<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 23.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
23.

Trzeci już dzień z rzędu przychodzili Sworski i Łuba na obiad do Łabuńskich, zapraszani gościnnie, jak zwykle, ale i zniewoleni obecnie przez katastrofalne położenie Kijowa, obrzucanego od tygodnia pociskami artylerji, oczywiście wrogiej, ale zgoła niespodziewanej i mało zrozumiałej w swej napaści. Nadciągnęły jakieś wojska z północy, usadowiły się na lewym brzegu Dniepru, na tak zwanych „Browarach“ w mocnej osłoniętej pozycji i stamtąd ostrzeliwały miasto. Bronił go ataman Petlura, ustawiwszy na placu Sofijskim kilka armatek, które od czasu do czasu dawały ognia w stronę napastników, niby cielęta, porykujące w zagrodzie dla odstraszenia stada oblegających wilków.
Nikt nie miał głowy wolnej do zbadania sensu i doniosłości tego zatargu, bo mieszkańców miasta pochłaniała troska o bezpieczeństwo osobiste. Trwała prawie nieustająca kanonada, ulice były puste, ludzie siedzieli po domach. Tylko wczesnym rankiem, gdy artylerja usypiała, wyruszano chyłkiem na zdobycie prowjantu.
— Literaci przeszli dzisiaj wcześniej na drugą stronę podwórza do Łabuńskich. Ogień armatni wzmagał się i rozrzucał pociski szerzej po mieście. Trzeba było znieść do kupy jakie kto miał powiadomienia i naradzić się.
Gości przyjęła pani Łabuńska z niejakiem zakłopotaniem:
— Doprawdy nie wiem, co będziemy dzisiaj jedli. Służby trudno już wyprawiać na ulicę, bo coraz niebezpieczniejsza. W kooperatywie lokatorskiej jest tylko mąka i sól. Mięsa w domu ani kawałka. Może panowie znacie jakie pobliskie źródło aprowizacji?
— Mam u siebie dwa funty czekolady i butelkę likieru — odezwał się Celestyn nieśmiało.
— Tego i nam nie brak — rozśmiała się pani Łabuńska. — Dziękujemy serdecznie. Mamy zapas słodyczy i w piwnicy jeszcze nie pusto. Ale mięsa i masła! Bez tego obiad niemożliwy.
— Będziemy jedli z postem — zażartował Sworski.
— A nie! — oburzył się Łuba — my możemy, ale pani, panienki!
Wstał nagle i wyszedł.
— Czy on poszedł po swoją czekoladę? — zapytał Stefan Łabuński.
— Wątpię — odrzekł Sworski. — On pewnie poszuka mięsa. Gdy jemu strzeli do głowy jakie bohaterstwo, rzuca się oślep do wykonania.
— Ależ to bardzo ładnie! — odezwała się Hanka.
— Bardzo chwalebnie — potwierdził Sworski.
W dwie godziny później Łabuńscy z gośćmi siedzieli przy obiedzie. Łuba przepraszał, że nie przyniósł surowego mięsa, bo jatki znalazł zamknięte i puste. Ale zdobył w Ogniwie gotową pieczeń i skąpy funcik masła. Był zatem dzisiaj zasłużonym współtwórcą obiadu. Wypytywano go, jak wygląda ulica.
— Sympatycznie — opowiadał — miejsca mnóstwo — nie widać prawie tego gałgaństwa, którego już dosyć napatrzyliśmy się.
— I wojska nie widać? tych naszych „obrońców“? — parsknął pogardliwie Łabuński.
— Nie widziałem. Tylko przy ratuszu stoi tam jeden z drugim. A więcej wałęsa się podobno na placu Sofijskim i na Teatralnym, bo tam weselej za wysokiemi murami. Ale hukają po mieście spadające szrapnele, hukają.
— Toż słyszymy i teraz — zauważył Łabuński. — Jeszcze się szelmy nie zabrały do jedzenia. Zwykle o tej porze przerywają bombardowanie. A pan widział jaki wybuch pocisku, panie Celestynie?
— Widziałem parę. — — Ale to niewinne.
— Jakto: niewinne?
— Trzeba tylko znać topografję — ciągnął Celestyn, zbrojny świeżem doświadczeniem. — Tamci walą przecie z jednego punktu za Dnieprem. Cała rzecz: uważać, które miejsca zasłonięte są od Dniepru przez mury i pod temi murami najspokojniej myk — myk.
— A kiedy wypada droga wpoprzek ulicy odsłoniętej, albo przez plac?
— No... wtedy przyśpiesza się kroku.
— Zawsze to mniej bezpieczna przechadzka — zauważyła pani Łabuńska.
Obiad był krótki, ale wcale dobry. Spożyto go z zadowoleniem, poczem przy kawie wyrażano dalsze poglądy na sytuację.
— Bój artyleryjski rozszerza się — mówił Łabuński. — W pierwszych dniach skierowany był na szczyt naszego wzgórza; na arsenał, na główny sztab. I dzisiaj nie odstąpili cd tych celów, bo stamtąd dochodzą nas odgłosy pękających pocisków. Ale strzelają i w innych kierunkach; biją naprzykład w dzielnicę soboru Michajłowskiego.
— Przebili wczoraj dach kościoła katolickiego — dodała pani.
— Bombardują uporczywie dom Hruszewskiego przy ulicy Pańkowskiej — dorzucił Celestyn.
— To zrozumiałe, bo Hruszewski jest jednym z przywódców niepodległej Ukrainy, a przecie zbóje północni przyszli tu walczyć z Ukraińcami.
— Tak pan sądzi? — powątpiewał Sworski. — Jednak nie słyszeliśmy, aby Rosja wypowiedziała wojnę Ukrainie. Jeżeli ci za Dnieprem mają być apostołami, pragnącymi nawrócić Kijów na bolszewizm, toć przecie Kijów jest już wcale dobrze zbolszewizowany. Darli się o to przeszłej jesieni i stanęła zgoda Sowietów północnych z Sowietami wolnej Ukrainy. Ale przypuśćmy, że Lenin i Trocki chcą wzmocnić swe panowanie na Ukrainie, że chcą zdusić ruch separatystyczny groźny dla przyszłości Rosji. — Przypuśćmy nawet, że jest to prywatne przedsiębiorstwo jakiejś bandy północnej, która wybrała się na grabież tłustych ziem południowych. — — W każdym razie nasuwa się zdumione zapytanie: jakiem prawem ten bezczelny ryzykant, Petlura, brom miasta, którego nie może obronić ze swemi sześciu czy ośmiu armatkami? Gdyby miał wojsko, powinien był stoczyć walkę z napastnikiem przed jego dojściem do miasta, z tamtej strony Dniepru. A skoro wojska, ani armat nie ma, jak może dawać powód do bombardowania swojej stolicy? To mi patrjota!
— No i tam ci niegorsi — odrzekł Łabuński. — Rosjanie przecież, a bombardują bezbronne miasto, „macierz grodów ruskich“!
— Godni siebie szermierze! — dodał Sworski.
Nie śpieszył się nikt z towarzystwa do swoich spraw dziennych, które z konieczności zredukowane zostały do minimum. Na ulicę trudno było wychodzić. Pracy intelektualnej nie warto było rozpoczynać przy ciągłym akompanjamencie grzmotów armatnich, do których już ucho przywykło, lecz umysł nie mógł ich przyjmować obojętnie, bo nie przewidywał ani ich skutków, ani końca. Z dniem każdym kanonada wzmagała się i rosło zgorączkowanie mieszkańców miasta. Zaczynały krążyć wieści paniczne.
Dowiedziano się w mieście, że na czele wojsk oblegających stoi pułkownik Murawjew, herszt zdolny do skrajnych okrucieństw. Zwłaszcza na Polaków nazwisko to, przypominające kata Wilna z r. 1863 sprowadzało trwogę przez samo swe brzmienie. — Opowiadano także, że bolszewicy strzelają dotychczas z dział mniejszego kalibru, ale jeżeli miasto zaraz się nie podda, zaczną strzelać z dział ciężkich i pociskami tak silnemi, że jeden może rozwalić parę pięter murowanego domu. Nie brakło również zapowiedzi pocisków z gazami trującemi.
Polacy zamieszkali w posiadłości Ginsburga znosili te strachy głównie do mieszkania Łabuńskich, które było centralą orjentacji, aprowizacji i życia towarzyskiego. Pomimo wszelkie optymistyczne tłumaczenia i kojące argumenty, których zwykle podejmował się Sworski, poważniały coraz bardziej twarze mężczyzn, a kobiety, którym wolno się bać, nie ukrywały już trwogi. Tylko Celestyn Łuba czuł się wcale dobrze w atmosferze kataklizmu.
— Przecie wojna! bitwa! coś silnego! Inaczej krew krąży w człowieku.
— Ale i coś ohydnie podłego — oponował Sworski. — Jakąż ty grasz w tem rolę, Celestynie?
— No... widza. I to coś warte. Dotychczas widzieliśmy wojnę głównie w gazetach.
— Winszuję ci wesołego usposobienia. Mnie taka wojna działa na mdłości.
Nazajutrz, po obiedzie znowu u Łabuńskich, Sworski miał partykularną rozmowę z Hanką. Weszło we zwyczaj, że ci dwoje mieli z sobą tajemnice, dawno już odgadnione przez rodziców Hanki, którzy nie stawiali przeszkód cichym szeptom córki ze starszym i godnym zaufania mężczyzną.
— Wie pan? mam list!
— Od Bronka?
— Nie tak dobrze. — Ale od jednej pani, która przed paru tygodniami jechała stąd do Mińska. Prosiłam ją bardzo, żeby się dowiedziała, co tylko będzie mogła, o Bronku — i żeby mi napisała. Jakimś cudem list jej dzisiaj dostałam.
— I cóż? pomyślne wiadomości?
— Takie sobie. Jest ciągle w pułku. Wszyscy go kochają, dowódcy i koledzy. Przejechał z pułkiem do Bobrujska. Ale wie pan co? — już formowanie wojska nie postępuje! Ich owszem bolszewicy chcą rozbroić i urządzają na nich zasadzki. Jedną taką zasadzkę Bronek rozbił, rozbroił i wziął duży oddział do niewoli. Mówią, że świetnie to wykonał. Ale cóż z tego? Czyż może nasze małe wojsko pobić wszystkich bolszewików? Ich jest podobno kilka miljonów?
— Tak, droga panno Hanko. Z naszemi formacjami wojskowemi jest niedobrze: Opóźniły się — i to nie z winy dzielnego Dowbora, który robił, co mógł, ale z winy społeczeństwa polskiego na Kresach, które słabo poparło formacje, a czasem usilnie im przeszkadzało. To smutna historja. Gdyby naszego wojska było dziś kilka razy więcej, wymietlibyśmy bolszewików z Mińska, Żytomierza, Kijowa — — trzymalibyśmy w zależności od siebie całą Ruś — i Niemców w nią włażących. Ale te wzniosłe plany nie mają już dzisiaj realnej podstawy.
— Więc cóż będzie z naszem wojskiem i z pierwszym pułkiem ułanów? — zawołała Hanka niespokojnie.
— Nie wiem, nie mam wiele nadziei, będą musieli chyba... rozejść się. Za mało ich jest w tem położeniu między nawałą bolszewicką, a zbliżającymi się Niemcami. Chyba, żeby cud jaki? Chyba, żeby wojska nasze zdołały przedostać się przez północ, przez Szwecję do Francji i tam wystąpić przeciw Niemcom... Ale na taki obrót całym korpusem, czy nawet pułkiem, już także za późno. Chyba pojedyncze indywidua, bohaterzy, lub straceńcy...
Hanka naraz ożywiła się bardzo, choć nie radośnie:
— Ach, teraz rozumiem w liście jedno zdanie, którego nie doceniałam: Bronek tęskni do Francji.
— Tak, droga pani, to nie może znaczyć nic innego. Ta pani, co pisała, zna Linowskiego?
— Nie, ale rozmawiała z jego przyjacielem i kolegą, porucznikiem Woroniczem. Bronek może się tam już wybiera? — — A to musi być bardzo niebezpieczna droga?
— Ach, pani — dla takiego zucha, jak on? — Przeszedł już jeden front, przejdzie i drugi. Zresztą nie może być o tem mowy teraz, póki pułk jego trwa i działa — pocieszał Sworski, udając swobodę i przekonanie.
Ale oczy Hanki, czerpiące zwykle otuchę ze słów Sworskiego, tym razem wyraziły głęboki smutek. Czy pomyślała o tragicznej jakiej przygodzie, która mogłaby spotkać Bronka w tej wyprawie, czy o niezmiernej przestrzeni, która, w razie wykonania szalonego zamiaru, zaległaby między nią, a ukochanym?

∗             ∗

Następna noc była tak hałaśliwa, że Sworski nie mógł zasnąć aż do rana. Bicie z armat nie ustawało, a grzmotom towarzyszyły przeciągłe wycia, dowodzące, że pociski przelatują bliżej. Pomimo to Sworski nie wyniósł sięze swego pokoju, wystawionego oknami na Dniepr, poczęści przez wstręt do okazywania trwogi i ucieczki. Spędził jednak noc bardzo nieprzyjemną. To też gdy o świcie ogień artylerji ustał, Sworski zasnął snem kamiennym.
Przebudzenie miał niezwykle: ujrzał nad sobą młodą dziewczynę, która tu nigdy pierwej nie przychodziła, ale którą pomimo to znał. — — Co takiego?
— Panna Hanka kazała mi powiedzieć panu, żeby się wyprowadził ze swego pokoju, bo front od Dniepru, a stamtąd strasznie dzisiaj biją.
— Bardzo dziękuję — sam już myślałem — zaspałem tylko, bo w nocy od łoskotu nie mogłem zasnąć.
— I państwo proszą panów na obiad, jaki jest, o drugiej.
— Proszę powiedzieć, że przyjdziemy po obiedzie, bo tu dzisiaj urządziliśmy się. Proszę bardzo podziękować państwu i panience.
Skoro wyszła służąca Łabuńskich, Sworski zaczął pośpiesznie ubierać się. Dochodziła dwunasta. Ogień armatni rozegrał się znowu w najlepsze.
Poszedł do Celestyna, który na maszynce spirytusowej przygrzewał rondel, zawierający zapewne coś jadalnego.
— Wiesz, Celestynie — przysyłano do mnie od Łabuńskich z radą, żebym się wynosił ze swego pokoju, bo w okno może mi wpaść jakaś piguła z za Dniepru.
— Ależ naturalnie! Dawno trzeba było to uczynić!
— Dlaczegóż nie mówiłeś?
— Nie przyszło do głowy — — no i niebyło jeszcze nigdy tak silnego ognia, jak dzisiaj.
— W każdym razie jeść będziemy u ciebie — rzekł Sworski — bo tu strona od podwórza, a przedpokój odgradza od frontowych pokojów. Pójdę tylko do siebie aby złożyć niektóre papiery i manatki. Może wypadnie wogóle stąd się wynosić? Po godzinie rozpoczął się obiad w pokoiku od podwórza. Zupa, którą zgotował Celestyn z konserw pomidorowych, okazała się niejadalną. Następowała szynka na zimno, z chlebem i masłem. A duży imbryk czarnej kawy łatwo już było odgrzać. Wystąpiła też butelka likieru, o której Łuba niejednokrotnie wspominał. Przyjaciele poczuli się w dobrobycie i w jakim takim humorze przy jedynym stole, na którym kałamarz, papier, szczotka i grzebień towarzyszyły zastawie jadalnej.
Popijali gęsto i naprzekór zimie, która trzymała jeszcze tęgo w początku lutego, naprzekór złowrogim rykom, gwizdom i trzaskom, pośród których tkwili niezbyt bezpiecznie na swem siódmem piętrze, zaczęli mówić o rozkoszy wiosny, która kiedyś przyjdzie, o wygodzie własnego mieszkania w kraju rodzinnym, o harmonji życia w czasie pokoju, o przyjaciołach.
— Przyjdzie wreszcie i Ona... — zaczął Sworski.
Nagle zerwali się obaj na nogi, podrzuceni siłą nieprzepartą. Ogłuszający huk — trzask — impet, połączone w jeden błyskawiczny cios bez echa, runął w bezpośredniem pobliżu.
— To tu! — zawołał Łuba.
— Tu — odrzekł Sworski — chyba w salon...?
Wyszli na przedpokój, gdzie spotkali wylęknionych spółlokatorów.
— Na dół wszyscy!do piwnic! — wołała dość przytomnie starsza właścicielka mieszkania.
Ale Sworski otworzył drzwi od salonu. Dym, kurz, przewrócone meble, otwór w ścianie zewnętrznej — świadczyły niezbicie, że pocisk uderzył w salon.
— Co pan wyrabia?! — nie iść tam! może być zaraz drugi! Sworski drzwi przymknął, ale rzucił się do swojego pokoju, sąsiadującego z salonem, mówiąc do Celestyna:
— Zabiorę choć rękopisy.
Wpadł, chwycił przygotowaną paczkę, wypadł z pokoju i zaczął nakładać futro, gdy nowy piorun, połączony z sypaniem gruzów, uderzył wyraźnie w pokój, który Tadeusz opuścił przed kilku sekundami.
— Schodzić! — na dół! na dół! — Dom jest pod „obstrełem“!
I runęli wszyscy przez drzwi na schody główne przez siedmjopiętrową klatkę, kędy już sj-pały się ciała spazm ujące, sapiące, lub oniemiałe.
Dziewczynka jedna zemdlała na najwyższem piętrze. Chwycił ją Łuba i niósł, jak niańka, ostrożnie schodząc z pięter.
Sworski schodził śpiesznie, ale bacznie. Na szóstem piętrze dwa nowe uderzenia wstrząsnęły gmachem; posypały się na schody szyby oszklonego supraportu. Zatem wyraźnie wzięto na cel ten dom — — jesteśmy pod ogniem baterji. — — Stwierdzał z pewnem zadowoleniem, że nie traci głowy, choć był przed chwilą pod samą kosą śmierci — — bo gdyby pozostał był jeszcze kilka sekund w swoim pokoju....? Co teraz ma robić? — Wołano: do piwnic! — — Na co to? Zajść tylko za największą ilość murów zasłaniających od armat. — — Ale prawda! co się dzieje u Łabuńskich? — Tam zaraz pobiegnę.
Osadził się na tym projekcie. Skoro doszedł do parteru, ujrzał tłum ludzi tłoczący się do podziemi. Celestyn cucił omdlałą dziewczynkę. Krzyknął mu Tadeusz:
— Ja do Łabuńskich. Ostrożnie przez podwórze!
Pomimo zgiełkliwego zakotłowania wszystkich lokatorów, wielkie podwórze było zupełnie puste. Wysoki łuk bramy głównej od ulicy Instytuckiej, skąd przychodziły co chwila pociski, był otwarty, zasłonięty tylko ażurową kratą żelazną. Ten szeroki otwór mógł dać przelot szrapnelowi na podwórze.
Sworski zatrzymał się na chwilę i obejrzał podwórze. Pociski uderzały w mury, lub świszczały, przelatując ponad dachami. Po każdem uderzeniu w mur frontowy sypały się aż tutaj, przy podwórzu wewnętrznem, tynki ze ścian, stękały całe betonowo-żelazne gmachy, łoskot dochodził chwilami do takiego natężenia, że Sworskiemu przemknęła myśl przez głowę: rychło zaczną się na dobre walić mury? — Jednak skorygował zaraz to lajowskie przypuszczenie, widząc naokoło mury wcale nieodchylone od pionu. Jedyne niebezpieczeństwo przedstawiało przecięcie otworu bramy podczas nieustającego bombardowania. Na to jednak trzeba było zdecydować się, chcąc przejść do mieszkania Łabuńskich. Sworski posunął przy murach ku bramie, potem paru susami przesadził otwór i dalej idąc pod murami, dotarł do przedsionka gmachu, gdzie mieszkali Łabuńscy. Winda była oczywiście nieczynna. Jednem tchem wbiegł Sworski znowu na najwyższe piętro.
Zastał całą rodzinę w przedpokoju, zaniepokojoną i właściwie bezradną.
— Ach, panie kochany! — — Biją tam w wasz front?
— Biją, szanowna pani. Rozwalili nawet mój pokój.
— I cóż? nic się panu nie stało?
— Jak pani widzi.
— A panu Łubie?
— Także nic. Cuci tam dziewczynkę omdlałą.
— A pan do nas! Dziękujemy serdecznie. — I co robić?
Odezwał się Łabuński:
— Ja sądzę: siedzieć na miejscu. Nasz dom nie jest tymczasem wystawiony na pociski.
— Jestem tego samego zdania.
— Bo kobiety się boją, że dom runie, albo dach się zapali.
— Dom nie runie tak łatwo — odrzekł Sworski. — Widziałem już rany murów zbliska — mocna ta nasza cytadela. A co do zapalenia dachu? — czy ja wiem? — Czekajmy, aż się zapali, wtedy czas będzie na ucieczkę. Bo najprzód niema dokąd uciekać. Z tamtego domu ludzie tłoczą się do piwnic. — — To nie ma sensu.
— I gdybyśmy opuścili mieszkanie — dodał Stefan Łabuński — mogliby łatwo odwiedzić nas złodzieje.
— I to jeszcze. — Widzi mi się przytem, że bombardowanie ucicha. — — Posłuchajmy...
Rzeczywiście łoskot osłabł i zdawał się oddalać. Nie słychać już było uderzeń w bliskie mury. Ryczały tylko paszcze dział za Dnieprem.
— Dali nam już może pokój? — odezwał się Łabuński po dłuższem nasłuchiwaniu. — Ale walili specjalnie w nas, w ten dom — nieprawdaż, panie Tadeuszu?
— Nie ulega wątpliwości. Trwało to mniej więcej... kwadrans.
— A teraz ponieważ uszedł pan cało z tak niebezpiecznej pozycji — zaczął Łabuński.
— I w pierwszej chwili zatroszczył się o nasz los — wtrąciła serdecznie Hanka.
— I zainteresował się nami — potwierdził ojciec — wypijemy za zdrowie pańskie coś dobrego.
Poszedł do swego pokoju i z za książek dobył obiecującą butelkę.
Skoro tylko wino stanęło na stole, jakby przeczuciem wiedziony zjawił się Celestyn Łuba.

∗             ∗

Tegoż wieczora, gdy grad pocisków skierowany już był wyraźnie na inną dzielnicę miasta, Sworski i Łuba poszli obejrzeć swe mieszkanie. Dwa pokoje frontowe, nawiedzone przez pociski, były zrujnowane. Zwłaszcza pokój Sworskiego, bez szyb w oknach, z przebitą ścianą frontową, zasypany na pół łokcia gruzem, w którym błyskały tu i ówdzie skręcone odpryski rozerwanego szrapnela — był niemożliwy do zamieszkania. Droga przebyta przez szrapnel i miejsce wybuchu mogły być ściśle wykreślone przez kierunek otworów i rozkład spustoszeń.
— Skąd ty porwałeś papiery, kiedyś tu wszedł? — pytał Celestyn, szeroko otwierając oczy, olśnione przez wizję, którą narajała mu wyobraźnia.
— Stąd — z biurka.
— No... to na kierunku przelotu. — — Długo będziesz żył, Tadeuszu, jeżeli potrafiłeś stąd się wyśliznąć.
Nie rozczulano się dłużej nad tą hipotezą. Ale zaległa kwestja praktyczna, pilna. Gdzie teraz mieszkać? Pokoik Celestyna nie był uszkodzony, ale nie mógł pomieścić dwóch lokatorów. Nadto całe mieszkanie opuszczone zostało przez głównych lokatorów, sublokatorów i służbę. Nikt tu nie chciał pozostać.
— Idźmy — trzeba szukać choćby noclegu na dzisiaj — zmówili się obaj posępnie.
Poszli znowu do Łabuńskich. Ludzie miejscowi, znają dobrze miasto, mogą poradzić.
Czekała ich tam pomyślna niespodzianka. Pani Łabuńska sama doszła do pomysłu, że trzeba zaprzyjaźnionym sąsiadom ustąpić pokój z dużego mieszkania. Dla przyzwoitości ustanowiono minimalną cenę komornego i utrzymania — aż do lepszych czasów.
— Przecie i my skorzystamy — tłumaczyła gościnna pani — katastrofa trwa dalej i niewiadome, czy nie będzie jeszcze gorzej; przyjemniej być w mocniejszej grupie przyjaciół.
Stefan Łabuński poparł propozycję żony stanowczo i naturalnie. Literaci dziękowali ze szczerą wdzięcznością. Takim sposobem zawiązała się oblężnicza kooperatywa Łabuńskich ze Sworskim i Łubą.
Było to przedewszystkiem stowarzyszenie dla obrony życia. Bombardowanie nabierało co godzina rozmachu, bezwzględności i nie błądziło już naoślep po mieście, lecz sięgało celnie wytyczonych punktów. Dom Hruszewskiego, moralnego naczelnika Ukraińców, zapalony przez pociski, stał w ogniu, a nikt nie śmiał go ratować. Pomimo niebezpieczeństwa krążenia po mieście ulice zaczynały powoli napełniać się mrowiem ludzkiem pokłóconem pomiędzy sobą, gdyż strzały z broni ręcznej trzaskały coraz gęściej. Czy to bolszewicy północni wkroczyli już do miasta? czy podnieśli głowy miejscowi adherenci Bolszewji? — niepodobna było zrozumieć. Jednak ogień z za Dniepru prażył nieustannie i coraz goręcej. Ale i z innych stron można było spodziewać się postrzałów.
Pomnożone towarzystwo w mieszkaniu Łabuńskich zacieśniało się coraz bardziej do środka lokalu najbardziej osłoniętego murami; mieszkali już wszyscy w przedpokoju, w kurytarzach i w paru komorach bez okien. Tam jadali posiłek, gotowany już tylko z konserw i zapasów śpiżarnianych. Tam spali w ubraniach dziennych, o ile spać dawał straszliwy łoskot, który mechanicznie roztrząsał mózgi i nerwy.
Ciągłe podniecenie i natężona gotowość instynktu samozachowawczego sprawiły, że ludzie pozbywali się swych zalet towarzyskich, pierwotnieli, dziczeli. Nie słychać już było płynnej swady Sworskiego; Łuba rozwichrzył się widmowo we włosach głowy i brody; Stefanowi Łabuńskiem u twarz niegolona od dni kilku najeżyła się siwą szczeciną; pani domu, kapitulując ze zwykłej dystynkcji i z resztek młodego wdzięku, przybrała postać zakłopotanej szafarki. Jedynie panienki, choć znacznie pomięte i wybladłe od niewywczasów, radowały jeszcze oczy swą upartą młodością.
Bywały godziny, kiedy ryki Potworu ucichały, gdy Potwór prawdopodobnie zajęty był żarciem. Te chwile ukojenia, czy wypadały w nocy, czy we dnie, oblężeni mieszkańcy obracali zwykle na sen, najrzadsze w tych dniach pożywienie. Czasami znowu przebłyski pogody porywały oczy ku oknom, przez które obejrzeć było można, z tych siedmiu pięter wzniesionych na wzgórzu, wspaniały widok umęczonego miasta. Wybierano jednak okna wyraźnie zwrócone ku terenom ostrzeliwanym, osłonięte zaś murami od ziejących ogniem „Browarów“.
7 lutego pod wieczór bombardowanie dosięgło najwyższego napięcia. Huraganowy ogień miał przelot nad domem, który trząsł się w posadach i dzwonił szybami bez przerwy. Pomimo nawyknienia do łoskotu wszyscy domownicy poczuli, że dzieje się dzisiaj coś jeszcze groźniejszego. Wydało się pani Łabuńskiej, że poznaje dzwony soboru świętej Zofji, których melodyjny bas napełnia często atmosferę Kijowa. — — Zauważył jednak Sworski, że to nie dzwony, bo odzywają się jednocześnie z wybuchami. A w piekielnym łoskocie rozróżniano i dźwięki inne, niby skoncentrowane wichry, przelatujące raz po raz nad dachem domu.
Nasłuchiwano bacznie i trwożnie. Aż Stefan Łabuński wyszedł z przedpokoju, zajrzał spiesznie w okno salonu najbardziej unikane i powrócił:
— Już rozumiem. Strzelają z bliższej pozycji, zapewne z pod Ławry Peczerskiej. Bolszewicy przeszli Dniepr. Teraz będzie rychło koniec.
— Jakto: koniec?! — zawołało razem parę kobiet.
— No, koniec bombardowania. Bolszewicy wejdą do miasta. To już chyba lepsze.
— Żeby się tak dowiedzieć, czy bohaterski Petlura już drapnął — zawołał Sworski. — Do niego przecież strzelają — chyba nie do nas? — Jakiż byłby sens?! — Życzmy mu lekkiej nogi do ucieczki — bąknął Celestyn.
Pociągnął Tadeusza do innego pokoju i zwierzył mu się z projektu:
— Wyszlibyśmy na ulicę, żeby nabrać wyobrażenia o sytuacji. Nawet niewiadomo, gdzie bezpieczniej, czy tam na dole, czy w tym gołębniku, gdzie nad głowami gwiżdżą nam szrapnele. Gdyby się jeden szrapnel obniżył, zapaliłby dach; a jeszcze niżej — zrobiłby z nas sieczkę.
— Tak, ale tutaj musimy pozostać dla solidarności przyjacielskiej.
— Masz rację — odrzekł Celestyn ostudzony.
— Chodźmy lepiej do okna; jeszcze widno.
Stanęli przy oknie, zwróconem na teren ostrzeliwany. Noc jeszcze niezupełna, szaro-błękitna rozwieszała się nad ogromnem miastem o barwach konających. Wicher śmierci, żygany przez rozdzwonione gardła gdzieś za nimi, przelatywał nad ich głowami z rykiem lwów skrzydlatych. Na murach gmachów rządowych przy ulicy Włodzimierskiej, odległych stąd o kilometr, raz po raz zapalały się nikłe światełka. Były to wybuchy łamiące tam mury z łoskotem, stąd — tylko gwiazdy blade i nieme, wobec grzmotów, pośród których stali. W paru miejscach na widnokręgu zapalone przez pociski płonęły domy bez ratunku straży, cicho, w powietrzu pogodnem, jak ogromne pochodnie ustawione dla przyświecania szatańskiemu dziełu.
— Jednak wspaniałe! — odezwał się Łuba.
— Piękne obrazowo — prawda. Ale obce wszelkiemu bohaterstwu. Gdybyż to bitwa, w której można brać udział sercem za jedną, lub drugą stroną! — Wytrzymamy to piekło, może kto z nas polegnie, lecz Kijowa nie damy! Lub naodwrót: przez całą tę mękę zdobędziemy Kijów! Tutaj zaś czuje się tylko, że to, co się dzieje, jest bezcelową zbrodnią. W tej walce wilków z psami niepodobna stanąć po żadnej stronie, niepodobna nawet wyobraźnią wżyć się w psychikę jednego, czy drugiego stada.
Z nastaniem nocy kanonada wydała się jeszcze zajadlejszą. A może tylko odosobnienie od zewnętrznego widoku miało ten skutek, że nieustanne ciosy dźwiękowe działały rozpaczliwiej. Pośród tej burzy śmiertelnie ślepej człowiek, tkwiący na wysokości w mieszkalnej klatce, której drżącą kruchość odczuwał dotkliwie, obojętniał na wszelkie konsyderacje umysłowe. Niech się stanie, co ma być, byle ustał ten huk bolesny w uszach, w głowie, w duszy.
Ledwo kto co mówił — wieczerzy nikt nie jadł. Tylko wino i wódkę chwytały nawet kobiety, spodziewając się ukojenia.

O trzeciej z rana umilkły armaty. Wieść, szybka prawie jak pocisk, wpadła do mieszkania Łabuńskich, że bolszewicy zajęli ostatecznie miasto. Zanim wyprowadzono stąd jakiekolwiek wnioski, wszyscy domownicy, jak kto stał, rzucili się na łóżka, na kanapy — i zasnęli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.