<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Niewidzialni
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. La Guerre des vampires
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.   Opowiadanie Roberta.

Pomimo, że Ralf gorzał z niecierpliwości i z trudem powstrzymywał się od zadawania Robertowi niezliczonych pytań, postanowiono, iż tenże nie będzie opowiadać pojedynczych wydarzeń, lecz opowie całą swą podróż. Czekano więc cierpliwie zupełnego powrotu Roberta do sił, aby mógł, mówiąc długo, zdać całkowitą relację ze swych przygód.
Ten czas wydawał się niesłychanie długim tak miss Albercie, jak i reszcie otoczenia, a i Robert cierpiał nad tem, iż nie mógł zaspokoić ich ciekawości. Po tygodniu jednak pozwolono mu wstać z łóżka, a na drugi dzień wyszedł już do ogrodu, prowadzony pod ręce przez Ralfa i Jerzego. Z jakąż rozkoszą oddychał wonią jaśminów, magnolji, mirtów! Wszystkie te krzewy były jakby dawnymi przyjaciółmi, których o mało nie utracił na zawsze!
Jednego tylko zapachu nie mógł znosić: woń przepysznie kwitnących różowych oleandrów była mu nad wyraz wstrętną. Miss Alberta i Jerzy nie dziwili się temu, lecz Ralf, ze zwykłą ruchliwością umysłu, wysnuwał stąd różne domysły o lasach oleandrowych, które pokrywały zapewne równiny Marsa. Sok tych drzew, którego trujące własności wzmagają się w miarę gorącości klimatu, musiał tam być tak zabójczym, jak legendowe drzewo mancinelli, zabijające wszystkich przechodzących w pobliżu.
Robert używał teraz i czuł w całej pełni rozkosz powrotu do zdrowia; zwyciężył przecież dwa niebezpieczeństwa: chorobę i swą dziwną, nieprawdopodobną podróż międzyplanetarną, na wspomnienie której uczuwał jeszcze zawrót głowy.
Z początku jego wycieńczony żołądek ze wstrętem zaledwie przyjmował mięso z drobiu, starte na delikatną masę — później jaja na miękko, zwierzyna, soczyste mięso, stare wina — następowały kolejno, powracając mu siły, odbudowując zużyte tkanki organizmu.
W dziesięć dni wyglądał już prawie tak, jak w czasie pobytu w Londynie, gdyśmy go poznali przed wyjazdem z Ardaveną do Indji — tylko nieco srebrnych włosów na skroniach, kilka zmarszczek przedwczesnych w okolicy oczu, zdradzały nadludzkie trudy i wysiłki, które przeszedł. Zdawał się jednak młodszym od Ralfa, a nawet od Jerzego — obu chwilowo zeszpeconych oparzelizną twarzy.
Czuł się przytem tak silnym, iż śmiejąc się, prosił o przyśpieszenie terminu, w którym mógłby zacząć opowiadanie swych przygód z międzyplanetarnej podróży, tak niecierpliwie oczekiwane przez całe jego otoczenie.
Umówiono się zatem, iż po obiedzie zbiorą się wszyscy w wielkim salonie, z okien którego rozciągał się przepyszny widok na lasy i morze.
Zgromadzenie całe miało nastrój nieco uroczysty.
Gdy Robert zasiadł na przygotowanym dla niego wygodnym fotelu, zapanowała cisza, będąca w równej mierze objawem podziwu, jak i ciekawości. Obok niego zajęli miejsca Ralf i Jerzy — naprzeciwko usiadła miss Alberta, promieniejąca szczęściem. Przy poblizkim stoliku z przyborami do pisania, umieścił się lord Frymcock, któremu pozwolono stenografować słowa Roberta. Za fotelem Ralfa stanął wierny Zaruk, a Kerifa przykucnęła na poduszce u nóg swej ukochanej pani.
Kolorowe lampki elektryczne, umieszczone między sztukaterjami sufitu, rzucały łagodne i fantastyczne światło na tę całą grupę.
— Moi drodzy — rzekł Robert — czy chcecie, abym opowiadał od początku, czy też od czasu, kiedy sygnały świetlne zostały przerwane?
— Naturalnie, że od przerwania! — zawołał Ralf. — Sam mówiłeś, iż opisy twojej podróży, podane w dziennikach, są dość dokładne. Ulituj się więc nad naszą ciekawością — i opowiadaj!
— Niech i tak będzie! — odrzekł inżynier z uśmiechem i zaczął:
— Wiecie więc, iż mię te ludzkie nietoperze uniosły do jaskini i w niej uwięziły...
Tu twarz Roberta spoważniała nagle, a wzrok pobiegł w przestrzeń.
— Ach! Zdaje mi się, że dotąd widzę te ciemne sklepienia, podtrzymywane olbrzymiemi stalagmitami... Czarna przestrzeń, usiana miljonami błyszczących oczu, od których szedł półblask dziwny i przyćmiony — ściany okryte czarnemi, błoniastemi skrzydłami tych potworów, niby całunem śmiertelnym — tworzyły prawdziwie piekielną wizję. Panował tam zaduch nieznośny: pokłady nieczystości oraz zatęchłe resztki kości i mięsa, pozostałe po biesiadach tych potworów, wytwarzały niemożliwą do zniesienia atmosferę.
Przyznaję, że uczuwałem strach — i nie wiem, czy kto inny na mojem miejscu byłby odważniejszym — ale wstręt był silniejszym od lęku. Obrzydłe, z miękkich błon utworzone skrzydła muskały mię co chwila, co mię przejmowało niewypowiedzianą odrazą; ona to znieczulała moje nerwy i dlatego tylko nie zemdlałem.
Stałem pośrodku rojów tych straszydeł, wytrzeszczających na mnie oczki, pełne złości, przytulony do skalistej ściany. Na nogach i rękach czułem mocne więzy z włókien roślinnych.
Erloorów przybywało coraz więcej: niekiedy na tle pomrukiwania groźnego a ciągłego, wybuchały ostre krzyki, piski, skowyty... Żaden sabat czarownic, lub różne «pokuszenia» uwieczniane w malowidłach średniowiecznych, nie mogą dać najmniejszego wyobrażenia o tem, co tam ujrzałem i przeszedłem.
Byłem pewny, iż potwory kłócą się o to, który z nich ma mię pożreć — i nie widząc sposobu ocalenia, wpadłem w zupełną obojętność.
Nigdy się nie dowiedziałem, o co im chodziło; jednak, mniej więcej po godzinie, w ciągu której przeszedłem tortury śmiertelnego oczekiwania, ohydny tłum zaczął się rozpraszać. W pośród szumu skrzydeł, jaskinia zaczęła się opróżniać, świecących punkcików było coraz mniej — wreszcie znikły zupełnie.
Zostałem sam w ciemności tak czarnej, że prawie dotykalnej.
Jeśli to nie było wybawieniem, to przynajmniej odpoczynkiem.
Wywnioskowałem, że zapewne Erloory, zwierzęta wyłącznie nocne, udały się na zwykłe łowy. Otaczająca mię cisza i samotność przyniosły mi wielką ulgę; byłem jednak straszliwie zmęczony i bardzo wygłodniały. Sen mię morzył, lecz obawa nie dawała mi usnąć.
Pomyślałem, że możeby się dało przetrzeć na skale bazaltowej, przy której stałem, moje więzy — i zacząłem nad tem pracować.
Już mi się udało oswobodzić lewą rękę i wyprostowałem ją w powietrzu, kiedy otrzymałem w nią uderzenie tak mocne i dotkliwe, iż krzyknąłem z bólu. Uczułem krew płynącą po ręce — i patrzcie: dotąd noszę ślady szponów Erloorów!
Tu Robert wyciągnął rękę, na której widniało pięć czerwonych blizn.
— Nie zauważyłem — mówił dalej — że za mną siedziało przyczajone jedno stworzenie, widocznie dla pilnowania mnie. Odwróciwszy się, spotkałem się z niem oko w oko. Źrenice jego błyszczały gniewem; groźnem mruknięciem ten potwór nakazał mi zaprzestanie usiłowań ucieczki.
Zrozumiałem go i nie próbowałem już zrywać więzów, w końcu znużenie mię ogarnęło... i usnąłem.
Zmęczenie doprowadzone do najwyższego stopnia, zwycięża wszelkie uczucia, tak moralne, jak fizyczne. Widziałem to niezliczone razy — i fakt ten, że artylerzyści wyczerpani z sił, usypiają przy swych działach wśród huku bitwy, z lontem na dłoni — jest dla mnie zupełnie zrozumiałym.
Gdy się obudziłem, jaskinia była wciąż równie cichą; lecz zdawało mi się, że nikły brzask jutrzenki zastąpił poprzednią ciemność — mogłem już w tym mroku odróżniać zarysy stalagmitów, podpierających sklepienie.
Ze wszystkich stron dochodził mię jakiś pomruk głuchy, rytmiczny a ciągły, niby warczenie oddalonych motorów. Nie wiedziałem zrazu, czemu to przypisać; dopiero później poznałem, iż było to chrapanie wstrętnych Erloorów, które za nadejściem dnia powróciły do jaskini i spały, zawieszone na nogach, głowami na dół, we wklęsłościach skał.
Potwór, będący na straży przy mnie, zdrzemnął się również i słyszałem tuż po za sobą jego głośne chrapanie.
Sen powrócił mi siły; rozmyślałem nad tem, czyby podczas snu moich prześladowców, nie spróbować raz jeszcze ucieczki, gdy usłyszałem nad sobą łopot skrzydeł, płomieniejące oczy zabłysły przedemną... Uczułem, że coś ciągnie moje więzy, a chrapliwy głos wymówił:
— Pójdź!
Poznałem głos Erloora, którego oswajałem i który wydał mię swoim. Nauczyłem go wymawiać kilka słów z mowy marsyjskiej, a rozumiał prawie wszystkie.
— Dokąd chcesz mię zaprowadzić? — spytałem.
— Pójdź! — powtórzył, bijąc niecierpliwie skrzydłami.
To mówiąc, zdjął więzy z moich nóg, tak, że mogłem iść, lecz ręce pozostały skrępowane. Pod nogami czułem szczątki kości zwierzęcych, czasem zapadałem do kolan w pokład suchego guana, które było warte miljony i mogło zbogacić niejedno przemysłowe przedsiębiorstwo.
Szliśmy długim, podziemnym korytarzem, w końcu którego widać było słaby brzask światła dziennego.
Rozróżniałem już ściany, czarne i gładkie, zapewne z bazaltu. Mój dozorca nie leciał, lecz podskakiwał ciężko obok mnie, a skrzydła jego wlokły się po ziemi, jak brudny płaszcz; zauważyłem też, że w miarę zbliżania się do światła, ruchy jego były coraz mniej pewne.
Nie mogłem się wyrzec szalonej myśli, iż żałował teraz swej zdrady i chciał ją okupić daniem mi sposobności do ucieczki.
— Dokąd mię prowadzisz? — spytałem tonem rozkazującym, jak wtedy, kiedy był moim niewolnikiem w wiosce marsyjskiej.
Podniósł do góry swą łapę, zaopatrzoną w pazury i potrząsnął nią, dając mi do poznania, iż nie może o tem mówić.
— Czy chcesz mię zabić? — pytałem z całym spokojem.
Poruszył głową przecząco. Przykro mu było widocznie, że idę tak odważnie, lecz widziałem, że już ani słowa nie wyciągnę z niego.
Gdzież i jaki może być cel naszej drogi? Gniew mię ogarnął — krzyknąłem więc:
— Chcę stąd wyjść! Każę ci, abyś mię natychmiast wyprowadził!
I rozpaczliwym wysiłkiem rozluźniłem naderwane wczoraj więzy. Rzucił się wtedy na mnie, a ja wolną prawą pięścią uderzyłem go z całej siły w piersi.
Zachwiał się i upadł, plącząc nogi w swych skrzydłach.
Przez chwilę miałem się za zwycięzcę — lecz padając, pochwycił jedną z kul kamiennych, zakończających lasso, krępujące mi nogi: sznur się zacisnął mocniej, aż uczułem ból.
Zarzechotał wtedy strasznym śmiechem, który wykrzywił jego twarz ohydną.
— Dobrze! — rzekłem — nie chcesz powiedzieć dokąd idziemy — nie pójdę dalej!
I zatrzymałem się natychmiast. Chciał mię pociągnąć z sobą, lecz pomimo wszelkich wysiłków, nie mógł tego dokazać. Wtedy wskazał na koniec galerji, gdzie widać było nieco światła i wymówił słowo «jeść» jedno z pierwszych, jakich go nauczyłem.
Zrozumiałem więc, że chce mi dać coś do zjedzenia; byłem zbyt głodnym, ażeby mu się dłużej opierać i poszedłem za nim.
Nie mogłem się nigdy dowiedzieć, czy to zrobił ze swego natchnienia, czy też z czyjegoś rozkazu.
Nie uszliśmy dwudziestu kroków, kiedy się stało znacznie jaśniej: na ziemi widać było mnóstwo kości dawnych i świeżych, oraz odpadków wszelkiego rodzaju.
Światło najwidoczniej raziło wzrok Erloora: szedł teraz powoli, mrugając oczami, ze schyloną głową, ja zaś szedłem coraz to prędzej, pociągając go za sobą.
Jak to przewidziałem, po niejakim czasie wyrwał mi się i zatrzymał w miejscu, chowając głowę pod skrzydło.
Wydałem okrzyk radości i zacząłem biedz jak szalony, wiedząc, iż w świetle dziennem będę zabezpieczonym od jego pościgu. Lecz on nie próbował nawet tego; siedział na ziemi, skurczony i najzupełniej nieruchomy.
Ja zaś pędziłem, jak gdybym miał skrzydła, pewny, że ten otwór, jaśniejący blaskiem dziennym, jest dla mnie wyjściem z niewoli.
Jakże gorzki zawód mię czekał! To, co brałem za wyjście z korytarza, było tylko olbrzymiem oknem, mającem z drugiej strony ścianę prostopadłą, najzupełniej gładką! Wychyliwszy się przez nie, ujrzałem, o jakieś tysiąc stóp pod owem oknem, żółtawe, mętne fale burzliwej rzeki.
Niepodobna było wydostać się stąd bez pomocy skrzydeł! Rozpacz mię ogarnęła... Byłem tym zawodem tak znękany, iż uczułem łzy w oczach.
Po długiej chwili dopiero ujrzałem, że z okna tego rozciągał się widok piękny i rozległy. Lasy, widziane z góry, wyglądały jak wzorzysty kobierzec. Kolory: żółty, czerwony i pomarańczowy iskrzyły się całem bogactwem odcieni. Tysiące ptaków krążyły w powietrzu, a zębate szczyty gór różowo-czerwonych zamykały daleki widnokrąg.
Ten piękny widok uspokoił mię trochę. Po namyśle uznałem, iż na razie będzie najlepiej powrócić do mego Erloora, choć jego postępowanie ze mną było niezrozumiałem.
Nasyciwszy wzrok barwami i światłem, wracałem już do mej ciemnej i cuchnącej pieczary, kiedy uszedłszy kilka kroków, spostrzegłem wgłębienie w skale, którego wpierw nie zauważyłem. Na kawałku gładkiego drzewa leżały tam owoce, kawał pieczonego mięsa i sporo smacznych, trójkątnych ślimaków, które były moim pierwszym na tej planecie pokarmem.
Erloory zapamiętały jednak dobrze, co Marsjanie jadali obecnie. Naczynie z kory, pełne czystej wody, uzupełniało tę ucztę, która mi powróciła siły, a w ślad za tem, na wiele rzeczy zacząłem patrzeć inaczej. Powiedziałem sobie:
— Rzecz widoczna, że Erloory nie mają zamiaru mnie zabijać; widocznie jestem im potrzebnym: ale na co?
Nie mogąc tego na razie odgadnąć, postanowiłem posłuszeństwem i spokojnem zachowaniem się, uśpić czujność moich prześladowców, a tymczasem obmyślać ucieczkę, której plan już mi świtał w głowie.
Nie miałem z czego spleść sznura tak długiego, aby dosięgnął powierzchni rzeki, ani czasu, aby to wykonać — ale postanowiłem zbudować spadochron. Mocne włókna roślinne, któremi byłem skrępowany, oraz moja ubranie z piór, miały mi dostarczyć potrzebnego materjału.
Przywiążę sobie do ramion ten przyrząd i skoczę do rzeki, którą przepłynę z łatwością...
Siedziałem jeszcze długo przy oknie, jak gdyby chcąc wchłonąć w siebie zapas światła i powietrza przed powrotem do mego dusznego i ciemnego więzienia.
Już miałem odejść, kiedy w dali ujrzałem... o radości! wązkie pasmo niebieskawego dymu, wznoszące się w górę z pomiędzy drzew.
Ten widok napełnił mię szaloną radością, nadzieją — ten lekki słup dymu zwiastował mi, że mam niedaleko oddanych mi przyjaciół, którzy mi dopomogą w ucieczce. Przecież Marsjanom tylko znane było rozniecanie ognia — Erloory bały się go straszliwie!
Przypuszczałem, iż Marsjanie mię szukali i serce moje biło gwałtownie na myśl, iż mam tak blizko siebie wiernych przyjaciół.
Nie mogłem się oderwać od tego widoku: musiałem użyć całej siły woli, aby zagłębić się znów w ponurą, ciemną galerję... Dozorcę mojego znalazłem tam, gdzie go zostawiłem: odprowadził mię w milczeniu do jaskini. Cały nieskończenie długi dzień zeszedł mi na rozmyślaniu nad mojem położeniem, lub spaniu. Gdy noc zapadła, Erloory zbudziły się ze swego odrętwienia i pieczara, znów się zapełniła łopotaniem skrzydeł, świecące oczy błyskały zewsząd...
Zauważyłem jednak, iż teraz mniej zwracano na mnie uwagi. Widocznie, choć mój dozorca nie odstępował mię ani na chwilę, przestałem zaciekawiać resztę potworów. Było to bardzo sprzyjającem dla mojego projektu ucieczki.
Zaczęło się teraz dla mnie życie przerażająco jednostajne.
Każdego ranka, mój Erloor prowadził mię do miejsca, w którem zastawałem żywność, dla mnie przeznaczoną i mogłem napawać się dowoli światłem i powietrzem.
Niestety, nie ujrzałem więcej owego pasemka dymu, które wzbudziło we mnie tyle złudnych nadziei!
Przygotowywałem się w tajemnicy do budowy spadochronu: w szczelinie skały schowałem kilka ostrych skorup ze zjedzonych ślimaków — miały mi one posłużyć do przecinania włókien. Obrachowałem, że tutaj, wskutek mniejszej, niż na Ziemi, siły przyciągania, spadochron może być również mniejszy; nic jednak nie mogłem przedsiębrać w ciągu całego tygodnia, gdyż mimo pozornej wolności, byłem ściśle strzeżonym.
Rozpacz mię ogarniała: czułem, że energja moja słabnie i że zatrute powietrze jaskini nabawi mię wkrótce jakiej choroby. Erloory wbrew memu początkowemu mniemaniu, okazały się przy bliższej obserwacyi tylko krwiożerczemi zwierzętami; całego rozumu używały na mordowanie słabszych od siebie.
Jedyną ich inteligentną czynnością było splatanie mocnych sznurów z łyka drzewnego (podobnemi i mnie skrępowano), które im zapewne służyły do ich nocnych łowów.
Sądzę jednak, iż robiły to bezwiednie i odruchowo, gdyż nie było w tej robocie żadnego urozmaicenia: sznury były wszystkie jednej grubości i długości, z kulą kamienną na jednym końcu.
Czynnością tą zajmowały się stare Erloory, nie mogące już latać.
Przypuszczam, że sznury te musiały im służyć zamiast wędek na ryby — od których roiły się kanały marsyjskie — w czasie, gdy im brakło zwierząt lądowych na pokarm.
Gdy wzrok mój oswoił się z ciemnością panującą w podziemiu, odważyłem się pewnego dnia zapuścić w kręte jego korytarze: były one nadzwyczaj rozległe i niektóre z rozgałęzień były tak głębokie, iż nie odważyłem się w nie zapuszczać.
Z początku nie umiałem sobie wytłómaczyć skąd się wzięła tak wielka ilość kości i szkieletów w miejscu mego pobytu; lecz przyjrzawszy się im bliżej, poznałem, że są to szkielety starych Erloorów, które zapewne od wieków tu przychodziły na świat, żyły i ginęły, a szczątki ich zatruwały powietrze swemi wyziewami.
Wkrótce do wszystkich trosk moralnych i fizycznych przyłączyła się myśl, która mi zatruła ostatecznie pobyt w straszliwej jaskini, gdzie czułem się jakby pogrzebanym żywcem. Była to obawa o los dobrodusznych Marsjan, którzy byli teraz pozbawieni mojej opieki.
Prawda, iż jak nowy Prometeusz, zdobyłem ogień i obdarzyłem ich tym darem bezcennym, będącym potężną bronią przeciw ich prześladowcom: znając jednak ich ociężałość i niedbalstwo, przeczuwałem, że poprzestaną na pozorach obrony, a to wkrótce zakończy się zwycięstwem ich wrogów.
Nawiedzały mię wówczas okropne obrazy okrucieństw, spełnianych na tych dobrych ludziach, słyszałem jęki, widziałem ciała ich szarpane straszliwemi szponami — i serce mi się krajało na myśl o losie, jaki czekał moich przyjaciół!
Zrozumiałem wtedy postępowanie tych potworów ze mną: oto trzymano mię tu dla uczynienia Marsjan bezbronnymi, oddanymi na ich łaskę i niełaskę!
Wreszcie nadeszła chwila przełomowa: na myśl o nieszczęściach, na jakie wystawieni są moi przyjaciele, uczułem gniew szalony, który wyrwał mię z przygnębienia i martwoty, w jakich byłem dotąd pogrążonym.
— Jak to? — rzekłem — dokonawszy takich rzeczy, jakich dokonałem, mam zostać potulną ofiarą tych wstrętnych, okrutnych straszydeł? Nie! póki żyję do tego nie dopuszczę — przysięgam! Może mi się nie uda wyrwać stąd — ale spróbować muszę!
I zacząłem natychmiast zgromadzać materjały na spadochron. Miałem wielką trudność z wyszukaniem giętkich prętów dla zbudowania szkieletu, który następnie miałem pokryć swojem ubraniem: lecz przypomniałem sobie, iż w jaskini widziałem dużo starych, opuszczonych gniazd Erloorów. Były one zbudowane z mocnych, giętkich Ijan i nadawały się wybornie do mojej roboty.
Przez kilka dni poprzednich, przecinałem, siedząc sam u okna, włókna moich więzów, za pomocą ostrych muszli, tak, że choć trzymały się jeszcze, mogły być w każdej chwili zerwane. Za nadejściem nocy, gdy obrzydłe stworzenia wyleciały ze swej pieczary na łowy — wziąłem się do roboty. Jak mi się zdawało, powinienem był ukończyć swoją pracę przed ich powrotem.
Mój stróż również odleciał z nimi, będąc zapewne przekonanym, iż dostatecznie się już przyzwyczaiłem do mego więzienia.
Była to okoliczność szczęśliwa, z której należało korzystać.
Wielką przeszkodą był mi brak potrzebnych narzędzi, oraz ból skaleczonej przez Erloora ręki, która dotąd nie mogła się zagoić. Jednak pomimo to wszystko, pracując po ciemku, zdołałem wykończyć mocny szkielet sporego parasola, bez rączki, z otworem pośrodku. Na krótki czas przed świtaniem skończyłem swoją pracę, a niezadługo gromady Erloorów zaczęły się zlatywać, napełniając jaskinię szumem skrzydeł i wstrętną wonią swoich ciał spoconych.
Należało teraz czekać dnia: siedziałem więc spokojnie w swojej framudze, zakrywając sobą mój przyrząd, drżąc z niecierpliwości. Upłynęło w ten sposób około pół godziny: wracały jeszcze pojedyncze Erloory, podlatując ciężko, uchodząc przed zbliżającym się dniem.
Nakoniec przez czas dłuższy nie przybył żaden więcej, a miarowe chrapanie, rozlegające się ze wszystkich stron, dowodziło, iż potwory popadły już w sen głęboki.
Była to pora, kiedy ciemność blednie, ustępując powoli: byłem tak zdenerwowany spędzoną bezsennie nocą, oraz blizkiem, jak mi się zdawało, wyswobodzeniem, iż nie czekając wschodu słońca, wbiegłem w korytarz, ciągnąc za sobą swój przyrząd. Doszedłszy do okna, ujrzałem przy ziemi bladą linję świetlną: z rzeki szła rzeźwa, wilgotna woń — dzień się zbliżał.
Z rozkoszą oddychałem czystem, chłodnem powietrzem!
Postanowiłem nie czekać dłużej: obejrzałem starannie mój spadochron, przywiązałem go do ramion i skoczyłem. Uczułem się w próżni...
Przebyłem zaledwie trzecią część drogi, gdy ciemna jakaś masa przysłoniła mi oczy: uczułem się pochwyconym w locie i uniesionym do góry, jak gołąb porwany przez jastrzębia.
Nieszczęście chciało, że dostrzegł mię ostatni z powracających Erloorów!
Jakże gorzko wyrzucałem sobie swoją niecierpliwość!.. Schwycony w pół ciała, owinięty błoniastem skrzydłem, przyciśnięty do wstrętnego stworzenia, zaledwie mogłem oddychać.
Było to nieopisanie straszne: czułem po gorączkowem trzepotaniu się mego prześladowcy, po jego przyśpieszonym i chrapliwym oddechu, że ciężar mój był nad jego siły prawie. Przez chwilę byłem pewnym, iż mię puści i spadnę do rzeki; już nawet przez pewien czas zniżył swój ciężki lot — lecz nagle gorączkowo wzbił się do góry i ostatnim wysiłkiem złożył mię wpół martwego na oknie, z którego tak niedawno wyskoczyłem... Wtedy, chcąc mi widocznie odjąć sposób i nadzieję nowej ucieczki, zaczął szarpać na strzępy mój biedny spadochron, który z takim trudem i mozołem zbudowałem.
Później silnem szarpnięciem porwał mię z okna i wlókł za sobą, wydając, zapewne na znak radości, przenikliwe gwizdanie.
Odprowadził mię na to samo miejsce, gdzie się już tyle czasu przemęczyłem i wydał krzyk ostry, gwałtowny, który natychmiast rozbudził mnóstwo Erloorów.
Znów ujrzałem miljony oczu, płonących dokoła, a groźny pomruk dawał się zewsząd słyszeć. Lecz teraz nie ciekawość wiodła ku mnie te potwory: w ich chrapliwych głosach czułem złość i groźbę.
Popychały mię, drapały, uderzały całem ciałem: jak Indjanin, przywiązany do «słupa męki», czekałem tylko, rychło mię rozszarpią na kawałki!
W tej chwili doznałem jakby chwilowego omdlenia, czy jasnowidzenia. W chwili, gdy najzacieklejszy z moich wrogów rzucił się na mnie z wyciągniętemi szponami, uczułem, że tracę zmysły... Jakiś obłok zasłonił mi wszystko, co mię otaczało. Ujrzałem się w rodzaju pagody indyjskiej i widziałem przez chwilę miss Albertę, ciebie Ralfie i trzecią twarz, nieznaną mi zupełnie.
— Do licha! — wykrzyknął Ralf — to musiało być bezwątpienia tego dnia, kiedy na żądanie biednego kapitana, pewien jog, imieniem Fara-Szib wywołał twój obraz!... Istota twoja wtedy tak się uduchowiła, iż na tę chwilę przybyłeś do nas: byłem tam i widziałem cię oraz Erloora, który się na ciebie rzucał równie wyraźnie, jak i teraz.
— Nie zaprzeczam temu, gdyż wszystko jest możliwem — rzekł Robert — opowiadam tylko. Ten stan szczególniejszy trwał zaledwie kilka sekund, po upływie których wróciła mi pamięć mego strasznego położenia; wpośród płonących wielką nienawiścią oczu i ostrych szponów — uczułem się zgubionym.
Teraz już nie poprzestawano na krzykach i pogróżkach. Co chwila któryś z potworów unosił mię na kilka stóp w powietrze, poczem spadałem na ziemię, zasłaną kośćmi, raniąc się boleśnie.
Inne ciągnęły mię za ręce i nogi, jakby chcąc rozszarpać żywcem, a jeden podniósł mię za włosy. Słowem, bawiły się ze mną złośliwie i okrutnie, jak kot z myszą.
Już miałem ramię rozdarte pazurami, cały byłem pokrwawiony, wpół oślepiony... Całą duszą pragnąłem śmierci, aby prędzej te katusze zakończyła...
Po raz dziesiąty może leżałem na ziemi, wśród pastwiących się nade mną Erloorów, kiedy usłyszałem straszliwą wrzawę w głębi jaskini, a jednocześnie ukazała się światłość czerwonawa, wciąż się zwiększająca.
Potwory puściły mię natychmiast, wydając dzikie okrzyki zgrozy... Kręciły się bezmyślnie w powietrzu, jak liście, pędzone wichrem, nie mając innego wyjścia prócz galerji, z której przybliżał się ów blask złowrogi.
Widok odblasku ognia, niewytłómaczony, niespodziany — powrócił mi siły i energję. Schwyciłem jakąś piszczel, leżącą na ziemi i szedłem w kierunku zbawczego blasku, rozdając razy na prawo i lewo.
Nagle...
Krzyk radości i tryumfu wydarł się z mej piersi: przy świetle pochodni ujrzałem kilkunastu Marsjan, prowadzonych przez moją wierną Eoję!
Szli więc za mną, odszukali mię, choć ich porzuciłem i przybywają mię wybawić! To było z ich strony szczytem odwagi!
Na mój widok zaczęli krzyczeć z radości, lecz nie było chwili do stracenia: nasz jedyny a straszliwy sprzymierzeniec — ogień, mógł się wkrótce wyczerpać. I teraz kilka pochodni było już wytrąconych z rąk, kilka zgasło od silnego podmuchu skrzydeł... Kazałem znosić na środek jaskini wszystkie gniazda, uplecione z Ijan i podpalić je natychmiast.
Wkrótce buchnął jasny płomień, oświetlając wszystkie zakątki jaskini i zaczęło się prawdziwie piekielne widowisko. Erloory, duszone dymem, wzbijającym się pod sklepienie, gdzie się schroniły, spadały na dół wprost w olbrzymie ognisko, gdzie Marsjanie urządzali z nich rzeź prawdziwą, bijąc je swemi maczugami lub dusząc bez litości.
Był to widok straszny: niby rozdział Apokalipsy, ilustrowany przez malarza o bujnej wyobraźni...
Ogień, strzelający wysoko, wśród ścian czarnego bazaltu, te postacie potworne, wijące się w mękach wśród płomieni, krew płynąca strumieniami, krzyki, wycia ogłuszające — tworzyły obraz, który ścinał krew w żyłach...
Nakoniec wyszliśmy, nie mogąc wytrzymać strasznego zaduchu palących się ciał — przez galerję, której dotąd nie widziałem: miała ona pozór dopiero co wykopanej...»



W tem miejscu Robert umilkł, oświadczywszy, iż musi nieco odpocząć; słuchacze jego jednak tak byli pod wrażeniem słyszanych okropności, że nikt nie przerywał milczenia. Kerifa tylko wstała i podała opowiadającemu chłodny sorbet, który Robert wypił z przyjemnością.
Odpocząwszy chwilę, opowiadał dalej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.