<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Niezwalczone sztandary
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Ludzie, którzy pierwsi zgłosili się do tej pracy, nie byli źli.
Samo przez się rozumiało się to u chorążego Curusia i skauta Dworskiego. Dla nich wojsko polskie było wszystkiem, nic też dziwnego, że pracowali niezmordowanie. Curuś agitował, przyjmował ochotników, uganiał za różnemi rzeczami po mieście, zwalczał kontragitację, Dworski miał istotnie wcale rozgałęzione stosunki konspiracyjne. Ale to byli żołnierze, wierni wprawdzie, oddani sprawie lecz nic nie znaczący.
Zato zgłosili się dwaj „cywile”, „członkowie społeczeństwa”, ludzie na stanowiskach, o nazwiskach w tych stronach znanych, coś niecoś „reprezentujący”. Doktor, człowiek siwy już, starszy, ogromny, ociężały i potężny, wyglądał jak wieża szachowa, ruszał się powoli i ostrożnie, jak atleta, a oczy miał pełne życia, humoru, niezbyt może mądre, ale niezmiernie poczciwe i ufne. Trzynaście lat przesiedział w Kazaniu, sześć w Samarze, trochę zruszczał i schamiał, ale bronił się przeciw temu, jeździł przed wojną często do Warszawy, do Francji. W życiu polskiem nie orjentował się i dlatego przez pewien czas polskiej akcji wojskowej w Rosji szkodził. Zorjentowawszy się przychodził naprawić błąd: Ofiarował własnych kilkadziesiąt tysięcy rubli, zażyłe stosunki z Jeannotem i pewien wpływ na „burżujów” miejscowych.
Drugi, inżynier, był zgrabnym, elegancko ubranym, bardzo przystojnym brunetem o ogromnych, omdlewających, czarnych oczach z jedwabistemi, długiemi rzęsami. Miał śliczną twarz przesyconej, zmęczonej kokietki a prócz tego malarję, która zakwitała wieczorem na jego śniadych policzkach rumieńcami, podobnemi do ciemno-szkarłatnych chryzantem. Był budowniczym, miał w Orenburgu własne biuro inżynierskie, znał dobrze Rosję i był delegatem moskiewskiej Rady Zjednoczenia Międzypartyjnego. Posiadał tedy pewne polityczne legitymacje i — jak się Niwiński domyślał — ambicje.
— Spryciarz! — myślał o nim — Ponieważ tu w tej chwili nikogo niema, chce błysnąć i wysunąć się na czoło. Bardzo słusznie.
Elegant omdlewał wprawdzie wciąż ze zmęczenia i zdawało się, że lada chwila skona, ale myślał bardzo konkretnie i prędko, decydował się natychmiast, umiał wyrwać się z sieci małostkowych drobiazgów i szczegółów, posiadał dużo zręczności i ruszał się żwawo. Miał rutynę ambitnego „businessmana” rosyjskiego, trochę może niechlujnego lub niedokładnego w robocie, ale zato umiejącego pracować na wielką skalę, choćby nie oglądając się na środki.
Wytworny ten elegant, usiadłszy raz w ciepłuszce na tapczanie Niwińskiego, omdlewającym głosem i podnosząc jakby ze zdziwieniem brwi, posunął sprawę znacznie na terenie politycznym.
Wyłuszczał:
— Ktoś musi to wojsko reprezentować politycznie, inaczej ani Czesi ani Francuzi nie będą mieli z kim gadać. Otóż my zorganizujemy „Polski Rewolucyjny Związek walki o zjednoczenie i niepodległość Polski na terytorjum wschodniej Rosji.“
— O Jezus Marja! — jęknął Curuś przerażony.
— Celem związku jest przedewszystkiem walka z Austro-Niemcami. W tym celu związek przeprowadza odpowiednią organizację polityczną Polaków osiadłych w Rosji, uchodźców i jeńców i organizuje wojska polskie. To wpisze się na legitymacji każdego członka wydziału związku — to niby my! — z tem, że: Wogóle działalność związku jest identyczna z celami i dążeniami ententy i sprzymierzonych z nią narodów, a zatem dany członek wydziału ma pełne prawa prowadzenia swej akcji na terytorjum Komitetu Członków Konstytuanty Wszechrosyjskiej — drugie, że wszystkie władze cywilne i wojskowe mają mu w tej działalności okazywać pełne poparcie. Wystarczy wam to?
— Ja więcej nie potrzebuję — odrzekł Niwiński.
Doktor skrzywił się.
— Związek rewolucyjny! — rzekł niechętnie.
— E, dziś nawet Towarzystwo Adoracji Serca Jezusowego musi się nazywać rewolucyjne! — wtrącił Curuś.
— Mnie się co innego nie podoba! — odezwał się Niwiński — Mówicie o organizacji politycznej Polaków osiadłych w Rosji, jeńców, uchodźców. Otóż to punkt bardzo niebezpieczny. Zaczną się walki, podszczuwania, historje, intrygi. I poco nam to wszystko? Naszym celem jest: zebrać jak najwięcej dobrych żołnierzy i przesunąć ich jak najzręczniej a jak najdalej na Wschód. Przecie tu mieszkać nie myślimy. Formacja nasza jest ochotnicza. Kto chce iść z nami, proszę, inni mnie nie obchodzą, o ile nie szkodzą.
Ale elegant uśmiechnął się konająco.
— Idzie o to: Obecnie bolszewicy porozbijali wszystko i niema żadnej organizacji. Rzecz w tem, abyśmy tych ludzi organizowali tak, jak to uznamy za stosowne, wyłącznie dla celów wojskowych, nie dopuszczając do innej organizacji.
— Aha! To znaczy, pan wogóle nie chce dopuścić do żadnej organizacji politycznej...
— W ten sposób unikniemy opozycji a im nie damy się skompromitować. Bo jeśliby byli za neutralnością, będą nas kompromitowali przed ententą, do czego dopuścić nie możemy, jeśli pójdą z nami, skompromitują się przed bolszewikami.
— To mi się podoba! — pochwalił Niwiński — To jest celowe i zmierza wprost do rzeczy. Ale jak uzyskacie ulegalizowanie tego związku? Bo że my się sami uznamy, to jeszcze mało.
— To drobnostka. Ja to wszystko dziś napiszę, jutro rano poczciwy doktor pójdzie z tem do Jeannota, który podpisze akt i nasze legitymacje, wy dacie je do podpisania Ryszanowi jako komisarzowi czesko-słowackiej Rady Narodowej, a potem ja pójdę do Moskali i każę się tu poderżnąć premjerowi i ministrowi wojny, Gałkinowi. Zatwierdzą nas wszystkie władze: francuska, czeska, rosyjski rząd i wojsko.
Curuś roześmiał się głośno.
— Mów mi „królu” — rzekł Niwiński.
— Jedno by mnie tylko do pewnego stopnia, że tak powiem, frasowało — mówił dalej inżynier trąc w zakłopotaniu czoło — Oto jesteśmy wydziałem komitetu związku a tymczasem tego komitetu ani związku niema...
— Och, to najmniejsze! — uspokajał Curuś — Ja wam w danym razie zorganizuję i związek i komitet jednogłośny, jak ryba!
— Czy to aby właściwa droga? — wahał się poczciwy doktór.
— Najwłaściwsza.
— Ja bo słyszałem, że zwykle naprzód powstaje związek, który wyłania komitet a z tego komitetu wyłonić się powinien wydział —
— Nie przeczę, bywa i tak! — przyznał Curuś.
— O, to tylko kwestja stylu! — objaśnił Niwiński.
— Rozumie się! — potwierdził inżynier, — Rzecz w tem, aby wydział był w zgodzie z komitetem i Związkiem, a ponieważ brat chorąży nam to gwarantuje —
— Być inaczej nie może. W danym razie wybierzemy sobie komitet, który wreszcie może wyłonić związek, gdyby się już bez tego absolutnie obejść nie mogło. Nie przypuszczam jednak, aby aż taka ostateczność...
— Byłem pewny, że mnie, bracia, zrozumiecie! — mówił dalej inżynier — To też pozwoliłem sobie dziś w nocy przygotować nawet statut związku...
— Jakaż szalona pracowitość!
Inżynier wyjął z kieszeni kilka arkusików różowego papieru listowego.
— Może przeczytać?
— Nie potrzeba! Nie potrzeba!
— A więc — uchwalony jednogłośnie.
— A nie dałoby się jakoś bez tego związku obejść? — wahał się wciąż jeszcze doktór.
— Absolutnie nie! Związek potrzebny nam jest nietylko dla reprezentacji na zewnątrz, ale ponieważ on przypominać będzie ludziom owe konspiracyjne „Związki rewolucyjne wojskowych Polaków” organizowane przez Krywokolennyj. Dlatego — suponuję — brat inżynier dał naszemu związkowi podobnie brzmiącą nazwę — bo te związki istnieją i możemy się z niemi spotkać.
— Ale władze rosyjskie!
— Niema się z czem liczyć.
— Dziś. Lecz jutro?
— Dlatego trzeba kuć żelazo, póki gorące.
— Ale to będzie mistyfikacja!
— O, niewątpliwie! — wykrzykął Niwiński — Jak trafnie określiliście rzecz!
— Czy nie możnaby zrobić tego inaczej! — nastawał doktór.
— Z pewnością można, tylko że nie wiem jak.
— Zastanówmyż się nad tem!
— Niema czasu.
— Toż rzucą się na nas!
— Nie. Rzuciliby się na nas, gdybyśmy im dali możność organizacji i stawiania opozycji. Dlaczegóż nie mieliby się na nas rzucać? To ludzkie! Ja pierwszy rzuciłbym się na jakichś samozwańców, którzy chcieliby beze mnie stanowić o ważnych sprawach narodowych...
— Sami nazywacie nas samozwańcami.
— Musimy nimi być. Któż nas mianuje? A ententa nas uzna...
— Ładna ententa!...
— Jaka jest, taka jest! Uzna nas — i koniec. Wtedy unikniemy opozycji i wtedy unikniemy też jeszcze jednej bardzo przykrej rzeczy a mianowicie — konieczności strzelania w łby oponentom.
— To już absolutnie nieludzkie! — żachnął się doktor.
Ale Niwiński uśmiechnął się lekceważąco.
— Stary dzieciaku! — rzekł — Chcecie robić wojsko a nie wiecie co to jest. Wojsko — czy dwuch żołnierzy, czy dwa miljony — to armja, czyli „siła zbrojna”, organizacja rządząca się własnemi, odrębnemi prawami. Kto na terenie działań wojennych mową czy uczynkiem działa przeciw wojsku, ten dopuszcza się zamachu na siłę zbrojną, zaś siła zbrojna nie argumentuje i nie wiecuje bo ona jest siłą, działającą przy pomocy broni. Ale to nasuwa mi na myśl możliwość innych konfliktów — mianowicie zatargów z Moskalami czy może nawet z naszemi własnemi organizacjami, które zechcą apelować — do władz czeskich. Sądzę, że byłoby rzeczą pożyteczną, gdyby w tym związku naszym był też ktoś, reprezentujący władze czeskie.
— Jakże to? Jakże to? — niecierpliwił się doktor.
— Jestem pewny, że Ryszan bez trudności mianuje mnie czesko-słowackim komisarzem dla spraw wojsk polskich. Tedy, o ile mielibyśmy gdzie zatarg jako Polacy, ja mógłbym go rozstrzygnąć jako urzędnik czeski... Co więcej, w sprawach delikatniejszych moglibyśmy czasem zasłonić się rozkazem komisarza czeskiego z pieczęcią — podpis, jak zwykle, nieczytelny.
— A Ryszan da wam taką legitymację? — zdziwił się wytworny inżynier.
— Jakże! Przecie to mój kuzyn!
— To znaczy, że tu i owdzie będziemy mogli działać pod presją!
— Ile razy zechcecie! I zapewniam was, że będę jako komisarz nieubłagany. Bądźcie pewni! Będę tak twardy, jak umiał być tylko Polak w służbie austrjackiej.
— Więc o brak dokumentów niema już obawy! — ucieszył się inżynier — Doskonale! Niema to jak dokumenty! Wszystko musi być udokumentowane. Sam fakt — to jeszcze nic. Nie to jest co jest, tylko to, co się jakoś nazwie! Więc — jak najwięcej dokumentów! Historja na nas patrzy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.