Nocleg hetmański/Część trzecia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Kondratowicz
Tytuł Nocleg hetmański
Podtytuł Część trzecia
Pochodzenie Poezye Ludwika Kondratowicza/Tom III
Wydawca Wydawnictwo Karola Miarki
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Mikołów-Warszawa
Źródło skany na commons
Indeks stron
CZĘŚĆ TRZECIA.
I.

Było przysłowie: „Kiedy Jan Tarnowski,
Hetman koronny, kasztelan krakowski,
Da komu słowo, to pewnie dotrzyma."
Więc się ziściło i tu po kolei.
Syn gajowego, Hrehory Sulima,
Nie zawiódł dobrych o sobie nadziei.
Wsparty wielkiego hetmana pomocą,
Wzrósł na rycerza we znaczeniu całem:
Gdzie zagrzmi trąba, włócznie zamigocą,
On z młodocianym pospiesza zapałem;
W pierwszych szeregach ugania Tatary,
Pierwszy przy szturmach wdziera się na wieże;
Z radością hetman uśmiecha się stary
Za każdym laurem, co młodzian odbierze.
Ręce hetmańskie, zgrzybiałe już prawie,
Wielkiej buławy utrzymać nie mogą;
Częściej zasiada w senatorskiej ławie,
Niźli rumaka zacina ostrogą.
Przecież po każdej dokonanej wojnie,
Gdy ich obrotom oddawał się cały,
O Hrehorego pyta niespokojnie:
Czy zdrów powrócił i czy godzien chwały?

II.

I zdrów, i godzien powracał Hrehory,
Sławy i bogactw już syty zawczasu;
Cieszył się hetman zgrzybiały i chory,

Że to pacholę wyprowadził z lasu,
I nieraz rzewnie, ręce rozpostarłszy,
Ściskał młodzieńca, jak własnego syna,
I przed majestat wodził go monarszy.
Kędy zasługi jego przypomina.
Król mu powiadał przy całej obradzie:
Dzielne masz serce, chociaż lata młode!
To święty na mnie obowiązek kładzie
Dać ci stosowną do zasług nagrodę.
Da Bóg po wojnie, jak śmiało tuszymy,
Gdy trudne środki ułatwią się snadnie,
Piękna zasługa Hrehora Sulimy
Z myśli i z serca u nas nie wypadnie.
A hetman szeptał: To oznacza prosto:
Chce cię mianować grodowym starostą.

III.

Dziesięć lat przeszło, — a chłopczyna mały,
Z wdziękiem młodości i z promieniem chwały,
Z ubóstwianego hetmana opieką
I z dobrą łaską króla jegomości,
Mógł stać daleko i bardzo daleko,
Posiadać skarby, i zamki, i włości,
I chleb zasługi, co z dawnego prawa
Rzeczpospolita rycerstwu nadawa.

IV.

Ale nie skarbów, nie zamków, nie chleba,
Nie głośnej sławy, co wszystkich poruszy, —
Młodemu sercu toć serca potrzeba,
Trzeba kochania wedle swojej duszy.
A któraż z dziewic oblicza uchyli,
Wzgardzi takiego fortuny pieszczocha?
Szczęśliwy młodzian już znalazł po chwili,
Którą ukochał i która go kocha.
Mieszkał w Krakowie starosta Owada,
Pan mnogich skarbów i włości ogromu;

Ale nad ziemię i skarby nielada
Skarb większy — córkę posiadał w swym domu.

V.

Bóg czasem, pragnąc uszlachetniać ludzi
I dać im próbkę nieziemskiego świata,
Zsyła cheruba, co w ludziach cześć budzi.
Takim cherubem zdała się Beata.
Piękną od Boga obdarzona duszą,
Piękno swej duszy nosiła na twarzy.
Jasne jej oko złudzeń nie rozmarzy,
Lecz wszystkie serca hołdować jej muszą.
Na czem ta władza? a któż to wypowie,
Co uspokaja? a co zmysły mroczy?
Lecz tylko czujesz, że patrząc w te oczy,
Swięciej coś w sercu i spokojniej w głowie.
Wiotkie jej ciało — to subtelna tkanka,
W którą Bóg zasnuł myśl swojego czoła.
Każdy uczuwa, że ona niebianka,
Co ziemskich trudów podźwigać nie zdoła;
Że tu na ziemi stoi tak leciuchno,
Iż pierwsze burze jak kwiatek ją zdmuchną;
Lecz kiedy losu bolesne koleje
Przyjdą doświadczyć, czy ma silne ramię,
Pieszczone serce w dyament stwardnieje,
Którego ludzka siła nie przełamie.
Te oczy, mdławą przykryte powłoką,
Co się mniemanem zawstydzeniem płonią,
Gdy przyjdzie losom zajrzeć oko w oko,
Nie obemdleją i łzy nie uronią.
Serce hartowne męstwem, jak kolczugą,
Nie wie, co znaczy gra uczucia płocha;
Lecz gdy pokocha, to już raz pokocha,
Szczerze, głęboko i jak wieczność długo.

VI.

Taką to miłość od niedawnej pory
W sercu dziewiczem obudził Hrehory.

Nie mogło marzyć wysokie jej serce
O pospolitym zalotnym młodzianie;
Lecz dobre imię, nabyte w żołnierce,
Jego z ubóstwem mężne bojowanie,
Ten urok czynów i ta piękna chwała,
Która młodzieńca od gminu odróżnia,
Zawsze na serce kobiety podziała,
Jeśli w tem sercu nie panuje próżnia.
Poczęła lubić kiedy o nim słyszy,
Gdy jego chwale zazdroszczą zawistni,
I marzyć o nim w wieczornej zaciszy,
I było błogo, gdy go we śnie przyśni.
Niekiedy jedno słowo lub pół słowa
Takim ją lubym nabawi kłopotem,
Że pokraśnieje, jak wstęga różowa,
I dumać będzie po dni kilka o tem.
Taki obyczaj w dawniejszej był chwili,
Że nim kochanków zaprzęgną do stadła,
Młodzi od siebie zdaje się stronili,
Oczami chyba miłość się zakradła.
Lecz gdy się wkradła, kiedy bożek ślepy
W serce ugodził zatrutem żelazem,
Na wieki w sercu utkwiły oszczepy,
Już ich nie wyrwać, chyba z życiem razem.


VII.

A cóż Hrehory? Jemu miłość taka
Nigdy nie przyszła do serca lub głowy.
On kochał sławę, kochał plac bojowy,
Kochał swą włócznię, swojego rumaka.
On wszystko kochał — bo serce motyle
Mogło na wszystkie rozpraszać się strony;
Nie mógł, jak rycerz, kochać tylko tyle:
Boga, kochankę i swój kraj rodzony.
Cóż więc dziwnego, że w takim rozrzucie
Słabsze w nim było kochania uczucie?
Kochał Beatę, bo piękne ma oko,

Bo smukłą kibic przy bogatem wianie;
I kochał Polskę, nie myśląc głęboko,
Na czem zależy synowskie kochanie.
On po żołniersku widział swoją wiarę,
On swoją miłość chciałby wieńczyć w kwiaty;
I jedną tylko rozumiał ofiarę:
Walczyć za honor kraju lub Beaty.
Dziewice dawne inaczej kochały
Bitnych rycerzów Orła i Pogoni:
Snadź nie dla tego, że chrobry i śmiały,
Ale że ziemi macierzystej broni.
Męskiemu sercu ani się zamarzą
Takie subtelne różnice kochania:
On kiedy z wrogiem w twarz spotka się twarzą,
Kiedy na groty chrobrą pierś odsłania,
Gdy jak mur stoi, gdy celnie wystrzela
Krwią zleje ziemię, jako jej obrońca,
Już mu się zdaje, że spełnił do końca
Powinność syna i obywatela.
Och takich czynów za mało, za mało!
Męstwo za słabe, a miłość za blada:
Żołdak — potrafi zahartować ciało,
Bohater tylko — hart duchowi nada.

VIII.

Hrehory, śmiały w wojowniczym względzie,
Nie mógł się chlubie śmiałym hartem duszy.
Wtedy był piękny, gdy konia dosiędzie,
Kiedy na harce z Tatarem wyruszy
Lecz doma — byle okoliczność błaha
Prędko się zlęknie, prędko się zawaha.
Jako wyjechał przed dziesięciu lat,
Jak mu na świecie widok się odsłania,
Nigdy nie zwiedził rodzicielskiej chaty,
Nigdy do ojca nie posłał pisania.
Wstydził się nędznie śmiechów i obmowy
swojej czeladzi i rówiesnej młodzi,

Że jego ojciec tylko stróż gajowy,
Że jego matka w lnianej sukni chodzi.
Kochał Beatę najświęciej, najgodniej,
I dla miłości dać życieby gotów;
Lecz gdy na chwilę oddali się od niej,
Nie mógł się płochych powstrzymać zalotów.
Prawie nieświadom, co wyższa ofiara,
Nie mógł się ostać przed najlżejszą próbą;
Umiał bardyszem pokonać Tatara,
Ale nie umiał walczyć z samym sobą.

IX.

Sam wielki hetman pojechał we swaty,
Prosząc dla niego o rękę Beaty.
Owada wdzięcznie przyjął pośrednika,
I rękę córki przyrzekł dla młodziana:
Któż bo z Polaków swe serce zamyka
Dla prośb dostojnych Tarnowskiego Jana?
Nawet wesela już dzień umówili,
Na wszystko przystał chętliwie Owada;
Lecz uradzono zaczekać do chwili,
Gdy Hrehoremu król starostwo nada.
A nadto wojna do hetmańskich znaków
Wezwała całą drużynę rycerską,
Fürstenberg, głowa inflanckich Krzyżaków,
Przeszedłszy w Niemczech na wiarę luterską,
Swemu żołdactwu, co bezkarnie hula,
Kazał kościoły burzyć na wyścigi;
Więc przysłał prosić o opiekę króla
Dostojny Wilhelm, arcybiskup Rygi.
Więc król do mistrza poselstwo wyprawia,
Pan Łęcki jechał z królewskiemi listy;
Lecz rozpasana tłuszcza na bezprawia,
Mimo charakter posła uroczysty,
Zamordowała jadącego w drodze,
Jeszcze się pastwiąc nad bezbronną głową:
Więc należało powetować srodze
Za krew przelaną i cześć narodową.

X.

Polski i Litwy sejmujące stany
Kroi na obradę zebrał do Warszawy.
Wszyscy radzili w jeden głos zebrany
Nie zaniedbywać inflanckiej wyprawy.
Zapał, by hańby nie przepuścić darem,
Dał mnogie siły zgromadzić bez trudu:
Stanęło tedy pod pańskim sztandarem
Z Polski i z Litwy sto tysięcy ludu.
Któż tu nie pójdzie walczyć obok braci?
Kogo tu sprawa domowa zatrzyma?
Tedy choć nierad, że swe gody traci,
Jechał na wojnę Hrehory Sulima.

XI.

— Piękna dziewico! — mówił do Beaty —
Bywaj nu stałą i sercem, i słowem.
Wrócę sławniejszy i bardziej bogaty,
Król mię obdarzy starostwem grodowem.
A wszystko winien wojowniczej sztuce,
Drogę do szczęścia sam sobie uścielę,
Sam o twą rękę dopomnę się śmiele.
Nie płacz, Beato, powrócę, powrócę!
Po dniu godowym gdy zostanę mężem,
Dam folgę sercu, niechaj bije rade;
Rozbrat na wieki uczynię z orężem,
I nigdy, nigdy ciebie nie odjadę.
Czy tu zostaniem, czy pójdziemy może
W ustronnym zamku pracować na roli,
Mój miecz na zawsze u stóp twych złożę
Nie płacz, Beato, bo mię serce boli!

XII.

— O mój Hrehory! nie mów tego proszę! —
Rzekła Beata w błagalnej postaci: —
Że zniewieściałe przenosisz rozkosze
Nad pole chwały na obronie braci!
Czybyś doprawdy, nie zważając na nic,

Dla pieszczot serca nie stanął do bitwy,
Chociażby kraje Korony i Litwy
Wzywały ciebie do obrony granic?
Czyż dla starostwa lub dla marnej sławy
Stawiłeś piersi na włócznie i noże?
Czyż to już wszystkie odbyte wyprawy?
Czy nic krajowi zagrażać nie może?
Wkoło Wołosza, Turcy i Tatarzy,
A Polska piękna bogata, szeroka;
Czyż nikt już na nią targnąć się nie waży?
Czy nikt nie rzuci zawistnego oka?
Och! nieraz, nieraz nasze piękne łany
I krew zaleje, i ogień przebieży,
I nieraz hetman przywoła rycerzy
Na śmierć szlachetną lub na ciężkie rany.
Nie, mój Hrehory! folgować niewolno
Ni zdrowiu swemu, ani sercu swemu:
Na każdą wojnę ruszysz po staremu
Zdobywać chwałę fatygą mozolną.
Ja pozostanę, drżąc o twoje zdrowie,
Płacząc z tęsknoty, modląc się do Nieba...
Jednak, Hrehory, idź gdzie trąba zowie!
Narażaj życie i umrzyj gdy trzeba!
Tak rzekło dziewczę, a potem w milczeniu
Spojrzało oczu błagającym rzutem,
I wątłą rękę wsparło na ramieniu,
We twardy pancerz stalowy zakutem:
Już jedź, Hrehory... nie... pozostań jeszcze;
Niech się napatrzę, niech z tobą pogwarzę...
Jakieś mnie mówi przeczucie złowieszcze,
Że los nam może rozłączyć się każe...
— Przestań, Beato! przestraszasz mię srodze! —
Mówił Hrehory, spojrzawszy nieśmiało:
Tyle jest śmierci na żołnierskiej drodze —
Czyżby mnie teraz umrzeć należało?
— O! nie, Hrehory! nie! żadna przygoda
W mojem przeczuciu nie zagraża tobie!

Może, gdy wrócisz, to ja będę w grobie,
I już mi ręki Hrehory nie poda!
Czuję, że ślub nasz rozchwiewa się w górze,
I mózg, i serce pali, jak zarzewiem...
Przeczuwam jakieś niebezpieczne burze...
Może mój ojciec... czy hetman — ja nie wiem...
Może ty wrócisz obojętnym, chłodnym...
Albo już — serca mojego niegodnym...

XIII.

A nad podartą gajowego chatą
Dziesięć lat ciężkie przytłoczyło brzemię.
Nadgniły domek osunął się w ziemię.
Mech go nastrzępił powłoką kudłatą.
Krzyż się osunął, który stał przy wjeździe,
I uschła grusza, i zrąbano klony;
Błyszczy się mostek nowo postawiony,
I nowy bocian klekoce na gnieździe.
Gdyby w tej chwili przyjechał Hrehory,
Gorzkąby łezkę sam nad sobą wylał:
Stary dziad jego od roku był chory.
Już się do grobu widocznie pochylał;
Tylko się modli i rozmowy szuka
O znakomitych powodzeniach wnuka.
Jemu o wnuka szło może nie tyle,
Ile miał świetność rodową na względzie;
Modlił się: Panie! nie spocznę w mogile,
Aż mój potomek kasztelanem będzie.
Jemu nie trudno — gdy hetman z nim trzyma,
Niechby pracował na to całe życie,
Ażby klejnot herbowny Sulima
Na niebywałym postawił zaszczycie!
Tak stary marzył, i z miasta, i z wioski
Różne o wnuku zbierając pogłoski.
Ojciec postarzał, przebiegając knieje,
Straciwszy zdrowie w pracy bez ustanka;
Strażniczy oszczep i chatnie nadzieje

Złożył na ręce gospodarne Janka.
Na twarzy Janka wyrósł wąs młodzieńczy,
Janek częściutko zmykał do sąsiada;
A jak podhula, to matce powiada:
Wkrótce was w pracy synowa wyręczy.
A matka? Matka, niegdyś krasnolica,
Dzisiaj zgarbiona, z pomarszczoną twarzą,
Jęczała długo, jak synogarlica,
Że jej z Hrehorym rozłączyć się każą.
Pójdzie bywało w ustronne zacisze,
Gorzko się spłacze — to na duszy słodziej;
Płakała potem, że syn nic nie pisze,
Czy zdrów? czy wesół? jak mu się powodzi?
Bolała ciężko, zwyczajnie kobieta,
Że syn zapomniał... przywykła nareszcie;
A teraz tylko o jedno się pyta:
Czy zdrów Hrehory czy w boju? czy w mieście?
A gdy tam czasem wpośród bojowiska
Kuszniczna kula przy Hrehorym padnie,
To serce matki o sto mil odgadnie,
Drgnie z całej siły i bólem się ściska.

XIV.

Tak było w chacie. Aż jednej Niedzieli
Bóg wie dlaczego wszyscy posmutnieli.
Dziadek zaniemógł, — zapragnął spowiedzi,
Pobożnie przyjął Ciało i Krew Bożą;
A gdy nad łóżko zeszli się sąsiedzi,
Spojrzawszy na twarz, wszyscy się zatrwożą.
Wpadły mu oczy, twarz blada, jak płótno,
Oddech to słabnie, to znowu się wzdyma.
— Źle słychać, bracia — tak wyszeptał smutno —
Dzisiaj się zaćmił dom i herb Sulima.
Ktoś mi dziś w nocy opowiadał we śnie,
Że herb się zhańbił, że więcej nie wskrześnie.
Może to bajka... często śni się chorym...
Powiedzcie ludzie: skąd te sny złowieszcze?

Czy nie słyszano czego o Hrehorym?
Czy on nie został kasztelanem jeszcze?
Czemu nie spieszy?... trzeba w zaszczyt nowy
Przystroić herb nasz i nasze nazwanie...
Gdy on nie został, to nikt nie zostanie...
Ni ja... ni syn mój... ni mój wnuk gajowy...
Powiedzcie ludzie, wy to pewno znacie,
Dlaczego w sercu pali mię tak srogo?
Może Hrehory, zasiadłszy w senacie...
Doszedł zaszczytów... nieszlachetną drogą?
O Boże! Boże! lepsza tutaj praca...
Spieszcie go ostrzedz; pogódźcie ze stanem...
Jeżeli jeszcze nie jest kasztelanem,
To mu powiedzcie, niech do domu wraca...
Tam na pagórku dwa dęby się świecą,
Na jednym dębie dwaj orłowie w parze,
Jeden z nich wyżej, drugi niżej nieco,
Jak herb Sulimę rysują malarze...
Dwa orły mówię... patrzajcie, w tej stronie...
Jeden na tarczy, drugi na koronie...
Niech się Hrehory nie szasta po lesie,
Gotów je spłoszyć przebiegając w pędzie:
Bo jak polecą, biada naszej strzesie!
Herbu Sulima na świecie nie będzie!...
Tak starzec szeptał w nieprzytomnej bredni;
Powłoka w oczach rozciąga się mgława;
Wnieśli gromnicę z komnaty sąsiedniej;
Wziął ją, popatrzał... — Hetmańska buława!
I jak strudzone, rozespane dziecię
Szepce nieskładnie, gdy się oczy kleją,
Dziadek zasypiał... zasypiał koleją...
Nakoniec usnął — już go nie zbudzicie.

XV.

Minęło lato — a wojsko koronne
Z inflanckiej wojny do Krakowa wraca.
Pole do chwały było mu przestronne,

Chlubnym się skutkiem uwieńczyła praca,
I krwi potoki nie długo się lały,
Żaden się przestrach nie ziścił złowrogi:
Bo mistrz inflancki, Eürstenberg zuchwały,
Klęczał przed królem, całował mu nogi.
Taka pokora, co przebija mury,
Trafiła w serce królewskie, co z wosku;
Nie odarł mistrza z książęcej purpury,
Lecz mu przebaczył winę po ojcowsku;
Tylko swe prawa umocniwszy szczerze,
Puścił w pokoju inflanckie rycerze.

XVI.

Hrehory wrócił i żywy, i zdrowy,
Tylko przecierpiał krzyżacką niewolę.
Kiedy się wojsko zeszło pod Poswole,
Radziwiłł hufiec prowadził przodowy.
Sulima zasię, upragniony chwały,
Zebrawszy dwieście gorętszej młodzieży,
Pospieszył naprzód i dwoma oddziały,
Mniemał, że drogę mistrzowi zabieży;
Że kiedy cała Inflantczyków rzesza
Z jednym oddziałem potykać się zacznie,
On na nich z boku uderzy nieznacznie
I w jednym pędzie szyki ich pomiesza.
Nie tak się stało: bo gdy nocną porą
Sam jeden konno wyruszył na wzwiady,
Wpadł na sam środek niemieckiej gromady,
Gdzie go chwytają i w niewolę biorą.
Tymczasem wpadły niemieckie rajtary
Na polski oddział, co się zabezpiecza:
Rzeź była krwawa — i mężne ofiary
Legły pod ciosem krzyżackiego miecza.
Dwa doły trupów pogrzebiono rano,
Dwa kopce ziemi na nich usypano.
Przyszedł Radziwiłł — zbił inflanckie siły;
Przyszedł król polski — i stanęła zgoda.
Tylko nikt ręki do grobów nie poda,

Nikt młodzi polskiej nie wskrzesi z mogiły.
Niejeden pałac i niejedna chatka
Smutną się wtedy pokryły żałobą:
Ojciec i siostra, kochanka i matka
Już nie obaczą swych miłych przed sobą.
Taki los wojny — i radość, i jęki;
Przywykła do nich wojownicza rzesza.
Do tryumfalnej zwycięstwa piosenki
Zawsze się nuta rozpaczy przymiesza.

XVII.

Wyzwolon prędko z niewoli krzyżackiej,
Młody Hrehory wrócił do Krakowa;
Ale twarz jego, jak mara grobowa,
Blada, poryta zmarszczkami rozpaczy.
Targa swe włosy, stroni od człowieka,
Zwiesza na piersi nieprzytomną głowę,
A gdy o wojnie posłyszy rozmowę,
Zasłania oczy i w pole ucieka.
Wciąż mu się zdało, że ma szyszak krwawy,
Że chodzi we krwią ubryzganej szacie;
A choć już tydzień jak wrócił z wyprawy,
Nie śmiał się stawić na oczy Beacie.
Taką odmianę każdy w nim dostrzega,
Ale nikt nie śmiał badać nieprzystojnie;
Sam tylko hetman, choć nie był na wojnie,
Wiedział o wszystkiem od swojego szpiega.
Wtedy się straszne rozbiegły pogłoski,
Co wszystkie serca do gruntu przebodły,
Gdy Hrehoremu rzekł hetman Tarnowski:
„Precz z mego domu, boś zdrajca i podły!”
Chciał swoje służby przypomnieć królowi,
Wszedł na pokoje z innemi dworzany;
Król umknął rękę, chociaż nic nie mówi,
I wzrok pogardy odwrócił do ściany.
Jeden drugiemu po cichu powtarza:
Że król jegomość rozkazał był skrycie

Sądzić na gardło Sulimę zbrodniarza,
Ale Tarnowski uprosił mu życie.
Straszny dar życie! gdy dadzą człowieka
Własnego serca zgryzotom namiętnym,
Gdy jak robaka odrzucą z daleka,
Skalawszy wzgardy niepoczciwem piętnem!
Trzeba żyć jeszcze — po to, aby nosić
Ohydne brzemię swej własnej istoty...
Czyliż tam w piekle męczarni nie dosyć,
Że tu skazują na piekło sromoty?
O! słusznie, słusznie pokalane imię:
Bo straszna zbrodnia ciąży na Sulimie.

XVIII.

A cóż Beata, obłąkana, chora?
Ona pogardza, lecz kocha Hrehora.
Jej biedne serce kolejno się zmienia,
Sama nie zgadnie, gdzie bicie gorętsze;
Uczucia wstrętu albo ubóstwienia
W dwie różne strony targają jej wnętrze.
Jej wątłe ciało w bolesnej katuszy
Dłużej na ziemi już wytrwać nie może;
Czas już do Nieba jej anielskiej duszy,
Czas ciało złożyć na śmiertelne łoże.
Raz go ujrzała — wszedł w okropnej chwili.
— O Boże! — rzekła — Ty ziść moje modły!
Luby Hrehory! ciebie oczernili,
Żeś braci zdradził — żeś słaby... żeś podły...
Powiedz Hrehory, niech z ust twych posłyszę;
Ty daj mi światło, bym przejrzała w ciemnie!...
— Prawda, Beato!... moi towarzysze
Polegli w rzezi, wydani przeze mnie.
Gdy mnie pojmali Krzyżacy pancerni,
Skuli mi ręce zawściekleni kaci,
Wisiał nad głową topór wściekłej czerni,
Jeśli nie powiem, gdzie więcej współbraci.
Noc była ciemna, a topór nad szyją,

Na słabej duszy upadłem bezwładnie,
Musiałem wyznać, gdzie hufce się kryją,
I w jaki sposób rozproszyć je snadnie.
Więc w tejże chwili w taborze krzyżackim
Tysiąc rajtarów wnet na konie wsiadło,
Na śpiący oddział napadli omackiem,
Wymordowali z wściekłością zajadłą.
Jam został jeden okuty w kajdany.
Nad samym rankiem wróciły rajtary;
Hufiec siepaczów, krwią naszą zbryzgany,
Śpiewał piosenki i wznosił puhary.
I znów z toporem stojąc nad mem gardłem,
Kazali wypić zgubę naszej ziemi:
Jam spełnił puhar ustami drżącemi...
Podły! gdy wtedy z hańby nie umarłem!
— Krew... krew na tobie! — krzyknęła Beata;
Twarz jej zsiniała, pokraśniała, zbladła;
Rozpacz jej serce konwulsyjnie splata,
I z głuchym jękiem na ziemię upadła.
Przybiegli słudzy — ale próżna rada:
Już się Beata Aniołom spowiada.

XIX.

Hrehory wybiegł i w pole ucieka,
Nie pomnąc siebie, ni miejsca, ni strony;
A ludzie za nim wołali z daleka:
Łapajcie zbiega! szalony! szalony!
Nikt nie dogonił, bo on szybko zmyka.
Wybiegł z Krakowa na polne rozłogi,
Przebrnął przez wodę szybkiego strumyka,
Pobiegł do lasu bez myśli, bez drogi,
Z lasu na pole, i dalej, i dalej,
Skrył się w gęstwinie kędyś na uboczu.
Gdzieniegdzie ludzie na niego wołali,
Ale nie słuchał i zniknął z ich oczu.

XX.

Czy długo błądził? czy miał sen? posiłek?
Któż wam odpowie? daremno pytacie.

W końcu jesieni — około mogiłek,
Przy rodzicielskiej gajowego chacie,
Zjawił się człowiek, jak upiór cmentarny,
Brodą zarosły, wynędzniały, czarny
Miał szmaty sukien zdartych po połowie,
Pancerz na piersiach i kirys na głowie.
Pod okna chaty jak złodziej się skrada;
Tam grały skrzypce — było gwaru wiele,
Brząkała w czarki wesoła gromada:
Trafił Hrehory na Janka wesele.

XXI.

— Nie wejdę w chatę, ho tylko potrwożę,
Zlęknie się ojciec i matka nieboga.
Dalej Hrehory! dalej w Imię Boże!
Na Ukrainę to nieblizka droga!
Napił się wody z rodzinnej krynicy,
Chwycił garść piasku, zawiązał do szmatka,
A dobywając słabych sił ostatka,
Zniknął w manowcach znanej okolicy.
Nieprędko potem, nieprędko mówiono,
Że się Hrehory wałęsał tą stroną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Kondratowicz.