<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Niezwalczone sztandary
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Sprawa jest prosta:
Jeżeli ktoś nie może robić tego, co do niego należy, musi robić to, co do niego nie należy.
Niwiński był z upodobań literatem, z zawodu dziennikarzem, zaś usposobienie miał wygodnego i leniwego pantoflarza.
Byłoby niewątpliwie najlepiej. gdyby miał majątek i mógł robić to, coby się mu najwięcej podobało, to jest, przeważnie jakieś kunsztownie obmyślane a efektowne „nic“. Byłby wtedy szczęśliwy i nie przeszkadzałby ludziom.
Ponieważ to się zrobić nie dało, powinien był przynajmniej siedzieć cicho w jakiejś redakcji i tłumaczyć ładnym stylem ciekawe kawałki z pism zagranicznych.
Tymczasem wielka wojna zaczęła wyrabiać z nim takie komedje, że, chcąc nie chcąc, musiał ingerować osobiście. Ponieważ los zwolnił go od olśniewania współczesnych heroizmem i świetnością swych czynów orężnych, przeto Niwiński ograniczał się przez pewien czas do spiskowania w Kijowie z Czechami przeciw swej rodzonej Austrji. Robił to z takiem powodzeniem, że kiedy Niemcy wkroczyli na Ukrainę, musiał zmykać do Moskwy, na łasce losu pozostawiając żonę z kilkumiesięcznem dzieckiem u piersi. Dotknięty tem do żywego i rozżalony, rozgorzał tak płomienną mściwością, iż całą duszą już oddał się polskiej konspiracyjnej akcji wojskowej i spiskowaniu przeciw sowjetom, mimo poważnych niebezpieczeństw, na jakie to narażało w razie schwytania przez „czerezwyczajkę”. Jakiś czas jeździł po całej Rosii, intrygował, szachrował, organizował, wykradał z magazynów broń i amunicję, nie zaniedbując nigdy niczego, coby mogło „sowiety“ skompromitować i coby mogło posłużyć za dowód przed światem, że bolszewicy nie są w Rosji popularni, nie siedzą pewnie i że na nich polegać nie można. Była to praca trudna, ciężka, niebezpieczna, ale owocna, a przytem dawała Niwińskiemu ten jakiś entuzjazm życiowy, tę energję, bez której w owych arcyprzykrych czasach żyć i wierzyć było prawie nie podobieństwem. Zwolna jednak pole działania zacieśniało się, szeregi rzedły coraz bardziej, to ten, to ów „dziękował za zaszczyt“ i wycofywał się, niektórzy już się nawet do telefonów nie zgłaszali, wielu aresztowano, misje ententy przeniosły się do Wołogdy, do Moskwy zjechał Mirbach, ochotników, jadących na „Murman coraz częściej denuncjowano, wreszcie robota ustała prawie zupełnie.
Zahamowany tem w swym rozpędzie Niwiński powrócił do swoich dawnych zajęć i upodobań. Dużo czytał, porządkował pamiętniki, grał pilnie na fortepianie płoche, dźwięczne walce Szopena, zaczął pisać ogromny poemat. Trwało to parę tygodni — jak długo obiady w „Kole Pań“ były jeszcze możliwe i jak długo było na nie stać. Ale naraz te obiadki zmieniły się w deczki, potem w obiadziątka, potem w obiadziny — i przyszedł głód niemożliwy do zaspokojenia, wyczerpujący organizm, doprowadzający przy najmniejszym ruchu do siódmych potów, pozbawiający wszelkiej energji.
Wtedy Niwiński ocknął się i zastanowił się naprzód nad położeniem, potem nad wyjściem z sytuacji.
Położenie było kiepskie. Środków do życia nie miał. Prędzej czy później trzeba było wyleźć ze swej nory i szukać jakiejś roboty. Tymczasem liczba emigrantów polskich w Moskwie zmalała, bo kto mógł, brał wizę od Mirbacha i zmykał pod Prusaka, dzięki czemu ewidencja pozostałych zrobiła się łatwiejsza i możliwość „wsypania się” większa. Przedzierać się przez front ukraiński do Kijowa nie miało najmniejszego sensu. Moskwa równała się Butyrkom lub śmierci głodowej.
A Murman?
Oczywiście — Murman. Dlaczegożby nie?
Poszedł do „swoich”. Pokazało się, że on, który tylu ludzi na Murman wysłał, sam dostać się tam nie może. „Swoi” powiedzieli mu, że nie mają prawa go wysłać, bo nie jest oficerem bojowym, nie był na wojnie. Wysyłać ochotników — miał prawo, za to teraz mógł iść do „czerezwyczajki” zameldować się i prosić, aby go rozstrzelano.
Dobrze.
Poszedł do Francuzów sam.
— Absolument impossible.
Ha, „vive la France!“ Pojedzie tedy bez pytania i bez pozwolenia.
Poszedł na Plac Teatralny, stał przez cały dzień w ogonku przed kasą z biletami, wreszcie zażądano od niego pozwolenia na wyjazd na Murman.
— Jakiego pozwolenia?
— Wyszedł dziś rozkaz, iż z powodu niedostatecznej aprowizacji i braku chleba na Murmanie i w Archangielsku, wyjazd do tych miejscowości jest możliwy tylko za okazaniem specjalnego pozwolenia.
— Skąd je wziąć?
— Zgłosiwszy się osobiście do sowjetów.
— Dziękuję bardzo.
Sytuacja, bądź co bądź, „wyjaśniała się.”
Niwiński wiedział przynajmniej, dokąd jechać nie może.
Przez ukraiński front nie, na wieś nie, do Wołogdy nie, do Archangielska nie, na Murman też nie.
A jednak wyjechać musi.
Dokąd?
Jedna jeszcze pozostawała droga wolna: Na wschód. Do Władywostoku albo z Charbina przez Chiny.
— Zajadę?
Wzruszył ramionami.
— Tu siedząc, daleko z pewnością nie zajadę.
Przeszło osiem tysięcy wiorst!
Policzył swe kapitały: Dwieście siedemdziesiąt cztery ruble w „kierenkach“. Wyjechać z Moskwy za to w każdym razie można. A dalej? Zajedzie — albo nie zajedzie. Zobaczymy. „Goli“ podróżują tanio.
Wrócił do domu zmęczony, głodny jak tygrys, ale z postanowieniem. Dużo jeżdżąc, miał mapę kolejową. Rozłożył ją przed sobą, patrzył, wmyślał się w swój los, odgadywał, co go czeka, co go spotkać może.
— Moskwa — to już nic, to było — Tuła, tajemnicze, wiecznie przez poezję obskakiwane „Tbule“, miasto samowarów i kiepskich pistoletów rosyjskich — potem Penza, djabli wiedzą, co za miasto, nazywa się Penza, dlaczego nie? Dalej jest Samara nad Wołgą, ładne imię, no i Wołga, potem Ufa, nic o tej lufie nie wiem, potem dopiero Czelabinsk i tu kończy się Europa, a zaczyna się tom drugi — Syberja, „ziemia łez, wygnania, przekleństw“ i wszelkiego cierpiętnictwa. Jakże daleko Czita, Charbin, wreszcie nadmorski Władywostok!
Nieznane!
— Nieznanego będziesz się bał, człowieku tępy? Wszakże wszystko poznane, to właśnie przeszłość czyli śmierć. Życie jest w przyszłości, w nieznanem, w tem, co będzie, nie w tem, co było. Co mnie może czekać na tej strasznie długiej drodze? Stacje kolejowe. Jak stacja kolejowa wygląda, to już wiem. A jak wygląda jutro? Z dwojga złego przestrzeń jest znacznie mniejszym wrogiem człowieka, niż czas, i tylko czas usposabia ją dla człowieka nieprzyjaźnie. Więc — jedzie się. Doskonale. Niema o czem dużo gadać. Ale czy ja czego nie zapomniałem? Co mnie tak niepokoi?
Zrewidował swą kalkulację raz, drugi i trzeci — wszystko było niby w porządku a przecie czegoś brakowało.
— To może być jakieś tragiczne niedopatrzenie! — mówił sobie Niwiński. — Coby tu robić? Najlepiej — położyć się spać na ten temat!
Tak też i zrobił.
Zbudziwszy się na drugi dzień, długą chwilę leżał nieruchomo i jak najbardziej biernie, pozwalając myślom, wspomnieniom, wrażeniom gadać sobie niedorzecznie nakształt małych dzieci, bawiących się na garonie. Słuchał i czuwał. Prawie że wiedział, ale wciąż jeszcze nie mógł sobie przypomnieć.
Zamyślony, wstał, ubrał się i wyszedł na miasto. Zwykle, zamiast śniadania, pił sześć do ośmiu szklanek gorzkiej, gorącej herbaty — wypadająca na niego, jako dzienna porcja burżuja, jedną ósmą część rosyjskiego funta chleba zjadał wieczorem na kolację — dziś jednak, wybierając się już w podróż, postanowił zjeść śniadanie w kawiarni. Ponieważ mieszkał tuż przy Twerskiej, wstąpił do Boma.
Było ledwie po dziewiątej, na publiczność rosyjską zawcześnie, więc kawiarnia świeciła miłemi pustkami i nie była zadymiona.
Nie pytając o cenę, Niwiński jadł, jakby był miljonerem. Wypił szklankę kawy z mlekiem, zjadł trzy bułki, zapalił papierosa i zaczął czytać gazetę.
Wtem rzekł ktoś zcicha:
— Jak se mate, pane Niwiński!
Niwiński w tej chwili rzucił gazetę.
To byli to! Czesi!
Stał przed nim w „rewolucyjnym stroju“, to jest w butach wysokich i niby mundurze wojskowym, bez żadnych jednak odznak, ogromny chłop, znany i nieznany zarazem. Oczy były znane, lecz czegoś brakowało. Aha! Kędzierzawa czupryna, bujna, „literacka“ broda.
— Na zdar, pane Markowicz! — przywitał go Niwiński — Siądźcie na chwilę.
— Nie mam czasu, muszę już iść! — odpowiedział Słowak.
Ale przysiadł się do niego.
— Nie poznałem was w pierwszej chwili — mówił Niwiński. — Coście zrobili z czupryną?
— To, widzicie, są takie komedje. My pracujemy teraz konspiracyjnie. Wiecie, że nasi komuniści zajęli nasz lokal? Na szczęście, zdążyliśmy papiery popalić. Maksa aresztowany, siedzi już w Butyrkach.
— A czy to są czescy komuniści, czy też komuniści przez was odkomenderowani?
Dryblas uśmiechnął się.
— Gdyby to było tak! Ale wy, panie Niwiński, znacie nas! Niema teorji społecznej, którejby się nasz człowiek nie chwycił. Każda nowość mu imponuje.
— A co wy tu robicie?
— Mamy zostać. Odkomenderowano nas. A wy nie jedziecie? Zdaje mi się — byłby ostatni czas. Zostaną tu tylko ci, którzy z Niemcami trzymają.
— No, tak, zapewne, niebezpiecznie, nieprzyjemnie, zaś przedewszystkiem głupio. Oni tu od abecadła zaczynają, a myśmy już z tego wyrośli. Toteż ja jadę.
— Dokąd?
— Trudno powiedzieć, bo nie wiem, czy dojadę. Chcę jechać do Francji przez Syberję.
— To jedźcie z naszemi eszelonami, panie Niwiński!
Otóż — to było to! To było to!
— A wezmą mnie? — spytał z uśmiechem Niwiński, wszelkiemi siłami starając się zapanować nad sobą.
— Z pewnością. Was — napewno. Zresztą — mogę wam dać kartkę.
Markowicz wyjął notesik, pióro amerykańskie, szybko napisał parę słów, wydarł kartkę i podał ją Niwińskiemu.
— To wystarczy. Ale jeśli chcecie jechać, to się spieszcie. Widzicie...
Podał mu dziennik, zakreślając palcem komunikat sowjecki.
— W Czelabińsku już się nasi z bolszewikami pobili. Jakieś awantury... Kurjerzy nasi muszą już jeździć po cywilnemu... Mirbach robi, co może...
— A dokąd jechać?
— Pierwsza dywizja jest ponoś w Penzie... Do wczoraj jeszcze tam była... Czy jest dziś? Nie wiem. Nie można wiedzieć. Ale, choćby ruszyli naprzód, dowiedzieć się o nich będzie można... To najmniej dziesięć pociągów wojskowych — nie szpilka...
— Zatem Penza?
— Penza.
— Jadę dziś. Dziękuję wam. A wy tu zostajecie?
— Ktoś zostać musi. — A tam co znów takiego?
Twerska zapełniła się naraz ludźmi, migotaniem barw, blaskiem złota, srebra i drogich kamieni i słodkim, harmonijnym śpiewem.
— Aida! — uśmiechnął się Słowak.
— Nie, procesja majowa! — rzekł Polak. — Jakieś święto.
Szedł potężno-grzywy, czarnooki pop w nadzwyczaj barwnym stroju powłoczystym, dostojny, imponujący. Z otwartych jego ust sączył się niski basowy, ton, niby złocisty strumień wonnego miodu. Wielkie, spokojne, mądre oczy badawcze patrzyły to na lewo, to na prawo. Kiedy spotkały oczy siedzącego tuż za szybą wystawową kawiarni Niwińskiego, spytały poważnem wpatrzeniem się. Niwiński lekko pochylił głowę. A wówczas dłoń duchownego podniosła się wysoko i nakreślony w powietrzu krzyż padł na głowę Polaka.
Niwiński przeżegnał się.
Zmięszało się w ulicy złoto dźwięczne harmonji rytualnej ze złotem feretronów, monstrancji i chorągwi, i pochód zniknął, pozostawiając echo słodkich, majestatycznych akordów i siwe, wonne obłoki kadzideł.
W kawiarni coraz gęściej gromadziły się przykre, nieogolonemi smugami czerniejące, charkocące gęby spekulantów.
— Więc — szczęśliwej drogi, panie Niwiński.
— Dziękuje... A którego dziś mamy?
— Dziś? Dwudziesty pierwszy maja...

— A... Czto wy... Toż dziś dzień imienin mej żony... Dobra wróżba!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.