<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Niezwalczone sztandary
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Niwiński stał na stopniach wagonu mieszczącego kancelarję sztabu dywizji i czytał głośno komunikat bolszewicki, opisujący konflikt z wojskami czeskiemi.
Zadanie było prawie niebezpieczne, bo naiwni jak zawsze żołnierze, utożsamiali czytającego z autorem artykułu i patrzyli na niego jak wilki.
— W sprawie wystąpienia pułków czesko-słowackich — czytał Niwiński — otrzymano w zwierzchniej radzie wojennej informacje, iż wystąpienie to w obecnej chwili jest już zlikwidowane.
— Ale! Że my o tem nie wiemy!
— Według słów Bończ-Brujewicza pułki te, po szczęśliwem przebiciu się przez front austroniemiecki, skoncentrowały się w Czelabińsku, Jekaterynburgu i Penzie —
— A Omsk, Irkuck, Władywostok — eto niczewo? — przerwał ktoś głośnym okrzykiem.
— Nie przeszkadzać! Nie przeszkadzać!
— Od jakiegoś czasu — czytał Niwiński dalej — zaczęły nadchodzić wieści, że wśród pułków czesko-słowackich jest agitacja przeciw władzy sowjetów, głównie w Czelabińsku i w Penzie.
— Łżą! — krzyknął ktoś znowu — To oni agitowali w naszem wojsku.
— Pułki czesko-słowackie dopuszczały się gwałtów i aresztowały komisarza sowjeckiego, przysłanego do nich w celu pertraktacji —
Oburzenie wzrastało.
— Kłamią! Podłość!
— Słuchajcie, słuchajcie! — wołał Niwiński — Wrzenie w pułkach czesko-słowackich powstało z tego powodu, że żołnierze myśleli, iż zostaną wysłani na niemiecki front.
Zerwała się burza okrzyków i wymyślań. Jedni spluwali na ziemię, drudzy wygrażali pięściami Niwińskiemu.
— To nie był bunt przeciw sowjetom, lecz strach, że wojska te będą musiały się bić.
Niwiński otrzymał taki cios pięścią w biodro, że stracił równowagę i z głośnym śmiechem zleciał ze stopni wagonu. Ale gazetę wyrwał mu drugi i czytał, krzycząc głośno w groźnym pomruku żołnierzy, zasypujących go najwspanialszemi wyzwiskami rosyjskiemi.
— Wogóle w rozruchach tych brało udział około czterdziestu tysięcy ludzi. W celu uśmierzenia wojsk czesko-słowackich wezwano wojska sowieckie z Omska, Tomska i innych centrów. W krwawych tych wypadkach wzięło udział z naszej strony około trzech tysięcy ludzi. Obecnie pułki czeskie są otoczone i rozbrojone. Niektórym pułkom na szczególne prośby zwraca się broń.
Ale tu znów grzmotnął śmiech głośny, wesoły, szczery.
— Sakra, człowiecze, my ich prosimy! My ci im dajemy szczególne prośby! — wołano.
Korzystając z zamętu, Niwiński wysunął, się z tłumu i prawie uciekł na wolniejsze miejsce. W tym rozparzonym, gorąco dyszącym tłumie zrobiło mu się naraz niedobrze. Nie znosił zapachu tłumu rosyjskiego, dusił się w smrodzie węgierskim, a oto nagle tu chwycił go za gardło dziwny, charakterystyczny odór czeskiej gromady, gorący, mocny, ostry, podobny do odoru jakiejś dzikiej bestji. Darmo było tłumaczyć sobie, że żołnierze są względnie czyści, kąpią się codzień — przykre wrażenie węchowe pozostawało, nie jako odraza lecz jako poczucie odrębności rasowej.
Czasami doprowadzało to Niwińskiego do rozpaczy, bo zdawało mu się, że wszystko jest na czeski sposób zapowietrzone: stacja, całe miasto, eszelony, lokomotywy, nawet pola. Wyrwać się z tego zapachu nie można było — i nagle Niwiński miał dość i Czechów, i ich uprzejmości dla siebie, i ich pomocy, ich towarzystwa, chleba, machorki, wieprzowej pieczeni z kapustą i knedlami i wiecznie niespokojnej, agresywnej, nawskroś materjalistycznie myślącej inteligencji.
Uciec? Dokąd? Do Moskali? W atmosferę Czechowa albo zarozumiałego, dyletanckiego bolszewizmu prowincjonalnego? Jeszcze gorzej. Do swoich? Jakich swoich? On był żołnierzem, myślał o tem, kiedy padnie Orenburg i Ufa, kiedy eszelony staną we Władywostoku i kiedy wreszcie te wojska wylądują na brzegach Francji. Myślał, że byłby szczęśliwy, gdyby mógł przywieźć ze sobą kompanię, no, bataljon polski, żołnierzy „orjentacji szturmowej”, ludzi niezłomnych, chłopców śmiałych, myślących po męsku, umiejących dojść do celu, choćby naokoło świata doń iść się miało. A ci „swoi” mówili albo o „niedrażnieniu niedźwiedzia” i „neutralności”, albo prosili o pomoc i protekcję w wyrobieniu pozwolenia na przejazd do bolszewików.
Był cudny, granatowy wieczór czerwcowy, przesycony purpurą niegasnącej łuny słonecznej na zachodzie. Na szafirowem niebie, cichem, otchłanno głębokiem, śniły gwiazdy jasne, wielkie i jakby mokre, podobne do ciężkich, drżących kropli, srebrnym ogniem nabrzmiewających. Gwar w eszelonach zwolna cichł, coraz częściej zgrzytały jękliwie zawory ciepłuszek, na peronie zrobiło się pusto. Sennie włóczyły się między eszelonami placówki, z ciemnych odleglejszych kątów dolatywał chichot dziewek zmięszany z głuchym, jakby niedźwiedzim pomrukiem.
Chodząc samotnie z jednego końca stacji w drugi, Niwiński ujrzał w otwartem oknie restauracji krogulczy profil Curusia. Chorąży siedział sam przy szklance herbaty i w zamyśleniu palił papierosa. Nie widział Niwińskiego. Patrzył przed siebie w pustkę.
— Dobry wieczór, bracie chorąży! — przywitał go Niwiński.
Chorąży ocknął się.
— Dobry wieczór, bracie! — odpowiedział.
— Cóż tak tutaj siedzisz? Odpoczywasz sobie?
— Herbatę piję. W gardle mi zaschło. Przez cały wieczór rozmawiałem w obozie jeńców z naszymi oficerami.
Niwiński machnął ręką.
— Dajcie im spokój. Oni są jeńcami i chcą nimi pozostać do końca wojny. Znam to, dość się im napatrzyłem. My robimy, pracujemy z mniejszem lub większem szczęściem, wkońcu cierpimy, tułamy się po świecie — a oni tam sobie kursa samokształcące pourządzali, uzupełniają egzaminy, angielskiego się uczą — i krytykują.
Curuś zniżył głos.
— Kiedy bo widzisz, bracie, grozi im przeniesienie z Samary do innych obozów... Czesi nie dowierzają im, boją się ich... Tam straszne rzeczy się dzieją...
— Co?
— No, nie będę ci nawet opowiadał. Straszne. Na kilka tysięcy jeńców jest wszystkiego kilkunastu żołnierzy czeskich i garść Serbów... Chodzą pomiędzy temi kupami Madjarów i Niemców jak w klatce z dzikiemi zwierzętami... Przecież jeńcy bili się pod Samarą, głównie Węgrzy i Niemcy...
Niwiński wzruszył ramionami.
— Trudno. Na to nie poradzę.
— Szkoda ludzi, którzy mogliby się przydać...
— Szkoda ludzi dzielnych, to prawda... Ale ludzie dzielni, jak na przykład ty —
— O, ja! Ja to co innego!
Zirytowany chorąży wyciągnął mankieciki z rękawów, dystyngowanym ruchem zapalił papierosa, i mrużąc oczy, patrzył w obłok dymu. A potem zaczął mówić nerwowo:
— Czy to nie wstyd? Rumuni się organizują, nawet Włosi mają tu swój punkt zborny, a tylko my... Wszyscy się z tego piekła wykręcą i uciekną do Chin czy na Daleki Wschód, jedynie my, jedynie nasi ludzie zostaną na poniewierkę, wieczne sieroty... Co powiedzą o nas, Polakach, którzy jesteśmy w czeskich eszelonach... Tyle tysięcy jeszcze wiorst przed nami... Ludzie będą się zgłaszali wciąż, wszędzie — a my nic... Odstręczamy tylko... Wciąż czekać i czekać, tych nie, tamtych nie... Czy nie pomyślą: Czesi nie chcieli, aby tu wojsko polskie było i dlatego ci zaprzedani im Polacy nie dopuszczali do organizowania tych wojsk, mimo iż organizowali się Serbowie, Rumuni i Włosi...
— A jeśli zaczynasz agitować wśród Polaków, powiedzą ci, że jesteś płatnym ajentem czeskim, werbującym uzupełnienia dla Czechów...
— Zaś ja, jeśli się o tem dowiem, takiego łotra wezmę i każę mu wsypać dwadzieścia pięć nahajów! — wybuchnął chorąży.
— I będziesz miał słuszność, ale.. Właśnie na to trzeba być przygotowanym...
— Jabym się tem tak bardzo nie martwił...
— Za dużo miałeś do czynienia z Serbami...
— A ty przyjrzyj się lepiej, jak twoi Czesi „agitują”... Tam żartów niema, w obozie... Tam „kluk” swemu antagoniście powie poprostu „Lehni si na zem!” a potem kłuje bagnetem w serce i po polemice. Wojna jest a nie żadne „tiurlutiutiu“... Rację i prawo ma ten, kto coś robi. Kto robić nie chce, niech nie robi, ale wara przeszkadzać, bo ja mam w ręce broń i karać muszę! Kiedy ja się biję, kto nie jest ze mną, jest przeciw mnie. Dlatego ja dziś nie uznaję neutralnych... Są to Polacy, którzy nie są ze mną, gdy ja się biję! Popatrz się sam! Neutralność tutejszego proboszcza to lojalność wobec bolszewików. — Litwin — zdrajca! Nie, ja nie mogę o tem spokojnie mówić. I poco się mam przed spaniem irytować? Wolę iść do Czechów i słuchać ich opowiadań... Byczo opowiadają... Ci ludzie skrupułów nie mają. Jak chcą co zrobić, nie oglądają się na nic!...
Chorąży wstał, zacisnął na brzuchu pas oficerski (cudny to był pas, unikat, ze szmaragdowozielonego jedwabiu), ozięble pożegnał Niwińskiego i odszedł.
A potem znów z jakiegoś kąta wysunął się Dworski i zaczął pokornie nudzić, opowiadając o jakichś czekających organizacjach, o zakonspirowanych, oddanych sprawie żołnierzach, gotowych na pierwsze skinienie, a nie wiedzących co robić...
— Oni mówią, że wojsko polskie być musi. Mówią, że nie mogą tu tracić czasu napróżno... Że się przekradną przez bolszewicki front i pójdą szukać wojsk polskich na Murman, nad Don, na Kaukaz...
Oddziały polskie udało się Niemcom rozbroić, ale ducha ani wiary żołnierza polskiego to nie złamało. Żołnierz wierzył w siebie i w konieczność swego istnienia. Gdyby się znalazł prawdziwy, twórczy wódz, mógł był stworzyć armję groźną, niezłomną duchem a urzeczywistniającą Wielką Ideę. Taki wódz mógł wówczas zadecydować o losach Rosji a przez to Europy. Gdyby się znalazł mądry, sprytny, trzeźwo widzący rzeczy oficer, mógł był materjał żołnierski zebrać w pułki i brygady, wyciągnąć na Daleki Wschód, zyskać dla dyplomatów polskich atut polityczny, uratować dla Polski kilkanaście tysięcy dobrych żołnierzy. Ale ani takiego wodza ani oficera nie było.
A tymczasem żołnierz wołał o znaki i o broń — i trzeba mu było ustąpić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.