad nie rad, musiał go zakneblować, a w swem podnieceniu zrobił to tak dokładnie, że gdyby nie nadejście Zosieńki, stary po upływie kilku minut zadusiłby się z braku powietrza. — Ja pozostałam w szlafroku i ani mi się śniło, podążyć wślad za malarzem. Ty miałeś oszołomić go uderzeniem i odebrać mu walizkę. Wtedy, albo uciekłby przerażony, albo też daremnie oczekiwałby na mnie w aucie, a gdy w willi powstałaby wrzawa z powodu śmierci Orzelskiego, nie śmiałby się tu zjawić.
— Teraz pojmuję! — mruknął, niby zastanawiając się nad czemś — Zosieńka zepsuła nam znakomicie ułożony plan! Czy ta Zosieńka nie jest daleko sprytniejsza, niźli sądzisz, a tylko udaje głupiutką dziewczynę?
— Sama w głowę zachodzę! Choć... Niemożebne... Przecież słucha mnie ślepo i zgodziła się na małżeństwo z Szareckim!
— No, a to niewytłomaczone pojawienie się w gabinecie?
— Przypadek.
— Hm... W każdym razie należy mieć na oku Zosieńkę! A co zamierzasz robić dalej... Orzelskiego trzeba koniecznie usunąć z drogi.
— Koniecznie! I teraz przeraziłam się nie na żarty... Wyobraź sobie, potłukł butelkę z narkotykiem, nie mogłam mu dać zażyć lekarstwa i drżało we mnie wszystko, czy oprzytomniawszy, z czem przed Zosieńką się nie wygada. Ale, na szczęście, usnął.
— A jutro?
— Rano będę u Boba! Ma gotowe proszki i znów stary zapadnie w swą zwykłą apatję. Rozmówię się jednocześnie zupełnie szczerze z Bobem i powiem mu, że jeśli mi nie da trucizny, nie pozostawiającej po sobie śladów, możemy być zgubieni... Daleko naturalniej wyszłaby ta cała historja, gdyby zadusił się Orzelski, lecz teraz niema wyboru... Bob, posiadał wiecznie jakieś skrupuły, lecz obecnie tak się zaawansował, że i jemu będzie trudno mi odmówić i cofnąć się...
Mężczyzna pokręcił głową.
— Wiesz Tamaro! — rzekł — Coś mi się tu nie podoba! Nigdy nie zawodzą mnie przeczucia! Mam wciąż wrażenie, że grozi nam niebezpieczeństwo...
— Jakie?
— I ten Szarecki słaby i chwiejny... I ta Zosieńka, nazbyt naiwna, jak na dzisiejszą pannę. Mnie znów poszukuje policja, a w Polsce ukryć się dość ciężko. Wiesz, co myślę szczerze... Sprawy spadkowe, połączone z czyjąś gwałtowną śmiercią, zwykle kończą się długiemi dochodzeniami i skandalem... Postąpiłbym inaczej. Odebrałbym biżuterję malarzowi, powiadasz, że to koło stu tysięcy, a na resztę, machnąłbym ręką... To nam na rozpoczęcie życia zagranicą starczy.
— Przenigdy! — zawołała gwałtownie. — Ty człowiek o stalowych nerwach, ulegasz nagle jakimś przywidzeniom i pragniesz się cofać... Nie poznaję cię! Nie potom polowała na miljony, bym zadowoliła się marnemi tysiącami...
— Tamaro! Więzienie uczy ostrożności...
— Tak! Lecz czegóż ty się lękasz? Że Szarecki zdradzi? Że Zosieńka sprytniejsza, niźli się wydaje? Zbytek podejrzliwości... Że sprawa o otrucie się wyda? Bob doręczy mi jad, nie pozostawiający śladów... Genjalne są jego preparaty... Obawiasz się, że wszystko potrwa zbyt długo? Jutro zawezwę kauzyperdę, którego szumnie nazywałam „rejentem“ i każę mu ułożyć odpowiednie akta... A skoro Zosieńka je podpisze...
— Jednak, Tamaro... — po twarzy mężczyzny przebiegł cień powątpiewania.
— Nie, mój drogi! — zaprzeczyła — słuchałam się ciebie zawsze, lecz tym razem nie ustąpię. Nie gniewaj się na mnie, lecz śmiałość odebrało ci więzienie! Wiem, co robię i pracuję dla naszej przyszłej pomyślności... Zaufaj mi, Ryszardzie...
Na obliczu mężczyzny znów legła kamienna maska.
— Rób, jak chcesz! — rzekł zimno — A ja zajmę się malarzem!

Tymczasem, o tejże porze, czarno ubrana kobieta przekradała się w stronę miasta.
Twarz jej przesłaniał żałobny welon, lecz ktoby ten welon uchylił, zauważyłby wnet, że jej oczy świecą wyrazem triumfu.
A ręka ściskała nerwowo, małą, żółtą walizeczkę.
Tę samą, którą wyniósł Krzesz z sypialni Orzelskiej, a która stanowiła przedmiot marzeń hrabiny i awanturnika.
Walizeczkę, zawierającą biżuterję.
Czarno ubrana kobieta dopadła przy rogatce pierwszej taksówki i rzuciła adres.
Rychło się znalazła, w niepozornym domku na przedmieściu, gdzie, mimo spóźnionej godziny oczekiwał na nią ktoś niecierpliwie.
osobą — była Marta.
— Więc udało ci się zdobyć tę nieszczęsną biżuterję — zawołała widząc, że czarno ubrana kobieta stawia na stole walizeczkę. — Powiódł ci się twój plan? Och, ileż już się namartwiłam!
— Plan został przemyślany do najdrobniejszych szczegółów i musiał się powieść! — tamta odrzekła. — A odebrałam tylko to, co pragnęła zagrabić ta przeklęta djablica.
Tymczasem palce Marty namacały ukryty guziczek. Nacisnęła sprężynę, walizeczka się rozwarła, ukazując szereg klejnotów. W elektrycznem świetle tysiącem blasków zaigrały rubiny, brylanty i szmaragdy.
— Przeklęte bogactwo! — wyrzekła w zamyśleniu. — Wszak po ciebie wyciągają się chciwe ręce i o ciebie toczy się zacięta walka! Przeklęte! Kiedyż, nareszcie, to się skończy?
— Jutro! — odparła czarno ubrana kobieta a głos jej zabrzmiał niezwykłą stanowczością.
— Sądzisz?
— Napewno! Przystępujemy do ostatecznej rozgrywki!
Marta przeszła się kilka razy po pokoju.
— A czy... tamtej... do jutra nic nie grozi? — wyszeptała. — Toć oni są niebywale sprytni! Łatwo mogą powziąść podejrzenia!
Czarno ubrana kobieta wzruszyła ramionami.
— Wątpię! — oświadczyła. — Bodaj, po raz pierwszy w życiu, Orzelska dała się wywieźć w pole! Ona... i jej ukochany, ten awanturnik! A jeśli teraz nawet się spostrzegą, będzie zapóźno! Zdążymy na czas, aby ich pognębić, a ją uratować!
Marta spozierała kędyś przed siebie a serce jej uderzało niespokojnie. Tylko długie, wąskie palce dziewczyny machinalnie przekładały lśniące kamienie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.