<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Szarecki
Tytuł Noc grozy
Pochodzenie Czapka topielca
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NOC GROZY

Poważny głos dzwonów z lądu wybijających północ, zakłócił ciszę, która zapadła po oświadczeniu kapitana Gorskiego. Gdy przebrzmiało ostatnie, melodyjne westchnienie spiżu, Olivier, porucznik dalekiej żeglugi, wzruszył ramionami i spytał, zwracając się do Gorskiego:
— Cóż cię skłania do tego nierozsądnego kroku?
Kapitan Gorski milczał, wsłuchując się w chrobot ładowanego węgla w bunkrach stojącej niedaleko na kotwicach „Św. Marji“.
Olivier po raz drugi wzruszył ramionami i powiódł zdumionym wzrokiem po twarzach towarzyszy.
— Nie rozumiem — rzekł z przekonaniem i szczerze.
Pięciu ich siedziało przy stole kajutkampanji na „Filadelfji“, odbywającej stałe rejsy między portami Portugalji i Stanów Zjednoczonych. Pięciu dawnych towarzyszy z jednej szkoły morskiej, których okręty spotkały się przypadkowo w porcie Ponta Del Gada na wyspie San Miguel. Migotliwe blaski lampy naftowej w kardanicznem zawieszeniu nad stołem, oświetlały pełgającemi smugami ich opalone, energiczne twarze i głowy, zaczynające już siwieć. Nie widzieli się ze sobą od lat kilku, a niektórzy już i od lat kilkunastu. Zupełnie wypadkowo spotkali się w tej małej kawiarence, która się znajduje tuż przy arkadach przystani portu Ponta Del Gada. Spotkali się, pogawędzili trochę i dla większej swobody zjechali się wkońcu szalupami na pokład „Filadelfji“, którą dowodził kapitan Gorski, najstarszy i najbardziej zasłużony z nich wszystkich.
W kajutkampanji „Filadelfji“ przy szklaneczkach rumu i fajkach rozmowa potoczyła się żwawiej i szczerzej. Każdy z nich miał dużo do opowiedzenia towarzyszom o życiu swem i przygodach w ciągu tych długich lat niewidzenia się.
Zabierali kolejno głos Kiryłła, który z powodu zgubnego nałogu pijaństwa tkwił ciągle w stopniu porucznika małej żeglugi, Guilherme de Fari, zapalony gitarzysta i kochanek wszystkich kobiet świata całego, Mc. Tavich, marzący o własnym szkuńcu, kapitan Gorski z jego uporczywem pragnieniem wstąpienia do floty swej odrodzonej ojczyzny i wreszcie najmłodszy Olivier, znany cynik, wypuszczony świeżo z więzienia angielskiego, gdzie siedział za uprawianie szmuglu bronią grecką barkantyną na wodach chińskich.
Zapadło właśnie milczenie po pierwszych słowach opowiadania kapitana Gorskiego.
Po Olivierze, który pierwszy przerwał ciszę, zabrał głos Mc. Tavich.
— Ja też tego nie mogę zrozumieć — odezwał się Anglik ironicznie skrzywiwszy usta — przecież do emerytury, my dear captain Gorsky, zostaje ci wszystkiego dwa lata. Czyż, naprawdę, flota twej bałtyckiej ojczyzny nie da sobie rady bez ciebie w ciągu czasu tak krótkiego? Jabym radził poczekać te dwa lata i wtedy dopiero ofiarować siebie w prezencie ojczystej banderze...
— Ja wcale nie z pobudek patrjotycznych porzucam służbę w Towarzystwie.... — rzekł kapitan Gorski, napełniając szklankę rumem.
— Niestety, nie z pobudek patrjotycznych — dodał zamyślonym wzrokiem wybiegłszy poza czarny otwór iluminatora.
— Tiens?! — zdziwił się Olivier — więc to nie dwubarwna bandera wywabia ciebie z wód Atlantyku?
— Nie — krótko uciął Gorski — nie dwubarwna bandera.
— Możeś się rozpił na morzu z samotności? — zagadnął Kiryłła z pożądliwym błyskiem oczu.
Wybuch śmiechu towarzyszy pogrążył pijaka na dno kompromitacji.
Gorski machnął ręką.
— Nie domyślicie się nigdy, to cała historja i do tego długa i dość żałosna historja — dodał, uśmiechając się gorzko.
— No, to opowiedz tę długą i żałosną historję — rzekł porucznik Guilherme de Faria — twoja kolej teraz, a pozatem w długich i żałosnych historjach zawsze musi być coś o miłości, a ten temat, jak wiesz, ogromnie mnie interesuje.
Wszyscy uśmiechnęli się znacząco spojrzawszy na Guilherma. Nawet Kiryłła, otrząsnąwszy się z uczucia wstydu, uniósł czerwony nos z nad szklanki i, uśmiechnąwszy się szeroko, oblał siedzących zapachem koniaku i rumu.
Kapitan Gorski wydobył z kieszeni fajkę i zaczął nabijać tytuniem.
— Opowiem bardzo chętnie — rzekł po chwili — opowiem — muszę opowiedzieć, wogóle źlem zrobił, żem milczał dawniej, gdybym pyskował o tem wszystkiem, zawsze i wszędzie, możeby przestała mnie gnieść ta straszna zmora i nie stałoby się tak, jak się stanie...
Wszyscy poprawili się w fotelach i utkwili wzrok w kapitana.
Gorski zapalił fajkę i zaczął mówić:
— Pamiętacie wąsatego Januszka? Tego sympatycznego karciarza i hulakę? Pamiętacie na pewno. W szkole morskiej siadywał stale w pace za różne wykroczenia natury alkoholicznej. Otóż spotkałem go wypadkowo przed dwudziestu mniej więcej laty w jednym z podrzędniejszych portów Australji. Nie byłem wtedy nigdzie zaokrętowany i nie miałem pieniędzy, za wszelką cenę zaś musiałem się dostać na pagórki Hong-Konga, gdzie miałem przyobiecane miejsce porucznika na jakiejś chińskiej barce. Wąsaty Januszek dowiedziawszy się o mojem żałosnem położeniu zabrał mnie wraz z gratami na pokład „Perły“, połowem których szkuner ten jakoby się trudnił, w rzeczywistości uprawiając różnorodny szmugiel na szeroką skalę. Januszek był komendantem na tej rozbójniczej łajbie i miał wielkie plenipotencje od swojego patrona Greka, typu z pod najciemniejszej gwiazdy całego planetarjum przestępczego. Mając, tedy carte blanche co do wytycznej swych przemytniczych kursów, mógł, wykrzywiwszy nieco nurt „Perły“, wysadzić mnie na Hong-Kongu, nie omieszkawszy przytem przeszmuglować tam coś niecoś z niedozwolonych ładunków. Po obgadaniu tych wszystkich spraw załadowałem się na „Perłę“ i wyciągnąwszy kotwice odpłynęliśmy od brzegów Australji. Już po kilku dniach żeglugi zauważyłem, że „Perła“ płynie niezupełnie tą loksodromą[1], którą można się dostać na Hong-Kong. Zwróciłem na to uwagę Januszka. Januszek zapewnił mnie, że płynie na Hong-Kong, zaś to niewielkie odchylenie z kursu większego znaczenia dla żeglugi niema. Prosił jeszcze, żebym nie informował się u niego o pozycje „Perły” w ciągu trwania rejsu, gdyż jest to tajemnicą przemytu. Przyrzekłszy raz jeszcze wysadzić mnie w możliwie najkrótszym czasie na Hong-Kongu, skończył rozmowę i więcej do tego tematu nie powracał. Rozmowa ta była pierwszym zwiastunem całego łańcucha wypadków i strasznych przeżyć, które mnie gnębią już od lat dwudziestu.
Zaczęło się od tego, że pewnej ciemnej i burzliwej nocy, leżąc u siebie w kajucie na kojce usłyszałem charakterystyczny rumor żelaza w komorze łańcuchowej „Perły”. Wyglądało to tak, jakby zluzowano hamulce braszpilu i łapy kotwic, wypadłszy z kluz, ugrzęzły w piasku dna. Zdziwiony niezmiernie i niedowierzając własnym uszom, wyskoczyłem z kojki i podbiegłem do iluminatora. Wpatrzyłem się w niespokojne tej nocy grzbiety grzywiastych fal. Tak, słuch mnie nie zawiódł — białe płaty pryskających pian przysuwały się i odsuwały od burty, nie dążąc jednak ku rufie. Narzuciłem na siebie płaszcz i po schodni wybiegłem na pokład. Żagle były zwinięte i chaos poplątanych lin świadczył, że zwinięto je dopiero przed chwilą. Obok braszpilu, na baku, zauważyłem grupkę ludzi majstrujących przy hamulcach, to rozwiało moje ostatnie wątpliwości — „Perła“, zarzuciwszy kotwice, huśtała się w miejscu, na środku wzburzonego oceanu. Pewność tego, jak domyślacie się, bynajmniej nie rozwiała mojego zdumienia, wprost przeciwnie, spotęgowała je stokrotnie.
— Po kiego licha potrzebne komu zarzucanie kotwic przy wielkiej fali na środku oceanu i do tego o setki mil od najbliższego skrawka ziemi?
Poszedłem na bak, gdzie widziałem zebranych ludzi załogi. Wśród nich ujrzałem Januszka. Siedział okrakiem na utlegarze bugszprytu i czegoś wypatrywał w ciemności.
— Hej! — zawołałem — wąsaty! Czy to już Hong-Kong?
— Nie — odpowiedział poważnie. — To jeszcze nie Hong-Kong.
— Toć widzę, że nie, a właściwie nic nie widzę!
— Źle patrzysz skoro nie widzisz, a zresztą ono i lepiej, że jesteś teraz ślepy — rzekł, złażąc z bugszprytu do siatki a z siatki na pokład.
— Służba kotwiczna, trapowy, szkafut, załoga szalupy, — raz, dwa, trzy, cztery — mówił Janusz wyciągając za rękawy z grupy marynarzy kolejno siedmiu drabów.
— Załoga szalupy w pogotowiu! — rzucił jeszcze i zeszedł z baku na śródokręcie.
Zauważyłem, w migotliwem blasku świateł pozycyjnych, że gęby drabów wyznaczonych do załogi szalupy wydłużyły się i posmutniały. Wbiłem wzrok w czerń nocy w tym kierunku, w którym przed chwilą patrzył Janusz. Wydało mi się w pewnym momencie, że czerń ta przybiera w głębi jakieś kształty, zarysy.
— Nie — pomyślałem — to niemożliwe — wiem na pewno, że w tej połaci oceanu niema żadnego lądu ani wysp — przywidziało mi się.
Udałem się na poszukiwanie Januszka, chcąc zażądać od niego wyjaśnień w sprawie tego tajemniczego zakotwiczenia się na środku oceanu.
Znalazłem go w komendanckiej rupce przy szklance i butelce konjaku stojących na stole.
— Hę? — rzekłem, siadając obok niego na fotelu i patrząc w jego czarne, szelmowskie oczki pod krzaczastemi brwiami.
Teraz jednak oczy jego nie miały swego zwykłego drwiącego wyrazu. Z aksamitnej czerni ich wyraźnie wyzierał niepokój, wzruszenie.
Januszek siedział pogrążony w milczeniu i nie odpowiadał na żadne pytania. Jednakże, gdy w butelce poziom konjaku zrównał się z dnem, Januszek przemówił.
Zaczął coś bredzić o wyspie jakiejś nieznanej, o pięknej kobiecie, o miłości, o pożądaniu, o niebezpieczeństwie wreszcie; trudno było coś wyrozumieć z tego półpijanego bełkotu czemś podenerwowanego do głębi człowieka.
Zaczynał mówić, przerywał, zacinał się, znów zaczynał od początku, aż wkońcu machnął ręką, otworzył szufladę stołu i wydobył z niego zwitek jakichś przeraźliwie zniszczonych szpargałów, zapisanych od góry do dołu. Położył tę plikę przede mną i rzekł:
— Czytaj! — sam z tego wszystko zrozumiesz najlepiej.
Od tamtej pamiętnej nocy dużo już lat upłynęło, a treść tych niesamowitych notatek po dziś dzień jeszcze dokładnie pamiętam. Coprawda, czytałem je później tak często i tak uważnie, że każdy wyraz wżarł się mocno i niezachwianie w mą pamięć. Na chwil kilka jeszcze przed śmiercią będę mógł powtórzyć dosłownie i bez błędu cały długi tekst tych dokumentów.
U samej góry pierwszego, najbardziej zniszczonego arkusza były wypisane wielkiemi literami trzy: S.O.S., S.O.S., S.O.S. potem widniała data i podana dokładna długość i szerokość geograficzna.
Potem następowało: „Przybywaj i ratuj. Pierwej jednak dowiedz się mojej historji, byś wiedział kogo będziesz ratować. Historja moja jest niezwykle prosta w swych początkach, niesamowita w zakończeniu. A więc było nas troje: on, ona i ja. On — amerykanin, bogacz, właściciel pięknego motorowego jachtu, ona — nieprawdopodobnej wprost urody meksykanka, żona jego, no i ja — ubogi kapitan małej żeglugi, komendant ich jachtu. Amerykanin i piękna meksykanka wzorowe, kochające się małżeństwo, zwracają na mnie tyle uwagi, ile tej uwagi wymaga moje stanowisko płatnego komendanta ich jachtu — bardzo mało. Ja natomiast poświęcam im daleko więcej uwagi niż tego wymaga ich stanowisko patronów. Każdy ruch, każdy krok amerykanina na statku śledzę uważnie, z nienawiścią, każdy uśmiech, każde słowo meksykanki łowię pilnie i z miłością. Krócej mówiąc, kocham do szaleństwa żonę mego patrona, zaś ani on ani ona nawet uwagi na to zwrócić nie raczą. Oto i cały niezwykle prosty wstęp do niezwykle dziwnej i strasznej historji. A teraz, jedyny człowieku, któremu powierzam mą tajemnicę, zbierz całą swą siłę woli, by nie podrzeć ze wstrętem w strzępy tego dokumentu i czytaj go, mając ciągle na uwadze, że dużo jest na szerokim świecie zbrodniarzy większych i gorszych odemnie, którzy nie ponieśli i nie poniosą nawet setnej części tej kary, jaką ja odbywam teraz.
Gdy to piszę, mam lat zaledwie trzydzieści, a włosy moje są już białe zupełnie — w rodzinie mojej umierali, nie mając ani jednego siwego włosa na głowie, ja pierwszy sprzeniewierzyłem się tej rodzinnej tradycji. Ale nikt też z mojej rodziny nie przeżył i nie przeżywa tego co ja — posiwieliby tak samo.
Cienie palm wydłużają się, sięgają miotu fal, tarcza słoneczna jest czerwona, piaski przybierają kolor liljowy, niedługo wzejdzie księżyc, gwiazdy i będzie noc. Skądś z chaszczów drzew mimozy i krzewów dolatuje aż tutaj przenikliwy, złowrogi krzyk małej istotki — drżyj ty, który czytasz, ten krzyk brzmi dla ciebie. Czy wiesz co to jest miłość? Miłość to hymn pożądania nerwów istoty, która napotkała drugą istotę odpowiadającą jej swym typem pod każdym względem. Gdy dwie istoty tak pasują do siebie, jak dwie części rozłamanego pierścienia, wtedy nie jest to już miłość, wtedy jest — szaleństwo.
Czy wiesz co to zazdrość? Zazdrość to drugie szaleństwo, zdolne włożyć żelazo w dłoń syna, by szedł na ojca. Szaleństwo zwalnia winowajcę od winy i kary. Czemuż ja, podwójnie szalony, ponoszę karę? Nie jestem winien.
Przed pięciu laty jacht odbywał spacerowe rejsy między portami Australji i Indochin. Na pokładzie jachtu byliśmy wszyscy troje. Oni zwykle w swej sypialni, a ja na swym kapitańskim mostku. Zdarzało się często, gdy w nocy sprawdzając sternika, patrzałem w różę kompasu... Zdarzało się wówczas, żem wśród trójkątów rumbów i cyfr stopni, widział czarne, rozwarte, płomienne oczy, białe zęby ukazujące się wśród krwawych ust rozwartych w szalonym śmiechu, drżące lękliwie piersi i cudne nerwowe, obnażone nogi broniące się lecz już słabnące... To miłość. Zdarzało się, żem widział opalone, włochate ręce ciągnące się ku tym piersiom drżącym, zdarzało się, żem widział twarz amerykanina dławiącego lubieżnie wargami szalony śmiech tych krwawych rozwartych ust, zdarzało się żem widział, jak cudne, nerwowe, obnażone nogi...
To zazdrość. Dwa wielkie szaleństwa złączyły się w jedno olbrzymie, zakręciły mnie w swym wirze potwornym i zepchnęły na dno otchłani zbrodni.
Była trzecia, ciemna noc strasznego sztormu, gdy w ponury huk grzmotów wmieszał się trzask masztów podciętych moją ręką i w oślepiającym świetle błyskawic, ujrzałem piękny jacht grążący się szybko w toni rozszalałych fal. Wówczas porwałem ją, jedyną uratowaną, w ramiona i powaliłem na dno miotanej nawałnicą szalupy. Widziałem czarne, rozwarte, przerażeniem płomienne oczy, czułem drżące lękliwe piersi, walczyłem z cudnemi, nerwowemi nogami opierającemi się lecz już słabnącemi, czułem na gardle ostre, białe zęby broniącej się samicy, czułem te zęby wśród skrwawionych moją krwią ust rozwartych w szalonym, spazmatycznym płaczu. Straciłem przytomność z upływu krwi pluchającej szeroką strugą z rany w gardle zadanej jej ostremi, białemi zębami. Uderzenia grzmotu wydawały mi się stuknięciami młotka wbijającego ćwieki w mą trumnę. Nie widziałem już i nie czułem nic. Czemu nie wyrzuciła mnie wtedy za burtę w rozszalałe fale? Zachłysnęła się może moją krwią i również zemdlała lub może poznała już wówczas, że jesteśmy dla siebie stworzeni, że jesteśmy, jak dwie połowy rozłamanego w środku pierścienia. Ocknąłem się z omdlenia wówczas, gdy kil naszej szalupy chrobotał jazgotliwie o piasek brzegu jakiejś małej wysepki.
Czy wiesz, co to zgroza?
Burzliwa, ciemna noc, przez otwór pieczary zagląda w głąb skrawek nieba z księżycem przesłanianym co chwila strzępami chmur, łyśnięcia błyskawic, huk grzmotu, wycie wichru, szum drzew i plusk deszczu i wtem... śmiech, śmiech spazmatyczny, szalony, szatański i... i ostre białe zęby szarpiące bezbronną krtań... To zgroza.
Już od kilku lat w ciemne, burzliwe noce powtarza się zawsze to samo. Dlaczego? Czy mnie nie kocha? Nienawidzi? Nie. Jesteśmy dobrani. Pasujemy do siebie, jak dwie połowy rozłamanego pierścienia. Przebaczyła mi już dawno i kocha mnie tak mocno, jak przedtem nikogo. Na wyspie jest dobrze — klimat zdrowy, południowe owoce, błękit nieba, lazury fal, ciepło, cudne palmy — raj. Nie ma powodów do nienawiści. Może zemsta? Mąż zaginiony? Głupstwo! Nie kochała go nigdy. Mnie kocha. No, więc?
A wiesz, co się może zdarzyć jeśli żołnierz czasu boju wśród chrzęstu łamanych kości, chlupotu krwi, jęków i zbroczonych posoką, zmasakrowanych potwornie ciał, sięgając bagnetem trzew wroga ma czelność myśleć o miłości?
Może się zdarzyć wtedy, że kochankę jego po nocy z nim spędzonej znajdą z łonem rozdartem uderzeniem bagnetu.
Wiesz, w tej chwili ostatniej, gdy człowiek jest nieco szalony i nerwy drżą pod naporem orkanu namiętności może się zdarzyć, że patrząc w oczy płomienne i wijące się w ogniu żądzy białe ciało kochanki swej, ujrzy znagła pod sobą wroga, którego w bitwie przebijał bagnetem myśląc o niej. Następuje pomieszanie nastrojów i oto w chwili najwyższego napięcia uczuć miłosnych ręka obejmująca czule ukochany tors kobiety, wbija żelazo pod jej lewą pierś, tam gdzie niespokojnie tłucze się serce.
Może się zdarzyć, że nastąpi cios drugi i trzeci. Może się zdarzyć, że ciało kobiece zmieni się wkońcu w bezkształtną masę mięsa, kości i krwi. Może się zdarzyć. Bywało to już nieraz.
Czy już mnie zrozumiałeś?
Jest obłąkana. Obłąkana od owej pierwszej burzliwej nocy w miotanej sztormem szalupie. Pomyśl tylko! Wśród szalonej burzy i czarnej nocy, rozjaśnianej tylko łyśnięciami błyskawic wrażliwa kobieta południowej rasy broniąc swej czci w ramionach napastnika wbija swe zęby w jego gardło i nie popuszcza śmiertelnego skurczu szczęk, aż do chwili ostatniej gdy ciało jego syte już pieszczot brutalnych wali się omdlałe z upływu krwi broczącej z krtani. Pomyśl tylko! Czy nie kojarzy się w obłąkanym umyśle jej miłość, zapach krwi i grzmot burzy?
Mam lat zaledwie trzydzieści, a jestem już siwy i ręce moje tak śmiesznie się trzęsą...
Strasznie jest żyć w odosobnieniu z człowiekiem szalonym. Zgroza, gdy tym człowiekiem jest własna ubóstwiana kochanka. Burzliwe są noce na tych szerokościach. I gdy z wieczora słyszę niespokojny pomruk fal, gdy widzę postrzępione zwały czarnych chmur lecące po niebie gdy czuje tchnienie wyjącej wichury — nie jestem nigdy pewien, czy zrana wstanę żywy z łoża miłości.
Ratuj! S.O.S., S.O.S., S.O.S., ratuj dusze nasze!
Podaję przybliżoną długość i szerokość geograficzną. Jest to pozycja jachtu na kilka minut przed zatonięciem. Mała, nieznana wyspa, na której się znajdujemy, musi leżeć w pobliżu przecięcia tego południka i równoleżnika, które podaję.
S.O.S., S.O.S., S.O.S.
Dolatują mnie dźwięki gitary, którą zabrałem dla niej z pokładu tonącego jachtu. Przedziwnie i cudnie gra! Tajemnica. Tajemnica jest w tej melodji. Komu ona tak gra? Nie dla mnie! Dla małej istotki gra kołysankę. Córeczka jest z nami. Maleństwo zrodzone spaczoną krwawą miłością. Zrodzone z szaleństwa. Czy będzie kochała i łączyła pożądania i krew, miłość i śmierć tak samo jak matka? Drżę z trwogi. Boję się o to maleństwo, w którego oczętach już rozsiadł się — obłęd.
Cienie palm wydłużają się, sięgają miotu fal, tarcza słoneczna jest czerwona, piaski przybierają kolor liljowy, niedługo wzejdzie księżyc, gwiazdy i będzie noc...
Z chaszczów drzew mimozy i krzewów dolatuje aż tutaj przenikliwy, złowrogi krzyk małej istotki — ten krzyk brzmi dla ciebie...
S.O.S., S.O.S., S.O.S.“
Na tych trzech wezwaniach ratunku kończył się tekst poniszczonych szpargałów. Odsunąłem je od siebie i spojrzałem na Januszka. Widocznie konjak działał nań uspokajająco, gdyż w czarnych oczach jego zlekka przymglonych oparami alkoholu nie było już niepokoju — malowała się tylko tęsknota i niecierpliwość. Gdy skończyłem czytać, odwrócił się ode mnie i, patrząc w czarny otwór drzwi prowadzących na pokład, rzekł:
— Żałuję teraz, żem ci dał do przeczytania ten papier...
— Spóźnione żale — odrzekłem — wytłumacz mi lepiej, w jaki sposób stałeś się posiadaczem tego paskudztwa?
— W niezwykle prosty sposób — wyłowiłem z wody dnia pewnego zalakowaną butelkę, w której właśnie znajdowało się to „paskudztwo“.
— No i...
— Co „no i“? Widziałeś przecie trzy S.O.S.! Pośpieszyłem na ratunek i trafiłem na tę wyspę, o której mowa w papierach.
— Gdzież ona jest, ta tajemnicza wyspa?
— Właśnie stoimy na kotwicach o milę od brzegów tej „tajemniczej wyspy“.
— Hm.
— Właśnie.
— No i cóżeś tam znalazł na tej wyspie?
— Znalazłem „małą istotkę“, której „złowrogi krzyk“ brzmiał, niestety, nie dla kogo innego tylko właśnie — dla mnie.
— Ileż lat ma ta „mała istotka“?
— Teraz ma dwadzieścia, gdy ją po raz pierwszy ujrzałem, miała lat siedemnaście.
— A cóż rodzice? Ta para smętnych, lubieżnych warjatów?
— Leżą tam na piasku jakieś koście i dwie czaszki.
— Hm.
— Właśnie.
— Jakież stosunki łączą cię z „małą istotką“?
Janusz zadarł głowę do góry. W migotliwem świetle małej lampki naftowej ujrzałem na szyi jego straszliwe blizny i zrosty. Nerwy mam mocne, lecz przyznam wam się, że nieprzyjemnie mi się zrobiło, gdym to ujrzał. Wstałem z fotelu, podszedłem do Januszka i położywszy mu rękę na ramieniu rzekłem:
— Wąsaty! Cóż ty wyprawiasz do djabła! Po tych ranach przecie można nogi wyciągnąć na tamten świat!
— Dwa razy już byłem bliski śmierci.
— To po kiegoż licha się narażasz?
Janusz nic nie odpowiedział.
— Hę?
Milczenie.
— Kochasz ją czy co?
Wąsaty Januszek dźwignął się powoli z fotela.
— Dobranoc — rzekł — idź już spać, kamracie. Co chciałeś wiedzieć, to dowiedziałeś się, a do reszty nie wtrącaj się. Dobranoc. Idź już spać. Późno. Idź!
Wzruszyłem ramionami, uścisnąłem mocno wyciągniętą dłoń wąsatego i wyszedłem z rupki na pokład. Wróciłem do kajuty, lecz spać już nie mogłem. W myślach trwała nieprzerwanie wizja tajemniczej wyspy. Gdy dzwon okrętowy podwójnem uderzeniem oznajmił pierwszą w nocy, usłyszałem szalupę odbijającą od trapu. Przez otwarty iluminator widać było szalupę odchodzącą po wzburzonych falach od burty w mrok nocy. Na rufie jej ujrzałem charakterystyczną krępą sylwetkę wąsatego Januszka.
— Zwarjował chłop — pomyślałem sobie — któż to ląduje w taką burzliwą pogodę!
Zaczęło mnie już to poważnie niepokoić. O zaśnięciu w takim nastroju, w jakim znajdowałem się, nie było mowy. Ubrałem się znowu i wyszedłem na pokład. Szumiały fale za burtą, wył wiatr w takelunku, lecz już trochę słabiej. Na rano można się było spodziewać lekkiego uspokojenia się burzy. Narazie jednak wokół było ciemno jak w mogile i pieniste grzbiety olbrzymich rozchwianych grzywaczy następujących na statek wyglądały, jak długie korowody białych widm przychodzących z mroku i uchodzących w mrok. Co chwila jakiś potężniejszy bałwan z szumem złowrogim przewalał się przez pokład na moment pokrywając wszystko białym całunem piany. Wkońcu lunął deszcz, zajaśniały pierwsze błyskawice i w wycie wichury wmieszał się ponury huk grzmotu. Burza zamiast, jak przewidywałem, osłabnąć, wzmogła się jeszcze. Zaczęły jęczeć wiązania i szpanty, łańcuchy kotwiczne złowrogo jazgotały w kluzach. O godzinie drugiej w nocy wróciła z lądu szalupa. Tuż przy trapie omal nie została zdruzgotana falami o burtę. Załoga jej opowiadała, iż uważa za wyraźny cud Boski, że ich nie zalały fale w drodze powrotnej. Spytałem o Januszka. Odpowiedzieli, że komendant wyskoczył z szalupy na piasek plaży i poszedł zaroślami w głąb wyspy. Było tak ciemno, że w kilka sekund stracili go z oczu. Kazał przyjechać po siebie nazajutrz zrana. Nikogo z tych marynarzy nie dziwił postępek ich komendanta, gdyż, jak opowiedzieli mi zaraz, zawijają na tę wyspę przy każdym rejsie już od dwóch z górą lat. Dodali jeszcze, że na ląd ma prawo wyjść tylko komendant i kulka w łeb z jego ręki czeka tego, ktoby ośmielił się złamać ten zakaz. Marynarze odeszli do kubryku przebrać się w suche drelichy i na pokładzie prócz trapowego i służby kotwicznej zostałem sam jeden. Burza srożyła się coraz bardziej. Całe potoki deszczu wraz z bryzgami fal zlewały mnie całego od stóp do głów, wiatr targał połami nieprzemakalnego płaszcza. Nie czułem tego wszystkiego. Umysł miałem zaprzątnięty tą całą makabryczną historją, w którą niebacznie wplątał się Janusz. Z trwogą oczekiwałem ranka, by móc ujrzeć Januszka i wpłynąć nań w sensie zlikwidowania tego niezwykłego romansu. Nie chcę twierdzić, że już wtedy miałem złe przeczucia lecz ciemna noc, burza, błyskawice co chwila rozdzierające czerń nocy w połączeniu z przygniatającem wrażeniem, jakie wywarł na mnie przeczytany niedawno dokument, działały ujemnie na mój system nerwowy. Czułem jakiś nieokreślony strach nietylko o Januszka, lecz także, co najdziwniejsze, o siebie. Dla zabicia dłużącego się czasu przeglądałem dziennik okrętowy i jakieś na nim notatki porobione ręką Januszka. Wśród nich znalazłem dokładną długość i szerokość geograficzną wyspy przy brzegach której znajdowała się obecnie „Perła“. Miejsce to odszukałem na mapie szczegółowej[2], jak równieżeż pozycję podaną w dokumencie przez kapitana nieszczęsnego amerykańskiego jachtu. Punkty te niemal zlewały się w jeden. Awarja jachtu musiała, rzeczywiście, nastąpić tuż przy brzegach tej nieznanej, nieoznaczonej na żadnej mapie wysepki. Nie wiem dlaczego, a uważam to za zrządzenie losu, zanotowałem sobie dokładnie w pamięci cyfry tego południka i równoleżnika. Po dziś dzień jeszcze przeklinam tę chwilę, w której wżarły mi się one w pamięć. Nadszedł wreszcie pochmurny, szary ranek. Burza zelżała nieco. W każdym bądź razie fale już nie przeskakiwały przez pokład i hamulce kotwiczne nie popuszczały, tak jak w nocy, co parę minut kilka ogniw łańcucha. W mętnem, trupiem świetle wstającego, chmurnego dnia ujrzałem mgliste zarysy wyspy o milę od statku. Wyglądała, jak wysoka, skalista góra wynurzająca się z fal oceanu. Zbocza tej góry i podnóże pokryte były obfitą zielonością. Przez szkła lunety widać było wyraźnie gęste, nieprzebite chaszcze krzewów i drzewa. Powierzchnia podstawy tej góry nie mogła wynosić więcej nad dziesięć kilometrów kwadratowych. Była to mała wysepka leżąca na połaci oceanu rzadko lub nigdy nie zwiedzanej przez statki. O godzinie dziewiątej zrana odbiła od trapu szalupa, kierując się do wyspy, by zabrać z niej komendanta. Z łatwo zrozumiałym niepokojem oczekiwałem jej powrotu. Po pięciu godzinach wróciła, ale z niczem — Januszka nie było. Nie było go i w drugiej szalupie, którą wysłałem wślad za pierwszą, nie było i w trzeciej. Ja sam, na czele sześciu ludzi załogi, przełamawszy ich opór, przeszukałem wzdłuż i wszerz małą lecz pełną skalnych rozpadlin i gąszczów krzewowych wysepkę. Nic. Absolutnie nic nie znaleźliśmy, co mogłoby nam dopomóc do odszukania Januszka. Wogóle nic nie wskazywało nawet na to, że wyspa jest zamieszkana. Tylko na samym brzegu, na piasku, leżała kupa białych kości i dwie czaszki szczerzyły zęby w potwornym uśmiechu. Jeszcze dzień i noc całą trwały bezowocne poszukiwania, aż wkońcu z rozpaczą w sercu po stracie przyjaciela machnąłem ręką i jako jedyny oficer objąwszy dowództwo „Perły“, odstawiłem ją do Australji do jej ojczystego portu. I tutaj los spłatał mi znów złośliwego figla. Oto właściciel „Perły“, Grek — przemytnik dowiedziawszy się o zaginięciu Januszka i dostrzegłszy, widać, w rysach moich coś zbrodniczego, zaproponował mi zająć miejsce Januszka i dowodząc „Perłą“, uprawiać to samo rzemiosło przemytnika, którem zajmował się Janusz.
Djabli podkusili mnie zgodzić się na tę propozycję. Moralność, jak wiecie, u nas, marynarzy, w młodym wieku jest rozciągliwa, zresztą płaca była dobra, a ja nie miałem ani posady, ani pieniędzy. Podpisałem kontrakt na rok i odrazu wyruszyłem na ocean. Kontrabanda szła nieźle i pobory moje od Greka-patrona zwiększały się stale. Wszystko szło jak najlepiej i nic absolutnie nie zapowiadało tragicznego końca mojej przemytniczej karjery. Aż oto dnia pewnego, uchodząc pościgu angielskiego krążownika, znalazłem się na wodach oceanu nie uczęszczanych nietylko przez parowce i żaglowce rybackie, ale nawet przez pobratymcze przemytnicze i pirackie łajby. Była godzina trzecia w nocy, gdym stwierdził z całą pewnością, że stalowy anglik bezpowrotnie zgubił się w mroku. Nigdzie wokoło nie było widać jego świateł, ani słychać pomruku jego potężnych maszyn. Należało zaniechać dalszej ucieczki i zawrócić na uczęszczane szlaki. Dokonałem obserwacyj[3] i, zasiadłszy w rupce przy mapie, począłem oznaczać swoją pozycję. Wpisując do dziennika okrętowego długość i szerokość geograficzną pod którą w danej chwili znajdowała się „Perła“ poczułem, jak w wężowych skrętach poruszyła się sprężyna mojej pamięci. Cyfry stopni które notowała moja ręka w dzienniku okrętowym były już mi skądś dobrze znane. Po chwili już leżał przede mną dokument nieszczęśliwego kapitana amerykańskiego jachtu, który zachowałem przy papierach okrętowych „Perły“. Porównałem cyfry moich obliczeń z cyframi w dokumencie. Nie było żadnych wątpliwości — „Perła“ znajdowała się tuż przy brzegach tajemniczej wyspy. Los po raz drugi wprowadzał mnie na pokuszenie. Uległem. Pierwsze promienie słoneczne wstającego dnia padły na zwinięte żagle „Perły“ stojącej na kotwicach przy brzegach wyspy. Gdy kil mojej szalupy werznął się w piasek brzegu wyspy, los, który stale popychał mnie ku nieszczęściu, po raz pierwszy przestrzegł mnie przed niem.
Oto, gdy zrobiłem pierwszy krok od szalupy w głąb wyspy, ujrzałem na piasku znaną mi już dobrze kupę kości i obok dwóch czaszek — trzecią, której nie było uprzednio — czaszkę Januszka.
Wybielała tak samo, jak dwie pozostałe i patrząc na mnie czarnemi wydrążeniami oczodołów szczerzyła zęby w jakimś strasznym, złowieszczym, wszystkowiedzącym uśmiechu. Zamknąłem oczy na ten straszny widok i rozkazawszy sternikowi szalupy wrócić po mnie na drugi dzień zrana odszedłem w głąb wyspy. Nie będę wam opowiadał moich przygód w ciągu dnia, który straciłem na poszukiwaniach, opowiem tylko o najstraszniejszej nocy mojego życia. Gdy mrok otulił ciemnym płaszczem fale oceanu i księżyc oblał swym martwym blaskiem załomy skalne tajemniczej wyspy, siedziałem już we wnętrzu czarnej pieczary, którą zamieszkiwała złowroga istota. Od wejścia zarosłego dzikiemi karłowatemi krzewami płynęły dziwne, zaiste tajemnicze dźwięki hawajskiej gitary i melodyjny, cudny głos melancholijnie powtarzał łamane słowa angielskiej miłosnej piosenki. Jak wyglądała? To opowiedzieć się nie da! Jej obnażone piersi, uda, stopy, tors były jednym, wspaniałym hymnem piękna, symfonją kształtów i barw. Bogini rozigranych blasków słonecznych w białośnieżnych pianach lazurowych fal mórz południowych! Jej czarne, ogniem płonące oczy były otchłanią, otchłanią piekielną, w którą zstąpiwszy raz, nie wydobywało się nigdy. Zupełnie naga z rozpuszczonemi koloru skrzydła kruka włosami, była nieskończenie piękna, fascynująca, złowroga! Struny gitary drgały namiętnie i mdlały rozkosznie pod dotknięciem jej dłoni. Grała. Grała naga zupełnie, półleżąc, zalana tajemniczem światłem miesiąca, rzucającem swe blade snopy czarownych promieni w mroczną otchłań pieczary.
Urzekła. Urzekła mnie swą cudną grą, głosem pięknym, melodyjnym, śpiewającym pieśń miłości, czarną otchłanią swych przepaścistych oczu, pełną złowrogich blasków szatana. O północy, gdy księżyc schował się za chmury, poznałem co to rozkosz najwyższa. Była jak cudna zjawa, najpiękniejszego snu haszyszu! Rozkosz granicząca z szaleństwem! Cudna! Bogini czaru i miłości!
Usnąłem wkońcu w jej ramionach znużony i zupełnie wyczerpany nerwowo. Zasnąłem mocno. Jeszcze nigdy w życiu chyba ani przedtem ni potem nie spałem tak mocno. I zwidział mi się sen...
Zdawało mi się oto, że leżę, jak w rzeczywistości, na matach obok cudnej wyspiarki. Dłoń jej gładzi pieszczotliwie me włosy, a cudne, krwawe, nerwowe usta całują łagodnie me oczy. Od ciała jej idzie ku mnie rozkoszny, o omdlenie przyprawiający żar, a pocałunki coraz częstsze i dłuższe naprowadzają słabość i senność...
Czuję we śnie, jak sen coraz mocniej skuwa me członki. Już zamykają się oczy pod dotknięciem rubinowych ust. Zasypiam po raz drugi we śnie. Walczę jeszcze sił ostatkiem z tą opanowującą mnie słabością, lecz czuje, że już ulegam i za chwilę nie będę nic wiedział i czuł... I wtedy zdało mi się, że od dalekiego brzegu wyspy, gdzie w piaskach wśród poszumów fal leży biała czaszka zmarłego Januszka, poczęła iść ku pieczarze mara, zjawa śmiertelna... Wąsaty Januszek stanął nademną. Nie zmienił się wcale, wyglądał tak samo, jakim go widziałem po raz ostatni. Czarne, szelmowskie oczki pod krzaczastemi brwiami patrzyły we mnie z uporem, uważnie...
— Cóż ty, bracie, wyprawiasz — rzekł z wyrzutem — przecież zasypiasz! Czyż nie czujesz?
Pochylił się nade mną i szepnął do ucha, musnąwszy mój policzek wąsami.
— Zbudź się! Zbudź prędzej, bo będzie źle!
— Nie mogę — jęknąłem głucho — jestem słaby. Ratuj, Januszku!
I wtedy stało się coś, co w tym śnie podwójnem przerażeniem zjeżyło mi włosy na głowie. Ujrzałem oto skrawek piaszczystego wybrzeża na którem leżały kości. Wokoło była czarna noc i szalała burza. Tumany piasku, gnane wichurą, skręcały się w potworne wiry i trąby. Nagłe łyśnięcie błyskawicy zalało wszystko oślepiającem, niebieskiem światłem i w blasku tym zajarzyły się strasznie, jak okna piekielnego gmachu czarne oczodoły trupiej czaszki. Białe zęby błysnęły w szatańskim skurczu i wokół od czaszki potoczył się potworny grozą przejmujący grzmot śmiechu śmierci. Potem raz po raz zaczęły bić pioruny i błyskawice co chwila rozdzierały czarny kir nocy. I w tem niebieskiem, oślepiającem, tajemniczem świetle szatańsko śmiała się, szczerząc zęby, biała czaszka Januszka...
Obudziłem się, zlany zimnym potem. I tu po raz drugi tej nocy z przerażenia stanęły mi włosy dębem na głowie. Pierś moją przytłaczał ciężar ogromny, ręce rozpostarte na krzyż, trzymały w stalowym uścisku czyjeś żelazne dłonie, tuż nad twarzą swoją ujrzałem złowrogie, piekielnym ogniem płonące źrenice. Na obnażonem gardle poczułem ostre zęby, wpijające się w krtań. Poczułem ciepłą krew spływającą na piersi. Koła czarne, zielone i czerwone zawirowały mi przed oczyma. Poczułem, że jeszcze chwil kilka tego śmiertelnego chwytu, a już nigdy nie podniosę się z mat i czwarta czaszka spocznie na piaszczystem wybrzeżu tej przeklętej wyspy. Ostatkiem nadwątlonych sił zerwałem się z maty i zrzuciłem zmorę z swej piersi. Stanąłem, chwiejąc się na środku pieczary, z rewolwerem w ręku wyciągniętym z kieszeni. Szczęknął bezpiecznik. Zmierzyłem między jarzące się w mroku ślepia. Lecz w tej samej chwili, gdy miałem pociągnąć za cyngiel nagłe łyśnięcie błyskawicy burzy szalejącej na dworze rozjaśniło oślepiającem światłem ponure wnętrze pieczary. Ujrzałem ją. Stała naga w środku pieczary z falującą piersią i rozdętemi nozdrzami. Cudna! Obłąkane, nieprzytomne oczy ciskały pioruny. Zgasło światło błyskawicy i znów zapadła ciemność i cisza przerywana szumem deszczu nazewnątrz. Wrzuciłem rewolwer do kieszeni i chwiejąc się wybiegłem w zarośla, rosnące obok groty. Do rana samego włóczyłem się, brocząc krwią, po brzegu wśród burzy i grzmotów wyczekując z utęsknieniem zbawczej szalupy. Wczesnym rankiem zabrano mnie nieomal umierającego na pokład „Perły“, która niebawem pożeglowała do swego ojczystego portu Australji. Po tym wypadku porzuciłem służbę na pokładzie „Perły“ i wstąpiłem do towarzystwa linji okrętowej New-York-Lisbona. Daleko są New-York i Lisbona od wybrzeży Australji, lecz od owej nocy nie było u mnie takiej, bym w snach gorączkowych nie widział jej nagiej z falującą piersią i drgającemi nozdrzami o czarnych, pałających, nieprzytomnych oczach, w których odbija się niebieskie światło błyskawicy!
Długo walczyłem i opierałem się, lecz już dłużej walczyć ze sobą nie mogę! Wabiące dźwięki hawajskiej gitary gonią mnie zawsze i wszędzie. Wracam na wody Australji.
Kapitan Gorski skończył, pociągnął potężny łyk rumu i zapalił zagasłą fajeczkę.
Zapadło milczenie, którego nie przerywał żaden z oficerów. Słychać było wyraźnie chrobot węgla w bunkrach stojącej obok na kotwicach „Św. Marji“ i ostrożne mlaskanie Kiryłły z upodobaniem chłepczącego swój rum.
Pierwszy przerwał milczenie Guilherme de Faria.
— Opowiedz teraz ty cokolwiek — zwrócił się do Oliviera — twoja kolej.
Porucznik dalekiej żeglugi Olivier uśmiechnął się drwiąco.
— Ustępuję narazie głos Kiryle — rzekł zwolna — niech coś opowie o stosunku w jakim pozostaje rum do awansów oficera marynarki. Ja zaś swoje opowiadanie odkładam na kilka lat. Być może spotkamy się jeszcze kiedy w jakim porcie i wtedy to opowiem wam tą samą historję kapitana Gorskiego tylko z zamianą na inne osób działających.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał Mc. Tavich.
— To, że też porzucam służbę w towarzystwie i jadę razem z Gorskim do Australji.
— Poważnie mówisz? — spytał kapitan Gorski, puszczając z fajki kłąb dymu.
— Najzupełniej.
— Jak chcesz... — wycedził powoli kapitan, zamyślonym wzrokiem wybiegłszy poza czarny otwór iluminatora.
— Przecież dwóch was nie może być razem na wyspie — wymiamlał plączącym się językiem Kiryłła.
— Nic nie rozumiesz, pijana pało — odpowiedział Olivier — ja nie wyląduję odrazu na wyspie, będę się jej tylko przyglądał zdaleka, podczas gdy Gorski będzie spoczywał w ramionach swej wampirzycy.
— Głupie zajęcie przyglądać się — zauważył Guilherme de Faria.
— Milcz „mendoliero“. Głupiś jak gitara — odciął się Olivier — przecież nie mogę się pchać razem z Gorskim do jednej kobiety. Poczekam, aż podrośnie ich córka.
— Jaka córka? — zdziwili się wszyscy.
Olivier machnął ręką.
— Eh, z wami rozprawiać! Głęboko jestem przekonany, że tam na wyspie chowa się już dorodna córeczka tu obecnego Gorskiego. Ona dla mnie. I gdy na piaszczystem wybrzeżu tajemniczej wyspy zabielą się w słońcu jeszcze dwie trupie czaszki, wtedy na mnie przyjdzie kolej i ja wyjdę na ląd i padnę w ramiona pięknej córki Gorskiego i tamtej wampirzycy — zakończył Olivier, znany cynik.
Poważny głos dzwonów z lądu oznajmił godzinę trzecią po północy. Towarzysze zaczęli się żegnać.






  1. Loksodroma — łamana linja kursu, którym płynie okręt.
  2. Rodzaj mapy morskiej.
  3. Mowa o obserwacjach astronomicznych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Szarecki.