Niezwalczone sztandary/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niezwalczone sztandary |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tuż przy dworcu samarskim, na „tupiku” czyli ślepym torze, na który odstawiano niepotrzebne narazie wagony, zagnieździły się różne wędrowne misje wojskowe, polityczne i inne tego rodzaju wiecznie wszystkim przeszkadzające instytucje. Zdaleka widniał czerwony trójkąt „Ymki”, której grupa, złożona częściowo z Czechów amerykańskich, oddawna już pracowała wśród wojsk czeskich, a teraz otworzyła im herbaciarnię oraz zaopatrywała ich w książki, przyczem chytrzy żołnierze czescy nie omieszkali korzystać z nieznajomości języka rosyjskiego poczciwych Amerykanów i umieszczali na liście pożytecznych książek przeważnie tytuły utworów co najsprośniejszych. Był dalej konsul serbski, zniechęcony i srodze rozczarowany tem, że formujący się w Samarze pułk serbski zupełnie go zlekceważył i oddał się pod komendę czeską. Tuż stał wagon konsula amerykańskiego, wagon amerykańskiego czy angielskiego „Czerwonego Krzyża” z kilku niezmiernie ruchliwemi a ponętnemi blondyneczkami, trudniącemi się flirtem a także i handlem wespół z przeliczną rodziną wielkiego teraz dyplomaty francuskiego, Jeannot’a. Pojawiła się też wojskowa misja rumuńska z wielce strojnym, kapiącym od złota i purpury majorem, misja kozaków uralskich z oficerami w nigdy nieczyszczonych butach — a dalej jeszcze inne instytucje, które w miarę, jak teren oczyszczano od bolszewików, kazały wagony swe przyczepiać to do tego to do innego pociągu i przewoziły z miasta do miasta cukier, zboże, tytoń, lekarstwa, koronki, bieliznę damską i wyroby gumowe.
— Wesoło i niezmiernie pouczająco patrzeć — mówił z zawiścią Curuś do Niwińskiego — jak szybko i zgrabnie ci zbawcy świata i dyplomaci ententy robią cudzym kosztem miljony i jak niema interesu państwowego czy politycznego, na którymby osobiście nie korzystali.
— Morowcy! — podziwiał ich Niwiński — Ale oni świata przed bolszewizmem nie zbawią.
Dworzec był w rękach Czechów i pod bagnetami czeskich żołnierzy, więc rozumie się, że przedewszystkiem szły interesy wojskowe i sprawy sojuszników a dopiero potem wygoda i potrzeby zupełnie ale to zupełnie już zawadzającej i zbytecznej miejscowej ludności rosyjskiej. Szefem całego kolejnictwa republiki eserowskiej był oficer czeski, dawny austrjacki urzędniczyna kolejowy, komendant stacji w Samarze. Ten otoczył dworzec strażami, ustanowił sobie wartę, wymiótł wałęsających się wiecznie po stacji „włóczęgów” czyli pasażerów cywilnych i gospodarował jak na własnym folwarku. Czasem, gdy się zbyt rozmnożyły tłumy czekających na możność dalszej podróży pasażerów, puszczano to w tę to w drugą stronę pociąg „osobowy”, złożony z samych ciepłuszek, natłoczonych publicznością. Zato oficerowie czescy i co sprytniejsi „misjonarze” zaopatrywali się w zbytkownie urządzone, piękne wozy Pullmanowskie, oświetlone elektrycznie, z salonikami i specjalną obsługą. Pozatem na stacji zgromadzone były setki ciepłuszek, solidnych wozów towarowych z długiemi deskami, służącemi zamiast ławek. Kto nie zdołał dopaść niezbyt zapluskwionego a bezpańskiego wozu osobowego bodaj trzeciej klasy, brał sobie pierwszą lepszą ciepłuszkę, czyścił ją, znosił do niej deski w odpowiedniej ilości i urządzał się przy pomocy stolarzy z warsztatów kolejowych, którzy za małem wynagrodzeniem robili stoły, stołki, prycze i inne sprzęty potrzebne. Od tej chwili wagon stawał się niezaprzeczoną i przez nikogo nie kwestjonowaną własnością prywatną. Lojalniejsi lub też mniejsi potentaci, jak naprzykład „misjonarze” kirgiscy lub baszkirscy, szli dla ostrożności do czeskiego komendanta dworca i komunikowali mu numer „swego” wagonu, na czem formalności „kupna” się skończyły.
Na tenże „tupik” zatoczono teraz dwie ciepłuszki, odkomenderowane na polski punkt werbunkowy. Ledwie wozy stanęły na miejscu i ledwie Curuś na jednym z nich napisał kredą, że „tu przyjmuje się do wojsk polskich“, już znalazło się kilku ochotników, których energiczny chorąży odkomenderował natychmiast do kradzenia desek z pustych wagonów. Z desek tych sporządzono tapczany, parę stołków, stół. Jeden z ochotników skwapliwie wymalował kredą na czerwonej ścianie wagonu rozczapieżonego drapieżnie białego orła.
Jakoś w tym czasie padł Buzułuk, otworzyła się droga na Orenburg, uzyskano połączenie z kozakami Dutowa. Czesi sprawili rzeź wśród Madjarów, dowcipny Jeannot przezwał Czeczka „małym Napoleonem z pod Buzułuku”, cała dywizja otrzymała po wielkiej, białej, słodkiej „buchcie” na głowę, wszyscy byli w znakomitych humorach — więc Niwiński poszedł do intendentury czeskiej po mundury, rynsztunek, broń i tak dalej. Czesi obiecywali mu dać wszystko, jak będzie miał ochotników, on zaś twierdził, że będzie miał ochotników, jak będzie miał dla nich mundury i rynsztunek, wreszcie po parogodzinnych twardych targach otrzymał dwieście mundurów wraz z wyekwipowaniem. Skarb ten zniesiono czemprędzej na punkt werbunkowy i umieszczono go w drugiej ciepłuszce, zwanej „magazynem” a stanowiącej zawiązek przyszłej intendentury polskiej. Wkrótce przy magazynie tym kilku zbrojnych i umundurowanych drabów wygrzewało się w słońcu, wartując i bacznem okiem śledząc zdaleka ruch w czeskich kuchniach eszelonowych, które miały ich żywić.
Od tej chwili Niwiński żył już wyłącznie w „ciepłuszce”. Wraz z Curusiem sypiał na gołych, nierówno ułożonych deskach bez siennika, bez koca nawet, przykrywając się tylko szynelem żołnierskim. Jadł z żołnierskiego kotła, pracował i szukał ludzi.
Ochotnicy napływali — niezbyt licznie ale stale. Ci pierwsi byli trochę podejrzani. Wyglądali właściwie na „krasnoarmiejców“. Pochodzili przeważnie z wojsk austrjackich, ze wschodniej Małopolski, ze Lwowa, ale — po rosyjsku mówili świetnie. Mogli być bolszewikami w wojsku bolszewickiem, jednakże, przyglądając się im Niwiński przyszedł do przekonania, że to są tylko zdemoralizowani żołnierze, którzy biją się dlatego, aby móc żyć i że żołnierzami polskimi będą chętnie. Przyszło dwuch trzech zapalonych entuzjastów z podrosłej już inteligencji. Pojawiło się kilku przybłędów, szukających poprostu przytułku i strawy. Przyszedł jakiś nędzarz, Rusin, świeżo wypuszczony ze szpitala po tyfusie i błagał, żeby go wziąć — wzięto go. Był bardzo z tego powodu dumny i służył z zaparciem się siebie. Zjawiło się kilku legjonistów — powąchali powietrze i zostali. Podawali się naturalnie za podoficerów. Czy nimi byli, trudno było sprawdzić, Niwiński jednak nie wątpił, że regulamin umieją doskonale. Zgłosiła się garstka żołnierzy z korpusu Dowbora-Muśnickiego, w tem kilku Poznańczyków. Ci zaczęli stawiąć warunki — że absolutnie nie chcą oficerów „Dowborczyków”.
— Sprzedadzą nas znowu Niemcom, jak nas już raz sprzedali! — mruczał i zastrzegał się Poznańczyk, stary huzar pruski.
Niwiński na nich wpadł. Żołnierz nie ma prawa wybierać sobie oficerów. Tego już nawet w bolszewickiej armji niema. Wogóle — żadnych warunków. Oddział jest ochotniczy. Kto chce wstąpić, kto ma wiarę i zaufanie, dobrze. Nie? To nie potrzeba.
Zostali.
A potem przyszli „żołnierze bez chleba i pracy”. — Polacy z Kongresówki, byli żołnierze armji rosyjskiej. Ci też pytali o warunki.
— Takie, jak w armji czeskiej — odpowiedział Niwiński — Wyekwipowanie, wikt, tytoń i sześćdziesiąt rubli miesięcznie.
— Za mało. To bolszewicy lepiej płacą.
— Idźcie do bolszewików.
Poszli i — nie wrócili.
Było istotnie rzeczą wzruszającą, w jaki sposób te przybłędy żołnierskie dowiadywały się o istnieniu małego oddziałku polskiego i jak się do niego zewsząd zbiegali. Szedł sobie gościńcem taki jeniec austrjacki, „tatuś”, obrośnięty na gębie, brudny, bez koszuli, w łachmanach austrjackich. Szedł o głodzie i chłodzie, dążąc wciąż na zachód.
Spotkał go przed miastem Czech.
— Kto wy jesteście?
— Polak.
— Dokąd idziecie?
— Do domu.
— Chcecie znowu na wojnę iść?
— Mówią, że już pokój.
— Jaki pokój! Przecie bolszewicy jeńców do wojska pędzą i z nami się im bić każą.
— A wy kto jesteście?
— Czech — z armji czeskiej.
— Jaka armja czeska? Nie słyszałem.
Zaczęło się gadanie. Wynikło z tego to i owo, a że i polski oddział już jest.
— Polski oddział? Gdzie?
— Na stacji, w Samarze! Przy samym dworcu na lewo jest biuro werbunkowe.
Poleciał chłop, aż się za nim zakurzyło, przybiegł zmordowany, cuchnący, zakurzony, ale szczęśliwy, jakby rodzinę spotkał. Ze wszystkimi się witał, jak ze starymi znajomymi, śmiał się, omal nie płakał. Kto z kim się bije, o co, poco, jemu wszystko jedno, on pójdzie ze swoimi, tylko — kokardkę polską mu dać. Na służbę choćby zaraz.
— Czekajcie, stary, musicie się naprzód iść wykąpać, oczyścić! — mitygował go żołnierz — Wszy z was kapią. Chodźcie do rzeki, zaprowadzę was.
Wzięli dla niego czystą bieliznę, mundur, zaprowadzili do Samarki.
To znów, gdzieś koło południa, wszedł do „ciepłuszki” żołnierz — okrągła, młoda gęba roześmiana od ucha do ucha, zęby białe wyszczerzone, oczy ciemne błyszczące radością.
— Tu się bierze do wojska polskiego?
— Tu. Abo co? — zagadnął Niwiński, który odrazu poznał, że z tym ochotnikiem wysilać się nie potrzebuje.
— Abo ja chcę do wojska polskiego.
— A poco?
— Jakto poco? — zdziwił się żołnierz — Przecie dziś takie czasy, że kużden musi iść się bić o swoje.
— Skąd wy jesteście?
— Z Poznańskiego.
— Coście robili w ostatnich czasach?
Było to pytanie niby chytre, mające zbadać stosunek żołnierza do bolszewików.
— Leżałem w szpitalu.
— Chory?
— Nie, ranny byłem.
— Gdzie?
— W rękę.
— Ale ja się pytam — na jakim froncie?
— Na orenburskim, w oddziale „komunardów” polskich.
Niwiński ze zdumieniem spojrzał na żołnierza. Tak otwarcie nikt się nie przyznawał.
— Wy jesteście bolszewik?
— Nie.
— Więc czemuż służyliście u „komunardów”?
— Ano, powiedzieli, że to będzie polskie wojsko, więc poszedłem.
— A co to „komunardzi”?
— Takie wojsko jest. Oddziały. Nazywają się komunardy.
— Żebyście sobie wiedzieli, że my nie jesteśmy „komunardy”. Żadnych komitetów ani mityngów ani rezolucyj w naszem wojsku niema. Żołnierz ma spełnić rozkaz — za wykroczenie przeciw dyscyplinie kary, jak na wojnie. Częściej kula w łeb — bo więzień niema, a w dzisiejszych czasach żołnierza musi się dobrze w garści trzymać.
— Jak we wojsku! Przecie wiem — w pruskiej piechocie służyłem!
Wprosili się — bodaj na jakiś czas, jako prości żołnierze — Polacy, oficerowie wojsk republiki baszkirskiej, wychowankowie rosyjskiej szkoły junkierskiej. Pomagali, ale na stałe zostać nie chcieli. Przyszło kilku jeńców Alzatczyków, którzy się znów powoływali na wspólne cierpienia Alzacji i Polski i obiecywali jak najwierniejszą służbę, ale nie mieli przekonania do Czechów.
Raz siedział Niwiński na schodkach, przed swą „ciepłuszką”.
Było to wieczorem — zachód słońca cudowny, złoto-szkarłatny, niebo otchłanno ametystowe, na stacji zamierający ruch wieczorny, figury dziwne, wschodnie, mięszanina języków. Niedaleko siedziała na ziemi grupka Tatarów, o orzechowych, spieczonych słońcem twarzach, dalej sprzedająca kwiaty papierowe Chinka ostatniemi słowy lżyła po rosyjsku włóczące się za nią dzieci, przed jednym z wagonów chudy jak hak, oficer francuski rozmawiał z przecudną, jasnowłosą „siostrzyczką“ angielską, podczas gdy kudłaci kozacy orenburscy wyładowywali coś na wielbłądy, klękające posłusznie przed wozami. Zaś tuż naprzeciw wagonu Niwińskiego, w głębi, na szóstym czy ósmym torze widać było eszelony wojsk „cudzoziemskich”, odsłonięte przez kilka przesuniętych eszelonów czeskich. Pod ciepłuszkami kręcili się żołnierze, drwiący, ironiczni Serbowie z jugosłowiańskiego pułku, z „trikolorą” słowiańską na czapkach, pstre wstążeczki rumuńskie nad cygańskiemi, czarnemi twarzami bataljonu rumuńskiego — a dalej pięć czy sześć wozów, z których wyglądali żołnierze w czapkach z białemi, metalowemi orzełkami, które wycinali sobie przemyślnie z blaszanych puszek konserwowych.
Kiedy tak Niwiński siedział, dumając o najbliższych a wcale nie łatwych zadaniach, przystanął tuż przy nim żołnierz — śliczny młody człowiek z jasną polską twarzą, kasztanowatemi włosami i błękitnemi oczami, widocznie wzruszony czy podrażniony, bo nozdrza mu latały a w oczach świeciły iskry. Był bez czapki i bez „rubaszki”, w koszuli tylko, rozchełstanej na szerokich piersiach i podwiniętej na muskularnych ramionach.
— Panie! — zaczął drżącym, jakby złym, obrażonym głosem — Co to znowu za wojsko polskie?
— Jak zawsze — wojsko polskie!
— Kto to robi?
Żołnierze.
Żołnierzem szarpnęło coś.
— Panie! — mówił tym samym podnieconym głosem — Ja jestem żołnierz zawodowy. Służę w artylerji czeskiej. Służyłem w legjonach, potem w armji austrjackiej, potem uciekłem do korpusu polskiego, byłem pod Tarnopolem, potem u Dowbora, uciekłem znów do Hallera, po Kaniowie do Czechów — i biję się teraz za sławę tej czeskiej armji, żeby tylko do Francji się dostać, do naszego wojska — A tu znów... Pan rozumie!
Niwiński doskonale rozumiał. Patrzył na tego cudnego chłopca z rozpłomienionym wzrokiem i z drgającemi nozdrzami i żal mu się niezmiernie zrobiło i wstyd — bo oto znów stanął przed nim odwieczny „lazzarone” — błędny żołnierz polski! Ale zrozumiał też, że właśnie tu nie należy okazywać miękkości ani słabości. Odpowiedział tedy spokojnie, prawie chmurnie:
— A my robotę znowu zaczynamy. Uda się to dobrze, nie uda się — to nie, a robić trzeba.
— Ja nie chcę wciąż zaczynać, ja się chcę bić!
— A ja właśnie teraz, w początkach, potrzebuję dobrych, zawodowych żołnierzy i porządnych ludzi. Ani jednego oficera nie mam.
— Więc jakże tak można? — żachnął się żołnierz.
— Można wszystko! Patrz pan na Czechów, a choćby na bolszewików.
— Nie. Poco ja mam jeszcze raz próbować? W łeb-bym sobie strzelił. We Francji napewno będę się bił.
— Tu też, niech się pan nie obawia. Z pewnością na nas się skrupi...
— Więc poco?
— Żołnierz polski musi tu być! A żołnierz ma ginąć tam, gdzie trzeba.
— Przyjdę do pana potem.
— Nie mówi pan, jak żołnierz. Jak się pan nazywa?
Żołnierz wymienił swoje nazwisko.
— Otóż ja panu powiem tak! — ciągnął twardo i zimno Niwiński, — Daję panu dobę do namysłu. Jeśli pan do jutra wieczorem nie przyjdzie, każę pana na listę zaciągnąć, jako takiego, którego przyjąć nie wolno. I bij się pan za sławę armji czeskiej.
Żołnierz omal zębami nie zgrzytnął.
— Nie dbam o warunki, ale chcę wiedzieć —
— Jak w wojsku czeskiem, może gorsze, bo jakiś czas będziemy zależni od ich intendentury.
— Jeśli będzie klapa, na pańskie sumienie moja krew —
Niwiński uśmiechnął się.
— Będziesz pan mógł wówczas i mnie w łeb strzelić!
Zaś oficerów istotnie nie było, co zaczynało Niwińskiego nie na żarty niepokoić.
Ale z ochotników był dumny. Zbieranina to była dość podejrzana, jeśli szło o przeszłość, zwłaszcza już polityczno — rewolucyjną, motywy polityczne i „orjentacyjne” odznaczały się niesłychaną prymitywnością, ale co było — to ambicja żołnierza polskiego. Ten żołnierz — Polak, który właściwie w żadnem „porządnem” wojsku polskiem nie służył, w głębi swej duszy żołnierskiej pozazdrościwszy sławy wojennej Czechom, zbierał się w gromady i znowu podejmował ochotnie swą służbę, aby pokazać, że jest, i że tam, gdzie wszyscy się „pierą”, bez niego się nie obejdzie. Na polityce oni się nie znali, agitatorom nie wierzyli, choćby do nich jak najpiękniej przemawiali, o samej przyszłej Polsce nawet wyrażali się nieraz sceptycznie i z przekąsem, zwykły swój proletarjacki interes skłonni byli widzieć nawet po stronie bolszewickiej, swe zgłoszenie się do wojska polskiego uważali nieraz za lekkomyślne folgowanie jakiejś sentymentalnej słabości, ale w duszy mieli jeden nakaz niezwalczony niczem, jedno jedyne pragnienie: — Polskie wojsko musi być! — Potem można się buntować, można być rozstrzelanym, można rostrzeliwać, można narzekać, biadać, burzyć się, jęczeć — byle raz tego orzełka białego na łeb wziąć i stanąć w polskim szeregu, usłyszeć polskie „baczność” i uśmiechać się, marsa straszliwego krojąc, do klątw sierżanta (nie feldfebla!), sypiącego przez zardzewiałe wąsy twarde, jak kamienie, mazurskie, psią krwią przemoczone wyzwiska.
Niwiński myślał o nich tak:
— Z przeszłości, z natchnionych słów genjuszów narodu i z bohaterskich, krwawych czynów wojennych powstań i zbrojnych wysiłków posiew najlepszy wpadł w te dusze i dojrzał. Naród, do gruntu dobry, zacny, szczery i dobrej woli, nie tylko „chciałby już chcieć”, ale chce. Entuzjazm jego, jego rozmach ofiarny, jego rozpęd bojowy, jego miłość dla wojska, którego ostatniem i pierwszem słowem jest zawsze dyscyplina — nawet dyscyplina ognia — świadczą, iż godzina istotnie wybiła. Ten naród może już nie tylko wstać, ale żyć, pracować i walczyć. Trzeba tylko podtrzymać w nim entuzjazm i ten duchowy, ideowy blask. Bo jeśli zacznie się kłócić o dobra ziemskie — bolszewicy muszą nad nim górę wziąć. Idea jest w tych duszach już tak żywa, że nie potrzeba Kościuszki — wystarczy „halbwegs” przyzwoity i uczciwy a oddany sprawie człowiek. Jeśli taki człowiek się znajdzie — rozpłomieniony w narodzie samym żar oświeci go i zrobi go wielkim wraz z narodem. Lecz jeśli przyjdą durnie — wszystko zginie!
— Wszystko zginie? — odezwał się głęboki głos w duszy.
— Nie, nie zginie. Ale dużo, bardzo dużo będzie męki.