<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 22.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
22.

Opieszały świt zimowy jeszcze się nie rozjaśnił, gdy dwaj ułani polscy pierwszego pułku byli już gotowi do wsiadania na koń. Bronek Linowski mierzył krokami wielki pokój pałacowy urządzony przygodnie na sypialnię; towarzysz jego, Zych Woronicz, ułan atletycznej budowy, wylegał się jeszcze na łóżku, choć ubrany już w mundur. Jeden ściągał marsowo swe brwi wydatne, złączone nad nosem i zdawał się pogrążonym w dramatycznym namyśle; drugi twarzą szeroką, szczerą, podobną do paszczy wesołego lwa, wyrażał obojętność na sens życia, tylko zapał do życia, jakie jest. Pogwizdywał lekko przez zęby.
— Chodźmy już do sali jadalnej — rzekł Linowski, nagle przystając, jakby zniecierpliwiony.
— Co tobie? — odrzekł Woronicz, spojrzawszy na zegarek — pół do siódmej — dobrze, gdyby za godzinę dali śniadanie. Czekajmy sygnału, a to tłuc się będziemy jak mary po ciemnym pałacu...
— Dzień wymarszu — tłumaczył Bronek — — może dzisiaj przyśpieszą.
— Da i poco? — droga do Bobrujska krótka; do południa dojedziem.
— Mówiono że są po drodze podjazdy bolszewickie...
— Kiedy są, to nam ustąpią. Cóż oni, myślisz, z nami szukaliby bójki? Nie durnie oni.
— A jednak próbują tu i ówdzie rozbrajać naszą piechotę; a i o naszym pułku donoszą do „gławkowiercha“ różne androny, żeby tylko dać pozór do rozbrojenia nas.
— Ot wielka bieda co o nas donoszą Żydy, jak Luft i Miasnikow, do takiego „gławkowiercha“, jak Krylenko!
— Jestem twego zdania, Zych. Jednak z Krylenką musimy się liczyć, jako z obecnym naczelnym wodzem armji rosyjskiej.
— Naczelny wódz? — praporszczyk, syn żandarma!
— Wiem. Ale trzym a tymczasem tę hordę w łapie. A my przecie nie jesteśmy jeszcze w wojnie z armją rosyjską.
— Jaż i mówię: niema poco bić się z tą hołotą. Jaki nam z tego pożytek?
— Otóż widzisz, Zych — zaczął Bronek, przerywając chodzenie i przysiadając — to mnie właśnie nurtuje: jaki pożytek? — Biłbym się chętnie z Moskalami, jak wówczas — nawet winni mi rewanż — konia mi zabili i mnie drasnęli. — Ale obecnie? — — Przeciw Niemcom działaliśmy, a teraz znów zmiana przeciwnika. — — Kiedy się o tem myśli, to człowieka męczy.
— A mnie wszystko równo: myśli za mnie mój pułkownik i generał — odrzekł Woronicz. — Jeżeli każą bić tych draniów, bić będę.
— Po żołniersku masz słuszność, Zych. Ale tak — mówiąc między przyjaciółmi — przyjemniej wiedzieć, co się robi, gdy się jedzie do ataku. Pod Krechowcami wiedzieliśmy. To była jasna bitwa.
— Dobra była — dodał prozaicznie Woronicz, ale oczy mu zaświeciły i powstał sprężyście z łóżka. — A tutaj czort wie, jaka wojna.
Pomilczełi trochę obaj, aż odezwał się Bronek:
— Tam się biją — we Francji!
— Musi tam być gorąco — zgodził się Zych — ale cóż z tego? nie mogą dać rady Niemcom — stoją ciągle na miejscu.
— A tego ci nie dosyć, że nie puszczają dalej Niemców? — i to od paru lat! Porównaj z rosyjskim frontem — tu Niemcy lezą, gdzie chcą. I my grzęźniemy w tem błocie.
— Wiadomo, od czasu rewolucji — świństwo.
— Żeby to można przedostać się do Francji! — westchnął Linowski.
— Jakżeż? opuścić pułk??
— A nie! z całym pułkiem.
Woronicz pokiwał tylko głową. Przedsięwzięcia, których nie umiał skonstruować nawet w wyobraźni, nie pociągały go.
Siedzieli, każdy oparty łokciem na rzeźbionej konsoli, pod nie istniejącemi lustrami, po których sterczały tylko ramy i to niecałkowite. W pałacu, który wycierpiał już odwiedziny wielu rozpasanych band, sterczały szkielety dawnego przepychu wśród żałosnej pustki. Takie mieszkanie, urządzone prowizorycznie i pierwotnie dla żołnierskiego postoju, sprawiało przygnębiające wrażenie zdegradowanej kultury. Krzewiło się tu doniedawna bujne polskie życie — mówiły o tem wyraźnie ściany i szczątki — rozwaliły je dzikie huragany — obecnie gnieździ się wprawdzie hufiec obrończy, ale jeżeli zdoła ocalić ziemię, jakże daleko jeszcze do odbudowy dawnego dobrobytu, do pokojowej wykwintnej zasiedziałości. — — Uczynią to przyszłe pokolenia, ale czy pokolenia polskie na tej ziemi?
Takie mniej więcej myśli krążyły w głowie Bronka Linowskiego, który rozglądał się po okazałych rozmiarach i ozdobach pokoju, a zarazem majaczyły mu pokrewne zarysy wnętrz pałacu w Inogórze, niewidzianego już blisko trzy lata. — Były tam bitwy. — — Czyżby i na tam te kochane mury wojna zionęła zniszczeniem?
Zygmunt Woronicz myślał zaś o teraźniejszości bezpośredniej — o śniadaniu, na które nie dawano jeszcze sygnału. Podszedł do okna, już rozświetlonego, skąd widok był na wielkie podwórze. Tu się odrazu rozweselił:
— Chodź, Bronek; patrz, jak się nasi ułani uwijają.
Podwórze pełne już było mundurowego ludu i koni. Przed stajniami czyszczono konie, przekuwano niektóre. Tu i ówdzie żwawy ułan w kamizeli tylko, pomimo mrozu, niósł truchtem parę ciężkich kubłów, ociekających lodowatą wodą. W mrowiu ludzkiem nikt nie stał nieruchomy, ani się ociągał. Bez zgiełku, umiarkowanym gwarem i postukiem warczała robota. — Opodal od stajni, na luźniejszej przestrzeni hamowało kilku konnych w niezupełnym rynsztunku.
— Że też do konia potrzeba naturalnego talentu — zauważył Woronicz. — Ten na lewo — widzisz? — który zatoczył teraz kursgalopem, już jeździ, jak stary. A ci dwaj zdzierają konia w pysku, nosami dziobią w grzywę — nic z nich nie będzie. A przecie wszystkich pobraliśmy jednego dnia, tydzień temu nazad.
Jakiś dreszcz pobiegł przez podwórze — padła zapewne komenda, stąd niedosłyszalna. Żołnierze, którzy nie mieli rąk zajętych, stanęli na baczność, z oczyma zwróconemi ku drzwiom od pałacu.
— Oho — rzekł Woronicz — pewnie pułkownik?
— Nie — poprawił Linowski po chwili oczekiwania — sam generał Dowbór.
Stanął pośrodku podwórza, bez parady, bez świty, jak gospodarz, zaglądający z umiłowaniem do swego okólnika. Dał ręką znak, aby przestano salutować i nie przerywano roboty. Twarz miał młodą jeszcze i energiczną. W spojrzeniu jasnem i silnem tliła się jakby nieustająca gorączka, która budziła zaufanie i dobre wróżby w jego podkomendnych. Choć się bynajmniej nie wdzięczył do nich, był przez nich mocno kochany.
Tak Linowski, jak Woronicz, ulegali też urokowi dzielnego generała.
— On tak lubi — mówił Zych, który go znał dawniej, niż Bronek — wejść między żołnierzy nieoficjalnie, pogadać, pożartować — bo i pocóżby dzisiaj wszedł między ułanów? Przecie kieruje nami wybornie Mościcki — i to nie rewja — nawet pułkownika niema na podwórzu. — O, patrz! — rozszerzyły się gęby chłopom, śmieją się. Musiał im palnąć generał jaki dowcip — jak on to umie — w guście żołnierskim.
Patrzyli jeszcze przez chwilę, ale nie słysząc stąd wyrazów, nie mogli brać udziału w dziarskiej wesołości, która zapanowała na podwórzu. Nareszcie generał, po jakiejś krótkiej przemowie, poszedł zpowrotem do domu.
— No, możemy iść na śniadanie. Teraz już na pewno zadzwonią.

∗             ∗

W godzinę później 1-szy pułk ułanów w ordynku bojowym, szóstkami, wyruszał traktem do Bobrujska. Na czele jechał konno pułkownik Mościcki w grupie oficerów, między którymi był Linowski. Wśród zaśnieżonych pól to wojsko widoczne zdaleka, na podziw szykowne, urągało wspaniale zawiściom i zasadzkom zbolszewizowanych oddziałów rosyjskich. Trzymano się jednak na baczności: przed pułkiem szedł w pewnem oddaleniu półszwadron przedniej straży, a uprzednio, wczoraj wieczorem, wysłano niewielki patrol, któryby drogę zbadał na dalszym dystansie.
Jakoż na piątej wiorście od Dukory przednia straż napotkała powracający ów mały patrol, który oznajmił, że bolszewicy siedzą z kulomiotami w lasku nieopodal od traktu na siódmej wiorście. Dzisiaj o świcie patrol został ostrzelany z tego lasku.
Przedni oddział zatrzymał się i przesłał patrol do pułkownika, który, wysłuchawszy raportu, spojrzał po swych przybocznych oficerach i rzekł:
— Nie jesteśmy wprawdzie w wojnie z Rosją, ale nie pozwolimy, żeby jakieś bandy strzelały do naszych patroli.
Wszyscy oficerowie skinęli głowami aprobacyjnie.
— Zatem tak — ozwał się pułkownik głosem już komenderującym — detaszujemy szwadron, który ten lasek okrąży i napędzi nieprzyjaciela na trakt, gdzie my go już przyjmiemy. Tak. — — A jaka może być siła nieprzyjaciela w tym lasku? — zwrócił się do dowodzącego patrolem oficera.
— Panie pułkowniku — nie mogłem zbadać dokładnie, bo musieliśmy usunąć się z pod kul. Lasek niewielki i przezroczysty; obok nie widziałem ludzi, ani taborów. Wszyscy siedzą w lasku, najpewniej piechota. Może jej będzie bataljon.
— No, to wystarczy naszego pół szwadronu do naganki na te wilki. — — Który z panów chciałby poprowadzić nagankę? Spojrzał na swych przybocznych oficerów. Każdy wzniósł rękę na znak ochoty. Mościcki przejrzał z marsowem zadowoleniem te ochocze twarze.
— Może należałoby się panu podpułkownikowi Żółkiewskiemu pierwszeństwo, ale już prowadziłeś cięższe wyprawy, panie Tadeuszu. Ustąpmy nieco młodszym.
Zgasił uśmiech koleżeński na twarzy i zakomenderował ostro:
— Panie rotmistrzu Linowski! Rozkazuję panu detaszować pół swego szwadronu i zajechać śpiesznie za ów lasek, natrzeć z tyłu i wypędzić piechotę na trakt, na nas.
— Rozkaz, panie pułkowniku — odrzekł Bronek i pchnął już konia, aby cofnąć się do swego szwadronu.
— Zaraz! stać! — My się najprzód zbliżamy po trakcie całą kolumną. Formuj pan swój oddział w marszu. Gdy będzie pora zjechać z traktu, zakomenderuję.
Jakoż cały pułk, połączony z przednią strażą posunął się jeszcze o pół wiorsty, aż do miejsca, skąd widać było dobrze lasek z zasadzką. Lasek milczał solennie.
Wtedy zabrzmiała komenda pułkownika:
— Oddział Linowskiego! do ataku! marsz!
Natychmiast koń Linowskiego wspaniałym skokiem przesadził rów, dzielący trakt od pola, za nim trójkami podążyli ułani. Każda trójka brała rów i doganiała poprzednią w porządku, za rotmistrzem, który zrazu miarkował tempo do krótkiego cwału. Aż gdy siedemdziesięciu pięciu jeźdźców rozciągnęło się po polu, Linowski pociągnął za sobą szereg wyciągniętym galopem w kierunku wymijającym zbliska las.
Zatrzymana na szosie główna siła konnicy oglądała z żywem zainteresowaniem ten piękny manewr, który wydawał się sportowym. Pościg półszwadronu zajechał wkrótce za las, a w lesie zalegała zupełna cisza. Na rozkaz pułkownika kilkunastu spieszonych ułanów wyprzedziło kolumnę i nastawiło kulomioty w kierunku na lasek.
— Może ich tam już niema? — powątpiewał jeden z oficerów przy boku dowódcy.
— Gdzie zaś! — odparł inny, patrząc przez lornetę połową — są. Nawet widać, jak ruszają się. Tylko nie śmieją strzelać, bo i nas już zobaczyli na trakcie.
Dopiero po dobrej półgodzinie od wyruszenia pościgu Linowskiego doleciały z lasu dźwięki rozpierzchłej strzelaniny.
— Wsiedli im nasi na karki — odezwał się Żółkiewski — ale strzały pojedyncze, nie z kulomiotów. To dobrze.
Wkrótce usłyszano na tiakcie gromki jeden okrzyk w lesie, potem ciągłą już wrzawę, w której nie było już, zdaje się, strzałów.
— Targują się — zażartował jeden z oficerów na trakcie.
Jednak targowisko mcgło być krwawe, bardzo podobne do bitwy ręcznej. Pocieszano się, że ułani, choć mniej liczni, mają przewagę, siedząc na koniach, i że jeden ułan polski starczy za dziesięć sztuk tałałajstwa. Jednak niepewność trwała jeszcze z pół godziny.
Ukazał się wreszcie pod lasem obraz pocieszający. Pstrokata, bezładna kupa ludu w mundurach, w tułupach, nawet w miejskich paltotach, biegła ku traktowi kłusem, z podniesionemi do góry rękami, pchana przez półkole ułanów. Sporo czasu upłynęło aż ta czereda zdyszana zatrzymała się przed obliczem pułkownika. Dojechał najprzód do dowódcy rotmistrz Linowski, na spienionym koniu, promienny, lecz spokojny i złożył raport:
— Panie pułkowniku! Rozbroiliśmy cały prawie oddział nieprzyjacielski, oprócz tych, którzy zdążyli przed natarciem wymknąć się nam na boki. Wzięliśmy osiem kulomiotów, sto kilkadziesiąt karabinów i sporo browningów. Oczekuję rozkazu, co mam uczynić z jeńcami?
— Dziękuję panu w imieniu pułku za świetne wykonanie komendy — odrzekł Mościcki.
Zwrócił się potem do jeńców po rosyjsku:
— Który tu komendant? Odpowiedział stary żołnierz, pijak okazały, tonem dobrodusznym, bo miarkował już, że nic gorszego mu się nie stanie.
— Da i żadnego niema. My prosto w lesie odpoczywali, a ułany na nas napadli — i w szyję!
— Nie łgać! Wyście to rano strzelali z kulomiotów do naszego patrolu.
— I nie poznali! myśleli, że Niemcy.
— Na drugi raz żebyście nas poznali, bo będzie dużo gorzej! Teraz — wszystką broń zostawić — i precz mi z oczu!

∗             ∗

Niewiele mieli ułani do roboty w Bobrujsku, gdzie zaczął się koncentrować cały pierwszy korpus. Życie garnizonowe w niewielkiem mieście, w ciasnych mieszkaniach, nie mogło nasycić ani wyższych ambicyj wojskowych, ani nawet skłonności młodych zuchów do hucznej zabawy. W ojna z bolszewikami, jeszcze nawet niewypowiedziana, składała sięz luźnych awantur, powodowanych zawsze przez bolszewików, którzy zaczynali instynktowo nienawidzieć formacje polskie karne, zachowawcze, jaskrawo przeczące nowym ideałom rewolucji rosyjskiej. Żydzi, których nie brakło nawet w komendzie band bolszewickich, podszczuwali je też zajadle na Polaków. Dochodziły raz po raz do Bobrujska wieści o zatargach zbrojnych, które niezawsze kończyły się tak świetnie i bezkrwawo, jak oczyszczenie traktu z Dukory do Bobrujska, dokonane przez rotmistrza Linowskiego. Tu i ówdzie udało się bolszewikom rozbroić drobne oddziały polskie, zdążające do miasta. Nadeszły i wiadomości o poważniejszych katastrofach.
Linowski trzymał się znowu z Woroniczem i mieszkał z nim razem. Choć bardzo różni co do usposobień i co do kultury umysłowej, lgnęli do siebie ci dwaj urodzeni Polacy i urodzeni żołnierze.
Pewnego dnia wpadł do wspólnej kwatery Woronicz wzburzony:
— Słyszałeś, Bronek, o pułkowniku Maciejewskim?
— Nie słyszałem.
— Znałeś go? Dowodził 5-ym pułkiem piechoty. Sławny oficer!
— No, i cóż się z nim stało?
— Prowadził pułk koleją do Mińska. Dwa razy w drodze otoczyły go bolszewiki z propozycją rozbrojenia. Nasobaczył im, porwał lokomotywy, których nie dawali, obsadził swoimi i jechał. Tak jemu udało się w Połocku i w Mołodecznie. — Aż Żyd Miasnikow, komenderujący zachodnim frontem — taki to parszywy front, jak jego komendant! — dał rozkaz: zatrzymać pociągi za wszelką cenę! — Tak i zrobili: wykoleili dwa pociągi w biegu do Mińska. Kiedy wagony waliły się z nasypu, bolszewicy z zasadzki prali do pociągów z kulomiotów! — Tam i poległ pułkownik Maciejewski. — — Ot, żeby my tam byli blisko!
— Niesłychane! — zawołał Bronek — to już nie zatargi, to wojna ze zdradziecką dziczą!
— Podobno generał ma wypowiedzieć wojnę tym draniom?
— Może będzie zmuszony — ale to rzeczy nie zmienia, bo wojna już jest i to wcale niepotrzebna.
Woronicz niedobrze zrozumiał:
— Chciałbyś bić się z Niemcami?
— Chciałbym nareszcie bić się wyraźnie o Polskę! — zawołał Bronek porywczo.
— Toż mówiłeś zawsze: formujemy się dla przyszłej Polski — —?
— Tak — i hartujemy się nawet w walkach dzisiejszych. Ale czy my stąd wydostaniemy się, Zych? — Otacza nas całe morze wrogów — bo przecie nadciągają i Niemcy! Wojny na dwa fronty nie wytrzymamy.
— W złym ty dzisiaj humorze, Bronek.
— Tobie tylko mówię, Zych. Nie śmiałbym! tak się odzywać w większem gronie ludzi. Tem bardziej nie śmiałbym dawać rad naszemu generałowi.
— No, ale mnie powiedzieć możesz, skoro już my z sobą po bratersku — co doradziłbyś generałowi?
— Nic. — W tem jego głowa, doświadczeńsza od mojej. Ale wiem tylko, co jabym zrobił, gdyby tu poszło zupełnie źle. Przedarłbym się do Francji.
Nie pierwszy raz słyszał o tem Woronicz, ale nie mógł się zapalić do projektu. Rzekł i teraz:
— Nie dla mnie to; ja i po francusku niebardzo...
— Żartujesz chyba? Nie na konwersację tam jechać, ale na jasny czyn! Na walkę za tryumf chrześcijańskiej cywilizacji, a w niej za Polskę! Tam ludzie wiedzą, o co się biją — i tam będzie zwycięstwo.
Woronicz nic nie odpowiedział, a Linowski chodził po pokoju gorączkowo, snując dalej swe rojenie rycerskie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.