<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 21.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
21.

Aż do jesieni tętniały jeszcze w Kijowie pulsacje życia społecznego, podobne do normalnych, przedwojennych. Kochali się młodzi; układano projekty na przyszłość; kupcy robili obroty; ludzie zbierali się dla porozumień i dla zabawy. Ale gdy zapanowała roku podlejsza pora, razem ze stęchlizną powietrza nadciągały z północy miazmaty nienazwanej choroby. Powoli, bez przełomowych wydarzeń, ludzie rozsądni nabierali przekonania, że Rosja wali się poprostu w gruzy. Rewolucja po pierwszym potężnym efekcie obalenia cara i starej machiny państwowej, daleka dziś była od zadowolenia pragnień republikanów i patrjotów. Liberalne edykty pierwszego rządu działały naopak; z ogłoszonych swobód korzystały tylko najgorsze żywioły miejscowe i wrogowie Państwa. Zresztą ubyli ze składu rządu najzaufańsi: Rodzianko, Lwów, Guczkow, Milukow — tylko Kierenskij, wielce zagadkowy zbawca, miotał się dalej na swych coraz wyższych stanowiskach: ministra wojny, naczelnego wodza armji, dyktatora. Że zaś te tytuły nie czyniły go realnie większym, ani sprawniejszym, owszem śmiesznym, — za komizmem bajecznej karjery krzykacza kryła się groza nieobliczalna, lecz cuchnąca już zagładą — rząd bolszewickich Sowietów.
Przewagi bolszewików nie chciał nikt w Rosji, oprócz ich przywódców i wszelkich zbrodniarzy, pragnących się połączyć w ogromną i uprawnioną szajkę. W Kijowie, gdzie przygotowania do powtórnego, bolszewickiego przewrotu dochodziły głuchem tylko echem, nie wiedziano dokładnie, czem są, dokąd dążą ci „bolszewicy”. Przeczuciowo tylko wyrywali się ku nim kryminaliści, tkwiący w więzieniach i chodzący luzem, truchleli przed ich widmem burżuje, oburzali się na możliwość ich rządów nieliczni patrjoci rosyjscy i wogóle ludzie, pragnący ładu społecznego.
Polacy, mieszkający w Kijowie, zapatrywali się też rozmaicie na bolszewizm. W jednych sprawiał on bezradną konsternację, w drugich wzmożoną troskę o sprawę polską; byli jednak i tacy, którym bolszewizm uśmiechał się, jako idealny wykwit teorji socjalistycznej, coś w rodzaju potrójnej esencji socjalizmu.
Wogóle nie byle nikogo, któryby mógł nie myśleć o nadciągającej zmorze, usunąć ją ze swych prywatnych obliczeń i zabiegów, bo zmora dawała się czuć zgniłą gorączką, przenikała wszystkie funkcje życia indywiduów i zbiorowe. Nie przychodziły jednak sformułowane wieści o zmaganiu się rządu z Sowietami i rewolucji z kontnewolucją. Najjaskrawsze tylko momenty przenikały do wiadomości Kijowian bez pośrednictwa dzienników, które nie otrzymywały już prawie telegramów z centralnych kuźni bolszewickich, z Petersburga i z Moskwy. O buncie generała Korniłowa wiedziano coś zaledwie, gdy przyszła wiadomość o likwidacji patrjotycznego odruchu. O zachwianiu Kiereńskiego dopiero przebąkiwano w Kijowie, gdy wpadła wieść anegdotyczna o dostarczeniu przez Niemców do Petersburga, w zaplombowanym wagonie, wybornych organizatorów rewolucji, przeważnie Żydów, którzy też natychmiast ujęli rewolucję rosyjską w formy przez Niemców i Żydów pożądane. Wśród powodzi kłamstw i kaczek dziennikarskich ta nowina wyglądała zrazu na humorystyczny dowcip — a był to przecie realny, ostatni cios zadany konającej Rosji, ostatnia trutka podana jej przez konsekwentnych trucicieli.
Przewrót bolszewicki był już tam, w Petersburgu, zorganizowaną rzezią i upaństwowioną kradzieżą, gdy bezładne, bezpańskie, lecz ogromne tłumy ukraińskie, mające tylko samozwańczych i niedołężnych przywódców w Kijowie, namyślały się leniwie nad kwestją, czy nie stworzyćby na poczekaniu, korzystając z zamętu, wolnej Ukrainy? Hasła takie wygłaszano jeszcze w marcu, przy wybuchu pierwszej rewolucji; szlachetnie bezwładny rząd tymczasowy petersburski nie uznał za stosowne przeciwdziałać prądom separatystycznym. Ale przez ośm miesięcy milczącego przyzwolenia rządu „naród ukraiński“ nie zdobył się na wolę odrębnego państwowego istnienia. Tylko amatorowie stanowisk atamańskich i ministerjalnych, rzadcy Ukraińcy piśmienni — Hruszewscy, Hołubowicze i Petlury — zorganizowali „Centralną Radę“ jako rząd i „Małą Radę“, jako komisarjat rządu, tworzyli jakieś pułki „ukraińskie“, wybierając pośród dezerterów z armji rosyjskiej Małorusinów. Ale te wszystkie szkice i zarysy państwowości były tak nikłe i tylko nominalne, że Polak; siedzący podówczas w Kijowie, nie spotykając nigdzie działań tych instytucyj, nie wybierał się nawet do zabrania z niemi bliższej znajomości — jak nie idzie się na odczyty obcych ludzi o nudnej sprawie.
Dopiero po upadku Kiereńskiego i ujęciu rządu przez silniejsze, choć zbrodnicze ręce, wielcy komisarze centralni nasłali swych zaufanych komisarzy ludowych na Ukrainę, kazali wojskom ukraińskim tworzyć rady pułkowe — zaprowadzali „rewolucyjny porządek“ w południowej Rosji, nie wyrażając żadnej opinji o projektowanej rzeczypospolitej ukraińskiej. Ale Trockij, Lenin i ich towarzysze mieli zbyt dużo do tworzenia, czy do niszczenia na północy i w obu stolicach, aby zająć się odrazu urządzaniem Kijowa 1 Ukrainy według swoich zasad. To też działanie naczelnej Bolszewji na Kijów było z początku słabe, sprawiło tylko niesłychany zamęt urządzeń i pojęć.
Mieszkańcy posiadłości Ginsburga dobrze byli umieszczeni dla oglądania zdarzeń i ruchów w śródmieściu. Sześcio — i siedmiopiętrowe gmachy sterczały na stoku wzgórza, blisko szczytu, na którym znajdowały się: sztab główny, arsenał i oddział Banku Państwa. Ulice Instytucka i Nikołajewska, ujmujące w kleszcze posiadłość, prowadziły do wysokiej i bogatej części miasta, zwanej „Lipki“. Ruch od Kreszczatyku na Lipki przepływał przez te dwie ulice i ocierał się o mury Ginsburga. W tej niby warowni mieszkało, oprócz właściciela i jego współwyznawców, Żydów, mnóstwo osób, podejrzanych z pozorów o burżujstwo, bo czysto ubranych i nie bratających się z gawiedzią; dużo też Polaków.
Sworski i Łuba znali się już z wielu rodakami, a najczęściej chodzili do Łabuńskich, z którymi znajomość zawiązała się ściślejsza. Matka i córki były odrazu sympatyczne obu emigrantom z Waiszawy. Ojciec, po bliższem poznaniu, okazywał się też porządnym człowiekiem. Pozory „żubra“ i „krajowca“ należały widać do programowego rozumu pana Stefana, gdyż chętnie niemi paradował. Można go było jednak wziąć na polską ambicję. Więc sypnął pokaźną sumę na formację wojska polskiego, obiecywał dać i więcej, jeżeli okoliczności pozwolą. Stało się to pcd wpływem wzmożonego porozumienia ze Sworskim może też dla skaptowania Bronka Linowskiego, który nietylko pięknie mówił o wojsku, ale był pożądanym kandydatem na zięcia.
Hanka szukała też rozmów ze Sworskim, coraz bardziej wtajemniczonym powiernikiem, zawsze o Bronku, od czasu jak ten powrócił do pułku.
I dzisiaj byli literaci u Łabuńskich, więc Hanka powtórzyła cicho Tadeuszowi swą upartą interpelację:
— I cóż? nic?
Znaczyło to: czy niema wiadomości o nim, lub może listu od niego.
— Nic — ale trudno się i spodziewać. Wie pani, że ja żadnego listu wogóle nie otrzymałem już od... miesiąca. A przecie pisywali do mnie stale i z Petersburga i z Mińska; dostawałem nawet czasem listy z Polski, przez Szwecję. Poczty i koleje zaczynają funkcjonować fatalnie. Wogóle jest chaos — i w mieście niepokój. Lepiej, aby panie nie wychodziły na ulicę.
— A panowie mogą?
— Zawsze nam łatwiej.
— Właśnie papa wybiera się na posiedzenie wieczorne. — — Papo! pan Sworski mówi, że są niepokoje w mieście.
— Czyż doprawdy? — wczoraj wracałem późno — było cicho.
— Słyszałem — rzekł Sworski — o zapowiedzianem na dzisiaj wystąpieniu bolszewików. Co to ma być? nie wiem. Od naszych dziennikarzy trudno się dowiedzieć. Nie tkwią w tutejszych robotach — co i lepiej — a telegramów już nie otrzymują wcale.
— Poczekajcie! — rzekł Łabuński — zatelefonuję do znajomego członka magistratu; jest teraz zapewne w mieszkaniu.
Telefonistka długo nie odpowiadała.
— Masz tobie — — jest jakiś popłoch — słychać gwary, ale nie łączą.
Aha! — 17.25.
Po chwili rozmowy oznajmił Łabuński:
— Są niepokoje. Powstrzymano przed godziną demonstrację jakichś drabów zamiejscowych. Ustawiono armaty przed Bankiem Państwa i Arsenałem.
— Ładne rzeczy! — przerwała pani Łabuńska.
— To już było i skończyło się na niczem — uspakajał mąż. — Jednak tłum jest wzburzony. Lepiej nie wychodzić z domu wieczorem. Jeżeli panowie nie macie nic lepszego do roboty, przyjdźcie do nas na herbatę.
— Dziękujemy bardzo — odrzekł Sworski — ja właściwie mam wieczorem interes w „Ogniwie“. Zmiarkuję, czy będzie można tam pójść.
Umówiono się więc tylko warunkowo. Zresztą na herbatę i wieczerzę do Łabuńskich można było przyjść zawsze na mocy ustalonej już tradycji.
Tadeusz z Celestynem powrócili do swojej kwatery po drugiej stronie podwórza. Obaj pisali coś, nie mówiąc o tem jeden drugiemu. Zdaje się, że wstydzili się przyznać, co piszą, bo obu to pisanie szło jak z kamienia.
Zgniły dzień listopadowy zgasł wcześnie; Tadeusz zakręcił klameczkę lampy elektrycznej — bez skutku.
Niebardzo go to zdziwiło, bo już porządki miejskie były rozstrojone. Oddawna nie pamiętano, aby trzy warunki wygody mieszkaniowej: woda, opał i światło były w porządku jednocześnie. Dzisiaj była woda rano, kaloryfer grzał — nic więc dziwnego, że elektryczność odpoczywała.
Sworski poszedł do pokoju Łuby, który spał ubrany na łóżku.
— Czy masz świece, Celestynie? Elektryczność strajkuje.
— Tam do licha! Mam funt świec, ale tylko jedną butelkę do obsadzenia.
— Dawaj! ja mam trzy puste butelki.
Posiedzieli parę godzin przy mizernem oświetleniu, które bardzo ujemnie wpływa na psychikę pisarza, zwłaszcza w porze długich nocy.
Nareszcie Sworski wstał i poszedł znowu do Łuby.
— Wiesz co, że ja mam ochotę wyjść z domu, bo tu można dostać czarnej melancholji. Cicho przecie na ulicy i gaz się pali. W Ogniwie będziemy za pięć minut, a tam jakoś nam oświetlą. Może wreszcie i elektryczność rozbłyśnie późniejszym wieczorem?
Celestyn nie dal się prosić:
— Idźmy. Cóż nam się stać może?
Zgasili zatem świeczki i schodzili z siedmiu pięter, podnieceni nerwowo. Może coś ciekawego będzie na ulicy? Może w Ogniwie czegoś się dowiedzą? A jeżeli wybuchnie awantura, przecie klubu polskiego tak odrazu brać nie będą szturmem. Pójdą na arsenał, jak już próbowali.
Schodzili, paląc zapałki, gdyż klatka schodowa nie była oświetlona. Ale dochodząc do parteru, spostrzegli dziwne zbiorowisko. Kilka ciemnych postaci przy świetle latarek i łojówek siedziało w uroczystej ciszy. Od grupy odłączył się jegomość, którego Sworski już gdzieś widział. — Żyd elegancki.
— Panowie wychodzą? — odezwał się nieufnie.
— Tak jest. A pan dlaczego pyta?
— Jakto: dlaczego? — Zapisywaliśmy się przecie wszyscy do „domowej ochrany“.
Sworski cmoknął niecierpliwie, bo przypomniał, że przed tygodniem, na radzie lokatorów, zgodził się, razem z Celestynem, należeć do straży bezpieczeństwa domu.
— W takim razie stróżujemy dzisiaj wszyscy przez całą noc przy wejściach do naszego domu, z bronią w ręku — odrzekł ów Machabeusz, uderzając się po kieszeni, pełnej wielkiego browninga i błyskając ogniem ze swej rudo-szarej płyty twarzowej, przez złote okulary.
Spojrzeli po sobie Tadeusz z Celestynem. Nie było rady, trzeba było dotrzymać obietnicy.
— Dyżur panów wypada od 8-ej do północy, w tej tu sieni.
— Dobrze.
Weszli trochę wyżej na schody i przystanęli.
— Masz tam co do jedzenia, Celestynie?
— Trzy surowe jajka.
— A ja tylko alberty.
— To mało.
— Chodźmy na herbatę do Łabuńskich.
Wytłumaczyli zatem dostojnemu dowódcy straży, że idą tylko przez podwórze do sąsiadów w tym samym domu i powrócą na termin.
Ucieszyli się zrazu Łabuńscy z powrotu gości, ale gdy się dogadali do powodu wizyty, Stefan chwycił się za głowę:
— Najgorzej, że i ja zapisałem się do tej głupiej „ochrany“! Ale co my mamy robić przy wejściach do domu? Przypuśćmy napad na dom. — — Żydzi uciekną zaraz — to pewnik — a my pozostaniemy z paru rewolwerami przeciw uzbrojonej bandzie?! — — Idjotyczne!
— Papa tam nie pójdzie! — zawołały kobiety. — I panowie niech nie idą! To na nic.
— Najprzód niema jeszcze żadnej awantury, a gdyby była na ulicy, dlaczego ma być napad na nasz dom? Na co to komu potrzebne? — uspakajał Sworski.
— Jednak my pójdziemy. — zawyrokował Celestyn. — Konsekwencja! głupia, ale konsekwencja!
— Pana nie puścimy na wartowanie — dodał Sworski. — Zastąpimy go, gdyby był powoływany. Pan jest, ojcem rodziny i musi przy niej pozostać. A my przegapimy sobie noc dla... konsekwencji, jak mówi Celestyn. Nic nam się nie stanie.
Posilono się spiesznie, gdyż dyżur Sworskiego i Łuby zbliżał się. Poczem trzej mężczyźni — bo i Łabuński wybrał się na zwiady — stanęli w sieni parterowej, gdzie dowodził rycerz w złotych okularach.
Zmieniła się warta; na miejsce kilku Żydów przyszło paru innych, stanęli dwaj literaci i dwaj oficerowie rosyjscy o minach niewyraźnych.
Przez płatnych wywiadowców otrzymano trochę powiadomień wiarogodnych: przez ulicę Instytucką, na którą wychodziła strzeżona brama, ustawiono barykadę u wylotu na Kreszczatyk. Rozwieziono po mieście kulomioty. — — To widzieli naoczni świadkowie. Reszta była ciemną zagadką bądź co bądź niepokojącą.
Wkrótce Łabuński powrócił do rodziny, a Sworski z Łubą usiedli na ławce, dzieląc ogólne milczenie. Żydzi wyglądali, jak skazani na śmierć; oficerowie rosyjscy chodzili, paląc bez ustanku papierosy. Ulica za bramą była zapewne pusta; żadnych kroków, ani turkotu kół. — — Czas dłużył się przykro, poczęści śmiesznie z powodu wyglądu tego pogotowia bojowego.
Przyjaciele Polacy wymieniali od czasu do czasu krótkie uwagi:
— Nic się nie dzieje — nic nie słychać — boją się jedni drugich — zgadywał Celestyn.
— Zapewne że tak — odpowiadał Tadeusz — przygotowania są i to nie policyjne — barykada — ale jedni i drudzy czają się, aby bez narażenia siebie tam tych zaskoczyć. — Podła walka.
Już się obu Polakom spać zachciało, gdy nagle, bez poprzedzającej komendy, bez jakiejkolwiek uwertury wytrysła znana melodja. Zawarczały kulomioty, bijące od Kreszczatyku pod górę, odpowiedziały inne z góry na dół. Szczekały tak przez minutę swarliwie i zajadle, gdy naraz zagłuszył je gromowy wybuch bomby przy barykadzie. — — Od zbiorowiska ludzkiego na Kreszczatyku wionęły wycia i jęki.
Natychmiast ogromny, siedmiopiętrowy komin schodowy napełnił się spazmatycznym piskiem kobiet i gwałtownem trzaskaniem drzwiami. Zdawaćby się mogło, że już przez okna, czy przez ściany postrzelono przynajmniej kilkanaście kobiet. Jednak dom nie był nawet draśnięty przez salwy, tylko kucharki, pokojówki, a Żydówki wszystkich stanów i powołań wybiegły na schody, napełniając je wrzaskiem.
Ale strzelanina i zgiełk zewnętrzny ustały zupełnie i zaległa znowu cisza. Więc Sworski i Łuba powrócili do uzbrojonej bezczynności. Paru płatnych stróżów domowych wyjrzało poza bramę. Ulica była pusta, barykada na miejscu. Zapewniali też, że ani przed salwami, ani podczas nich nikt nie przechodził, gwizdały tylko kule.
— Walka tchórzów! — mówił Tadeusz do Celestyna, odsunąwszy się od reszty wartowników. — Wygarnęli jedni do drugich i znowu czekają, aż im się zbierze na odwagę. Gdzież ten furor bolszewików, o którym tyle słyszeliśmy?
— Wolą oni widać z bezbronnymi — szeptał szyderczo Celestyn. — Jak tu iść pod górę, kiedy z góry prażą? Żadna dzika bestja nie pójdzie na strzały — nawet lew.
— Oj, lwów tu niema — odpowiadał Tadeusz — wilki... szakale...
— Świnie! — przelicytował Celestyn.
I obaj rozśmieli się z tej licytacji przezwisk, które tylko sumarycznie wyrażały obrzydzenie do obu stron walczących.
— Właściwie zrobili nam zawód — drwił dalej Łuba — mieliśmy widzieć bitwę, a tu co? — furda.
— Nie rozumiem nawet, kto się z kim bije — rzekł znowu Sworski. — Jeżeli to Ukraińcy tak cicho bronią swej niepodległości, to może po stronie przeciwnej są wojska rządu centralnego rosyjskiego? Ale jakiego rządu? — bolszewickiego?
— Kasza z bolszewikami! — dorzucił Celestyn.
Siedzieli znów bezczynnie, długo, aż naprawdę zdrzemnęli się. Przed samą północą zbudził ich nowy trajkot kulomiotów, tym razem trochę dłużej trwający, ale na tych samych miejscach. I znowu cisza — ani przemarszu, ani szturmu.
Sworski spojrzał na zegarek:
— Północ. Pójdziemy spać w łóżkach, nie na tym głupim posterunku.

∗             ∗

Nazajutrz rozbłysła dawno niewidziana pogoda. Sworski miał balkon zawieszony nad ulicą Instytucką, teatrem nocnej utarczki. Obaj przyjaciele wyszli przed południem na balkon.
Szeroki widok, zabrukany już jesienią, odświeżył się i rozwspanialił. Sporo jeszcze złoconej zieleni trwało na drzewach ogrodu Kupieckiego i Carskiego, zarastających dwie góry. W ich rozłamie widniał most — na lewo masy murów na różnych wysokościach; najwyżej złocone kopuły Michajłowskiego soboru. Za tem wszystkiem zdwojone wstęgi Dniepru, odwieczne, pożądane narodom.
— Szkoda paskudzić to miasto walką uliczną — westchnął Celestyn. — Patrz — barykada jeszcze nieuprzątnięta, tylko rozwłóczona na boki. Ludzie jeżdżą i chodzą środkiem zatoru.
— I na co to wszystko, na co? — bił się z myślami Tadeusz. — Przypuśćmy, że Ukraińcy chcą mieć swoje miasto dla siebie i walczą o nie. Jak walczą — widzieliśmy. Ale z kim walczą? Chyba jedni z drugimi? Nie słyszeliśmy o przybyciu jakichś wrogów zewnętrznych. — — Przybył tu tylko pułk czechosłowacki, błąkający się po Rosji już bez celu, skoro walka z Niemcami ustała. Bo co temu pułkowi do walk wewnętrznych rosyjskich? Gdzie spojrzeć — bezcelowość i ohyda dla ohydy, amatorska zabawa zbójców, oślepłe odruchy ludzi nie wiedzących, co począć, gdzie stanąć w tej kolosalnej awanturze. — — Rewolucja zwierząt, wypuszczonych z klatek i ogrodzeń.
— Ale zauważ, jaki wiatr ciepły i pożywny przychodzi od Dniepru, jak słońce głaszcze — gadał Celestyn, oderwany od podłych spraw bieżących.
— Chyba że tak? — grzać się na słońcu, gdy przebłyśnie — chwytać odrobiny życia niezarażone — i nie myśleć o wielkich linjach zbiorowego istnienia. — — Ja tak nie umiem.
Zasępili się obaj, zamilkli, nie przestali jednak wdychać dobrego powietrza ani odczuwać pięknego widoku. Tyle było ich pożytku i udziału w tym obcym chaosie.

∗             ∗

Pogoda nie uśmierzyła bojowych temperamentów, które jednak doczekały zmroku, aby w ciemnościach dokonywać swych bohaterstw. O zmroku zawarczały kulomioty i do późnej nocy słychać je było coraz gdzie indziej, jako też strzały z karabinów i z browningów. Walka, jak zapalony płyn, rozlała się dużo szerzej, niż wczoraj, w kierunkach przypadkowych, dążąc za kaprysami ruchów tłumu i wojsk rozmaicie usposobionych. Walczyły bowiem wojska najrozmaitszych autoramentów i z nieuchwytnemi zamiarami. Wyglądało powierzchownie, jakby stronnicy wolnej Ukrainy walczyli z rosyjskim rządem centralnym o posiadanie Kijowa. — — Ale resztka wojsk, niegdyś carskich, ulokowana w Kijowie i okolicach, była pod komendą rządu, obecnie bolszewickiego, który nie protestował wyraźnie przeciw powstaniu wolnej Ukrainy. Nadto wojska i tłumy ukraińskie były wybornym materjałem na bolszewików. Dodawszy do tego bunt dwóch pułków ukraińskich przeciw rządowi petersburskiemu i działanie pułku czecho-słowackiego po stronie tegoż rządu — zamęt był zupełny. Niby tłum pijany w kolosalnej karczmie, żarło się to wszystko, biło, lub godziło się znowu pomiędzy sobą, na pożytek chyba djabła.
Walki uliczne trwały trzy dni; na trzeci dzień zaczęto bić z armat i nietylko pustemi ładunkami. Ale na czwarty stanął rozejm, który przeszedł powoli w układy i w pokój. Stało się zadość interesom pozornie sprzecznym. Zatryumfował bolszewizm, gdyż do armji i do administracji wprowadzono ostatecznie bolszewickie „porządki“. Jednocześnie zaś ogłoszona została wolna Ukraina z Centralną Radą na czele.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.