Niebezpieczna kochanka/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
Tragiczna noc.

Zadowolony ze siebie, malarz począł czynić pospieszne przygotowania do wyjazdu. Toć zapewne, prosto z willi udadzą się na dworzec. Wszystko niezbędne zdążył zapakować rano, a teraz kładł do walizki ostatnie przedmioty. Przebrał się ze stroju wizytowego w kostjum sportowy, sprawdził, czy czego nie zapomniał i zamknął kuferek.
Już po jedenastej. Jak szybko biegną godziny. Za kilka minut powinien nadjechać samochód.
Pochwyciwszy walizkę do ręki, zamknął pracownię, szybko zbiegł ze schodów i oświadczywszy dozorcy, że wyjeżdża na czas nieokreślony, znalazł się przed bramą domu.
Może w dziesięć minut później ukazało się zamówione auto. Wytworny, prywatny samochód, pomalowany na ciemno granatowy kolor.
Krzesz wskoczył do wewnątrz i polecił się wieść we wskazanym kierunku.
Och, jak prędko dzisiaj płynęła droga. Migały znajome uliczki, a gdy znaleźli się za miastem, malarz nie mogąc pohamować swej niecierpliwości wciąż rzucał wskazówki szoferowi, dokąd ma się skierować.
Lasek, nareszcie. Ten sam lasek, w którym ongi napotkał tajemniczą czarną damę a odległy od willi o kilkadziesiąt kroków. Tu najlepiej się zatrzymać i nikt wśród drzew nie zauważy samochodu.
— Staniemy! — oświadczył kierowcy. — Wysiądę i niedługo powrócę! Pan zechce pogasić światła, bo moja znajoma — znalazł wykręt — pojedzie ze mną na wycieczkę, w tajemnicy przed rodzicami! A odemnie otrzyma pan suty napiwek.
Szofer uśmiechnął się i skinął głową, domyślając się jakiejś przygody miłosnej — a Krzesz wyskoczył z auta, pozostawiając w niem swą walizkę.
Dokoła panowały nieprzebite ciemności, nie rozświetlone nawet w tę ponurą noc, najsłabszym blaskiem księżyca. Listopadowy deszcz, który w godzinach popołudniowych uczynił krótką przerwę, siekł teraz ze zdwojoną mocą, zimny wiatr wstrząsał konarami drzew, jęczał wśród nich i huczał. Krzeszowi wydawało się, kiedy wysiadł z samochodu, iż śród tego poświstu rozróżnia najwyraźniej głos:
— Nie chodź... Nie chodź...
Wzruszył ramionami.
— Czyżbym się bał? — pomyślał — Tylko dlatego, że zaległy mroki, a wicher hula wśród drzew? Śmieszne...
Śmiało jął postępować naprzód. Aczkolwiek niewielka dzieliła go przestrzeń od samochodu do pałacyku Orzelskich, niezbyt łatwą była ta droga. Raz po raz wpadał malarz nogą w jakąś kałużę dżdżu i raz po raz czynił rozpaczliwe wysiłki, aby się nie rozciągnąć na ziemi, śród błota...
Wtem odetchnął... Już pałacyk... Zdala miga mdłe światełko w sypialni Tamary... Doskonale! Nic nie pokrzyżowało ich zamiarów i oczekuje go ona, jak zostało umówione.
Teraz, choć właściwie wcale to nie było potrzebne, bo deszcz tłumił odgłos kroków, jął się skradać do willi, niczem przestępca.
Pocichu otworzył w sztachetach furtkę, która nawet nie zaskrzypiała, paru susami przesadził gazon przed pałacykiem i znalazł się przed oświetlonem oknem.
Leciusieńko zastukał. Później chwila naprężonego oczekiwania.
— Czy posłyszała ten sygnał kochanka?
Tak...
Bo ostrożnie, powoli rozwarło się okno, ujrzał w nim twarz, na widok której radośnie zabiło w nim serce, a znajomy głos słodko wyrzekł:
— To, ty?
— Ja! — pośpiesznie jął objaśniać Krzesz — Samochód pozostał w lasku... Straszna ulewa, ale będziesz musiała te kilkadziesiąt kroków przebiec. Bliżej obawiałem się podjeżdżać... Śród drzew nikt auta nie dojrzy. Światła kazałem zgasić.
— Doskonale... doskonale... — szepnęła, wychylając się nieco. — Słoty się nie boję i bez lęku przebędę tę przestrzeń. Wszystko już przygotowałam i skoro wyniesiesz walizki, wyślizgnę się bocznem wyjściem.
— Nie przebrałaś się do drogi? — zdziwił się widząc, że Tamara miast podróżnego kostjumu, ma na sobie jeszcze szlafrok. — Kiedyż zdążysz to uczynić?
— Właśnie, zamierzam...
Ale malarza już zaprzątnęła inna myśl.
— Hrabia śpi?
Uśmiechnęła się lekko, niby pragnąc go całkowicie uspokoić.
— Śpi mocno! Napewno się nie obudzi! Dałam mu niedawno proszek nasenny! Masz bardzo ułatwione zadanie!...
— Brawo! — syknął ucieszony — Sprzyja nam szczęście!
— Nie traćmy czasu! — wyrzekła cicho w odpowiedzi — Wiesz, co masz robić, a ja idę do dalszych pokojów... Za dwadzieścia minut spotkamy się bez przeszkód w aucie...
— A walizki?
— W mojej garderobie! Przecież ci pokazałam, dziś popołudniu, gdzie masz ich szukać. Tylko nie zapomnij!... Dwie!... Jedna większa, a druga mniejsza. A teraz, dowidzenia!
Znikła.
Krzesz postał parę sekund pod oknem, uspokojony całkowicie. Widok Tamary i jej słowa, rozproszyły ten dziwny niepokój nerwowy, jaki go przedtem ogarnął. Hrabia śpi, ucieczka nie przedstawia trudności.
Naprzód...
Parter nie był wysoki. To też malarz, pochwyciwszy za parapet, wspiął się i rychło się znalazł w pokoju.
Rozejrzał się po sypialni hrabiny, urządzonej z wschodnim przepychem. Była ona oczywiście pusta i Krzesz postanowił nie tracić daremnie czasu. Jął ostrożnemi krokami zbliżać się do sąsiedniego pokoju, którego drzwi stały otwarte, a zanim tam wszedł, przystanął na progu.
Ileż wspomnień nasuwał mu ten gabinet i jak doskonale zapamiętał jego urządzenie. Toć w nim właśnie po raz pierwszy ujrzał tajemniczego człowieka, wzywającego pomocy i posądził Tamarę o zbrodnicze zamiary. Stąd powstał dziwny łańcuch przygód, zakończony dzisiejszym wieczorem.
W gabinecie, rzekłbyś, nic się nie zmieniło. I on był oświetlony mdłem światłem wielkiej lampy, przesłoniętej abażurem, a w fotelu na swem zwykłem miejscu znajdował się paralityk, na pół rozebrany i otoczony stosem poduszek. Spał, widocznie, bo oczy miał zamknięte, głowę opuszczoną na piersi i wydawało się nawet Krzeszowi, że zdala dolatuje go ciche chrapanie. Na ustawionym obok chorego stoliczku, widniał szereg buteleczek i flaszek z lekarstwami oraz opróżniona szklanka.
— Porządną dozę narkotyku musiała mu dać Tamara! — pomyślał, spoglądając na tę szklankę i odważnie ruszył dalej.
Na palcach przebył gabinet. Lecz, choć szedł niezwykle cicho i był przekonany, że hrabia się nie obudzi, kiedy mijał paralityka, nagle odniósł wrażenie, że chory poruszył się, a nawet otworzył oczy.
Niemożebne?
Spojrzał uważanie.
Nie! omylił się... Hrabia siedzi spokojnie, nieruchomo, oczy ma zamknięte i przypomina całkowicie dużą lalkę woskową z muzeum osobliwości.
Krzesz wszedł teraz do garderoby Orzelskiej. Był to niewielki pokoik, znajdujący się tuż za gabinetem hrabiego. Choć Tamara nie pozostawiła w nim światła i panował tam mrok, rychło odnalazł to, czego szukał.
Zaraz za progiem, stały dwie walizki. Jedna mniejsza, a druga sporych rozmiarów. Skórzane, wykwintne walizki, ozdobione monogramem Orzelskiej i hrabiowską koroną.
Pochwycił je do ręki i bardzo się zdziwił.
O ile pierwsza walizeczka, raczej neseser nie przedstawiała nic osobliwego, o tyle druga, większa, była tak ciężka, że Krzesz, chłop mocny i wygimnastykowany, aż zgiął się, gdy ją uniósł do góry.
Tam, do licha! Cóż do tego kuferka nakładła Tamara, by stanowił on ciężar podobny?... Książek, czy kamieni?... Dziwne. Toć suknie niewieście ważą zazwyczaj niewiele...
Lecz niema czasu teraz medytować nad tem zagadnieniem. Należy jaknajprędzej wynieść mały neseser, a potem da sobie radę z ciężkim kuferkiem.
Krzesz uczynił, jak pomyślał.
Szybko przebiegł przez gabinet, nie oglądając się nawet na hrabiego i złożył neseser na oknie w sypialni. Później, również szybko pobiegł z powrotem do garderoby.
Szkoda, że nie obejrzał się poza siebie Krzesz, gdy odchodził, pozostawiwszy na oknie walizeczkę. Dostrzegłby wówczas fakt niezwykły, który krzyżując jego zamiary, może oszczędziłby mu wielu przykrości.
Bo oto, gdy tylko odwrócił się malarz, jakaś tajemnicza sylwetka, czająca się za oknem w mroku, a snać śledząca go oddawna, wychyliła się niespodziewanie i gwałtownym ruchem pochwyciła walizkę.
Jedna sekunda i neseser znikł z parapetu okna, jakgdyby nigdy go tam nie było.
Nie zauważył, niestety, tego Krzesz. Powróciwszy do garderoby, podniósł ciężką walizkę i powoli jął się z nią posuwać naprzód.
Lecz, jeśli za pierwszym razem sprawa poszła gładko, obecnie miał trudniejsze zadanie.
Musiał ze swym balastem kroczyć ostrożnie, starając się jaknajmniej czynić hałasu i nie potrącić o żaden mebel.
— Psia krew! — syknął przez zęby nagle.
Jakby na złość, walizka zawadziła o krzesło, które z trzaskiem upadło na podłogę. W tejże chwili, siedzący dotąd nieruchomo hrabia, otworzył oczy i wpił się wzrokiem w malarza, a z jego piersi wydobył się piskliwy okrzyk:
— Zbój... zbój...
— Uciekajmy jaknajprędzej! — przemknęło w głowie Krzesza i pośpiesznie począł się oddalać. Lecz paralityk, teraz — rozbudzony, nie łatwo dał za wygranę.
— Złodziej, bandyta!... — wołał. — Trzymajcie bandytę!
Pochwycił energicznym ruchem, którego nikt nie mógł się po nim spodziewać, butelki z lekarstwami, ustawione na znajdującym się przy nim stoliku i jął niemi ciskać wślad za Krzeszem. Flaszki, wprawdzie nie trafiały w malarza, lecz rozbijając się o bronzy, lub sprzęty, sprawiły hałas znaczny.
— Co robić? Co robić? — powtarzał z przestrachem. — Toć, ten stary drań, cały dom postawi na nogi! Któż mógł przewidzieć, że ta ruina ludzka pocznie tak wrzeszczeć...
— Ratunku... ratunku! Ucieka, zbój! — coraz donośniej rozbrzmiewały piskliwe okrzyki paralityka.
Chłodny pot zrosił czoło Krzesza.
— Niema rady! — zadecydował — Miała rację Tamara! Trzeba go zakneblować...
Nie czuł już teraz żadnej litości dla chorego, raczej nienawiść. Unieszkodliwić go bez dalszych ceremonji i uciec. Cisnął tedy, po środku sypialni, walizę na podłogę i rozejrzał się niecierpliwe czem możnaby natychmiast zatkać usta wrogowi. Aż podskoczył z radości. Tuż, obok na krześle, leżały dwa ręczniki, niby umyślnie na ten cel przygotowane. Czyżby przewidziała to Tamara?
Bez wahania pochwycił ręczniki i rzucił się na paralityka. Chory bronił się rozpaczliwe, kwiczał, drapał, a nawet usiłował ugryść, lecz Krzesz szybko dał sobie radę z nim. Koniec jednego z ręczników wetknął mu w usta, a resztę owinął dokoła twarzy, drugim zaś związał mu z tyłu ręce. Czynił to prędko, nie patrząc na swą ofiarę, a dopiero, gdy ukończył spojrzał na niego. Orzelski coś charczał, twarz mu ze złości i wysiłku poczerwieniała i tylko nienawistnem spojrzeniem wpijał się w swego wroga. Był tak mocno uwiązany, że poruszać się nie mógł.
— Udusi się, czy nie udusi? — pomyślał Krzesz. — Chyba się nie udusi! Zresztą zapewniała Tamara, że szybko go rozwiążą. A inaczej nie dałbym sobie z nim rady... I tak cud się stanie, jeżeli nikt tych wrzasków nie posłyszał...
Raz jeszcze zerknął na hrabiego i mimowoli zdjęło go obrzydzenie, że równie brutalnie musiał postąpić z chorym. Właśnie zamierzał powrócić do sypialni po porzuconą walizkę, gdy wtem niespodziewany okrzyk, przykuł go do miejsca.
— Co się tu dzieje?
Krzesz zdrętwiał. Na progu gabinetu stała panna Zosieńka. W jaki sposób zdołała ona nadejść, że jej kroków nie posłyszał i to właśnie z tej strony, gdzie powinna się znajdować Tamara, było niepojęte. Więc Tamara nie potrafiła należycie zabezpieczyć ucieczki?
— Co tu się dzieje? — powtórzyła panienka, patrząc dziwnie na Krzesza — Pan tu? Mój ojciec związany?... Wołał o ratunek?
Milczał przerażony.
— Zechce pan to wytłumaczyć? — nalegała.
— Kiedy... bo — począł bąkać i zamilkł, nie wiedząc ani co mówić, ani co czynić.
Zosieńka podeszła tymczasem do chorego i jęła go pospiesznie rozwiązywać.
— Co za zbój! — zawołała z oburzeniem — Co za zbój śmiał w ten sposób znęcać się nad biedakiem! Toć parę minut jeszcze, a udusiłby się napewno! Czy pan to uczynił, panie Krzesz? W jakim celu?
Malarz stał nieruchomo, z oczami utkwionemi w podłogę.
— Pan to uczynił!
Ręcznik spadł z twarzy paralityka. Chory, oswobodzony od knebla, wskazał groźnie wzrokiem na Krzesza i zaryczał:
— On... on....
— Więc, pan! — wyrzekła z pogardą — Nie spodziewałam się nigdy!...
— W ładną wpadłem kabałę! — pomyślał z przerażeniem, czując, że wewnątrz wszystko drży, a serce wali, jak młotem, gdy wtem nowy głos zadźwięczał w pokoju.
— Co tu się stało?
Tym razem była to Orzelska, nadal ubrana w szlafrok, a nie w kostjum podróżny. Twarz jej nosiła wyraz najwyższego zdumienia i ze zdziwieniem powtórzyła:
— Co tu się stało? Pan Krzesz o tej porze? W jaki sposób się znalazł? Ty Zosieńko, taka wzburzona?
Panienka poczęła w podnieceniu wyjaśniać:
— Wyobraź sobie, Tamaro, wydało mi się przed kilku minutami, że z gabinetu ojca dobiegają okrzyki. Jeszcze nie spałam. W pierwszej chwili, sądziłam, że musiałam się przesłyszeć, zresztą wiedziałam, że ty czuwasz przy ojcu. Kiedy jednak te okrzyki ponowiły się, a śród nich rozróżniłam najwyraźniej wołanie o ratunek, przybiegłam tutaj, nie wiedząc co to wszystko znaczy... Ujrzałam widok straszliwy... Ojciec związany, a obok niego pan Krzesz. Wsadził mu głęboko w usta knebel, zrobiony z ręcznika i gdybym nie zdążyła na czas, ojciec zadusiłby się napewno.
— Ale w jakim celu pan Krzesz tak postąpił? — udała Orzelska nieświadomość.
— Zapytywałam go o to, lecz pan Krzesz milczy.
Raptem paralityk, któremu Zosieńka zdążyła rozwiązać i ręce, wykonał ruch gwałtowny i wskazał w stronę sypialni.
— Tam... tam — wybełkotał — Tam... wynosił... walizkę.
— Wynosił walizkę? — wysoko do góry podniosły się brwi Orzelskiej. — Jaką walizkę? Niemożebne.
Podeszła pośpiesznie parę kroków w stronę sypialni.
Krzesz z natężeniem wpijał się w twarz kochanki. Jeżeli początkowo mniemał, że pojawiwszy się, wyzna Zosieńce całą prawdę, a jego wybawi z okropnej sytuacji, teraz wnosząc z jej miny i postępowania, zaczął się domyślać czegoś innego i to czegoś, co było dlań najgorsze.
Rychło się przekonał, że się nie omylił.
— Moja walizka! — głośno zawołała Orzelska, niby ze zdumieniem odnajdując kuferek — Pan Krzesz chciał zabrać moją walizkę? Więc pan Krzesz jest...
Z jej ust nie padło potworne słowo, lecz zdania dokończył paralityk, który z pasją wycharczał:
— Złodziejem... złodziejem...
Krzesz pochwycił się oburącz za głowę. On, złodziejem! Do tego doszło... Musi milczeć, nie może się bronić. Znakomicie pojmuje. Hrabina chcąc ratować siebie, zdecydowała się grać komedję, a jego pogrążyć ostatecznie. Czyż tak postępuje kobieta zakochana? Dziwne. Choć wszystko stracone, pozostanie dżentelmenem do końca... Nie zdradzi jej ani słówkiem, całą winę przyjmie na swe barki. A może jutro Tamara...
— Och, jakżem się zawiodła na panu Krzeszu! — mówiła tymczasem z świetnie odegranem oburzeniem Orzelska — Jak się zawiodłam... Któż mógł przypuścić, że pod pozorem namalowania mojego portretu, pragnie się do nas zbliżyć, aby później nadużyć naszego zaufania. Toć tu niema tłumaczenia, fakty przemawiały za siebie... Jakież to ohydne!
Niby taran wyrżnął w czoło Krzesza.
— Boże! — ryknął nieswoim głosem i rzucił się przez otwarte okno sypialni do ucieczki. Po drodze, w tej rozpaczy, nie zwrócił nawet uwagi, że na parapecie brak, położonej tam niedawno walizeczki. Przeraziłby się tem zapewne, jeszcze więcej. Lecz nie spostrzegł tego malarz, a wyskoczywszy przez okno, biegł, niczem oszalały, śród deszczu, po błocie. Dopiero, gdy dotarł do samochodu i w nim się znalazł, włosy jął rwać z rozpaczy i serdecznego bólu... Złodziej... On złodziejem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.