Nieraz się pytam, czy ja kocham ciebie? Czy to nie blaski uczucia zwodnicze,
Podobne zorzy wieczornej na niebie,
Która, przed sobą widząc noc mogiły,
Jeszcze ostatnie wydobywa siły, Jeszcze ostatnie chce rozdmuchać znicze I płonąć.
Wówczas drętwieję i jestem lodowy, Jakby mnie sztukmistrz uwięził w marmurze,
Jakby mi stopy przygniotły okowy,
Że na swą zwykłą nie umiem wejść drogę...
I chciałbym płakać, lecz płakać nie mogę, I w niebios jasnym nie mogę lazurze Utonąć.
Najdroższa moja! ty poznasz tę chwilę, Gdy do uścisku zimne podam dłonie;
Kiedy źrenicę, co zniosła już tyle
Spojrzeń, przed twemi chcę zakrywać oczy...
Poznasz po smutku, co ją dziwnie mroczy I po tej bruździe, która blade skronie Rysuje.
Drżę i chcąc zabić duszącą mnie zmorę, Wyrzekam czci się i duszę swą własną
Obrzucam błotem i serce swe chore
Klnę, że do żadnych nie zdolne uniesień —
Że mi starości rozpaczliwa jesień, Mimo lat młodych, tkaninę przejasną Już psuje...
O, wówczas spojrzyj! o wówczas tej łzawej Każ na mem licu wypocząć źrenicy,
Co mnie z duchowej wyswobadza wrzawy
I w taką szatę spokoju mnie stroi,
Jak gdybym stanął śród złotych podwoi, Gdzie wieczne biją ze szczęścia gromnicy Promienie...
O, wówczas spojrzyj, ty pełna prostoty, Ziemskimi jeszcze nie skażona brudy!
Uśmiechem dziecka, co rzuca obroty
Sztucznych wysileń, połączysz mnie z sobą:
I ożywiony czoło stawię grobom I z tobą razem przejdę wszystkie grudy I cienie.