O babie kościelnéj
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O babie kościelnéj |
Pochodzenie | Nowele, Obrazki i Fantazye |
Wydawca | S. Lewenthal |
Data wyd. | 1908 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Że biédna, opuszczona — ach! cała truchleję!
Mąż i Żona.
— Ts!
— Cicho!
— Chodź stąd, bo ktokolwiek nas usłyszy.
— Ach! ja się boję!
— I czego się boisz?
— Ja nie wiem sama!
— Chodź! chodź tylko — tu ciemno, gołe ściany, wiatr przewiewa, ja cię zawiozę do siebie.
— Ale pani...
— Pani twoja musi się już z tobą pożegnać, jesteś moją.
— Tak! pańską!
— Nie nazywaj-że mnie panem!
— A jakże ja pana będę nazywać? — ja jestem biedna dziewczyna!
— Chodź, Marysiu!
— Doprawdy, ja się znowu boję; drżę cała, jakbym zrobiła co złego!
— Ach! nie bądź że dzieckiem!
— Idę, panie!
— Znowu panie! mówię ci, nazywaj mnie Antosiem!
— Dobrze, panie! ach! powoli! tak ciemno! nie trafim na schody. Pani czasem posłyszy, wyjdzie, ja się spalę ze wstydu.
— Chodź-że tylko prędko.
— Nie mogę trafić na schody, boję się stuknąć, pani wyjdzie.
— Ts! cicho! co ci się tam marzy, twoja pani śpi może; już po dziesiątéj!
— O! ona nie śpi! ona myśli, że ja mówię pacierze! powoli! aj! omało nie padłam, jestem biedna sierota! powoli! poręcza chwycić nie mogę!
Tak wołając, szli w ciemności po schodach. Pan Antoni prowadził młodą Marysię; która otulając się salopką, szła, jak mogła. W połowie schodów i prowadzącemu i prowadzonéj pośliznęły się nogi, padli z krzykiem oboje.
Nim mieli czasu powstać i uciekać, w górze otworzyło się kilkoro drzwi, błysnęły światła, tłum różnych osób stanął nad schodami, spoglądając w dół ciekawie na pana Antoniego i Marysię, z których pierwszy trzymał się za bok, druga zatulała oczy i kryła się za niego, ciągnąc go za połę, aby schodził prędzéj.
— Kto tam? — odezwała się z góry jéjmość jakaś w narzuconéj salopie na koszulę, wznosząc stoczek zielony po nad głową, — a! tfu! dali Pan! czy nie pan Antoni? a to! czy to ty błaźnica?
— Nie! to nie ona! — zawołał pełnym gniewu tonem pan Antoni.
Jéjmość w salopie ze stoczkiem pobiegła na dół i ukrywającéj się dziewczynie zajrzała w oczy.
— A! to ty! ha! — zawołała, chwytając drżącą Marysię za rękę — poczekaj-no! skromnisio! takie to twoje pacierze! niewiniątko!
Marysia tuliła oczy w salopę, pan Antoni się zżymał, widzowie nad schodami śmieli się i szeptali. Jéjmość w salopce łajała okropnie.
Pan Antoni nie mógł ścierpiéć i odezwał się nareszcie:
— Proszę nareszcie zaprzestać tych krzyków, ja jéj bronię!
— Ty oszuście! bezbożniku! libertynie! — wybuchnęła jéjmość w salopie — czy wiesz ty, co nieboszczyk mój mąż mówił, jaka kara na tych w Statucie, co dziewczęta uwodzą? Ha! a udawałeś skromnego! niewinny jak baranek! Sto rózeg dziewczynie! a wasan pamiętaj! żeby tu twoja noga nie postała! wiesz, co w Statucie napisano! Nos, uszy, ręce i nogi obcinają! Chodź-że wasanna!
Wzięła ją za rękę, ona się opierała, pan Antoni stanął groźno i odezwał się do jéjmości:
— Wasani nie masz żadnego prawa do téj dziewczyny, ja jestem jéj opiekunem przez ojca naznaczonym, ona tu dłużéj być nie może; chodź, Marysiu!
I wziął ją za rękę, a jéjmość w salopce krzyczała:
— Dobrał opiekuna! kot myszy pilnuje! dobrze spełniasz opiekę, bezbożniku! Ja ciebie nauczę; jutro dam znać do kwartału, do policyi, jutro tę dziewczynę wsadzę na chleb i wodę na rekolekcye!
Gdy ona to mówiła, oni już byli za bramą. Pan Antoni milczał, Marysia płakała. Po chwili on ją pocieszał, była już spokojniejszą, przyszli do domu — i Marysia ściskała opiekuna tak czule, że zapomniał o schodach, o jéjmości w salopce — i o tém, co tam napisano w Statucie.
Wiatr wył okropnie! dzwony dzwoniły i zdawało się, że nie ręka ludzka, ale ręka burzy niemi włada.
Kondukt pogrzebowy szedł ulicą — pieli księża, grała muzyka — ale wiatr pogasił wszystkie światła, ciemno było i straszno. — Dziewczyna szła za trumną i rzewnie płakała, w ręku trzymała zgasłą od wiatru świecę i chustkę mokrą od łez i deszczu. Ona nie miała siły spojrzéć na trumnę; szła tylko, nie patrząc przed siebie, jakgdyby ją jaki instynkt prowadził, szła aż do kościoła, tam stanęła i znów płakała, a wszyscy patrzali na nią — i nikt cieszyć nie myślał. Jak księża skończyli śpiewać, wszyscy wyszli, ona stała; dziad ją za drzwi kościelne wyprowadził, zatrzasnął rygle i poszedł mrucząc: Wieczne odpocznienie. Wiatr wył, deszcz lał, ona stała jak wryta i płakała, oparłszy głowę o mur kościelny, ale nikt jęków nie słuchał, nikt na łzy nie patrzał, bo była noc — noc głucha — a na cmentarzu, po nocy, nikt nie chodzi, chyba duch.
Marysia płakała długo i siadła płakać na kamieniu, i zasnęła biedna.
Obudziła się rano, żeby spojrzéć, jak trumnę wynoszą, znowu pobiegła za trumną na cmentarz — pobiegła nad jamę, spojrzała w nią — a ten dół przez łzy błyszczące w oku wydał jéj się tak okropny! Usłyszała szmer sunącéj się po powrozach trumny — chciała się rzucić za nią, ludzie wstrzymali, potém sypała się ziemia — ona słyszała, ujrzała nad nim mogiłę z świeżego piasku, w głowie jéj przewróciło się, zaczęła śpiewać i tańcować na jego grobie! Ludzie poszli ruszając ramionami. Marysia została na grobie i tańcowała jak młoda topol wiatrem uginana, śpiewała wesoło, śmiała się okropnie, a jak zmrok przyszedł, położyła się obok mogiły, mówiąc sama do siebie: Antoś przyjdzie niedługo, on zawsze ze mną śpi razem! — Usnęła.
W północ obudziła się — koło jéj głowy stała latarka — koło niéj obok leżał trup kochanka — daléj stało dwóch jakichś ludzi, a trzeci równał mogiłę łopatą, mówiąc:
— E! panie doktorze! ani znaku nie będzie!
Trup jego był odarty do naga, ona rzuciła się na zimne ciało Antosia i krzyknęła — doktorowie poskoczyli ku niéj, grabarz cofnął się, jakby kto strzelił do niego.
— Kto to?
— Kto?
— W imię Ojca!
A ona odezwała się:
— Cha! cha! to ty panie doktorze! przyszedłeś leczyć Antosia! o! on zdrów — ja go wyleczyłam, on spał dziś ze mną! my pana nie potrzebujem.
Potém ściskała i całowała trupa.
Doktorowie osłupieli, grabarz stał drżący, jeden szeptał drugiemu:
— To ta dziewczyna, co była u niego, pamiętasz? musiała zwaryować! Nie traćmy czasu, bierzmy trupa i w nogi! no! na plecy go!
Dał znak grabarzowi. Ten się zbliżył, chciał wziąć trupa, ale dziewczyna nie puszczała kochanka i groziła, okropnie zgrzytając zębami, grabarzowi. Doktorowie stali i patrzali na to, jakby kto inny przyglądał się maryonetkom. Dziewczyna ciągnęła sobie trupa — grabarz sobie, nie było ratunku, stary uderzył ją silnie łopatą, żeby się jéj pozbyć, mrucząc pod nosem:
— Będzie dwa... zamiast jednego!
Dziewczyna krzyknęła boleśnie; młodszy doktór poskoczył, zgromił starego grabarza, wziął dziewczynę gwałtem za rękę i wodząc latarką koło jéj twarzy, zawołał:
— Wcale niczego! gdyby nie ten szał! ja ją gotów wziąć z sobą!
— I! porzuciłbyś te głupstwa! — przerwał drugi — blada jak upiór, chuda jak trzaska, weźmiem chyba na dysekcyą, lub dla spróbowania na niéj mocy sublimatu arszenikowego!
Marysia patrzyła na nich, usiłowała wyrwać rękę swoję z rąk doktora, a nie mogąc tego dokazać, ugryzła go za palec i krzyknęła:
— Ty nie Antoś!
Pan konsyliarz krzyknął, ale trzymał dziewczynę, grabarz naprzód szedł i niósł trupa.
Marysia gwałtem prawie wleczona, dociągnęła się do mieszkania doktora. Trupa położyli na stole, grabarz poszedł. Doktór zamknął dziewczynę w osobnym pokoju, dał jéj wina i chleba — a sam poszedł na dysekcyą.
Marysia nie jadła ani piła, chciała iść gwałtem do stołu, gdzie leżał Antoś, ale drzwi były zamknięte, ryczała prawie z boleści, a doktór palił cygaro i machał bisturem!
Potém ona przyłożyła oko do dziurki od klucza, widziała, jak jéj kochankowi odcięli głowę — jak mu poobrzynali ręce i nogi, i płakała, a potém padła na ziemię bez przytomności. Los sprawdził, choć po śmierci, wyrocznią Statutu!
Mróz dochodził do dwudziestu stopni, biedna, w obdartych łachmanach Marysia stała przeziębła u drzwi lichego domku.
W piersiach jéj brakło głosu do wzywania litości, dwie łzy do połowy zmarzłe toczyły się jéj po twarzy — te łzy mróz wycisnął, boleść na jéj sercu nic już działać nie mogła, bo to serce było przesiękłe, rozdarte cierpieniem.
Piersi jéj, śliczne niegdyś piersi, były obnażone, płachta podarta okrywała je do połowy, ręce miała stulone i przymarzłe prawie jedna do drugiéj, nogi bose i czarne, na jednéj trzewik, na drugiéj resztki wełnianéj pończochy.
Jęczała tylko — a w tym jęku nie było słowa, lecz była prośba — ten jęk obijał się o serce, jak konającego modlitwa do Boga — ludzie chodzili, ludzie jęki słyszeli — a jednak nikt jéj nie puścił do domu — stała biedna pode drzwiami — a mróz był tak okropny. Nieśmiało, powoli, otworzyła drzwiczki domku i jęknęła — z izby wyleciał głos:
— A czego tam łazisz! i izbę studzisz! do Dobroczynności! zamykaj! zamykajże!
Marysia jęknęła raz jeszcze — stary, czerwony mężczyzna w brudnym szlafroku wyleciał naprzeciw niéj, chciał łajać — spojrzał na piękną niegdyś twarz i stanął — ona jęczała — on słuchał — drzwi były odemknięte.
— No! no! ogrzéj się — chodź! a drzwi zamknij! izbę studzisz drwa kosztują drogo — Co ty za jedna?
Marysia weszła, stanęła u drzwi i tupała nóżkami, łzy jéj płynęły, czerwony jegomość stał i patrzał — potém założył pióro za ucho i kręcąc głową zawołał:
— Co ty za jedna?
Prócz jęku, nie było odpowiedzi — a jegomość nie rozumiał jęków i mruczał pod nosem:
— Musiała być ładna!
Był to ostatni może tryumf biednéj Marysi — pozwolono jéj się ogrzać, nie że była biedna, ale że była ładna. Ona siedziała przy piecu, czerwony jegomość zamknął drzwi na klucz — milczała i oddychała ciężko. Ciepło przejmowało jéj ciało, od dwóch dni skościałe, język jéj odmarzł, prosiła jeść. Czerwony jegomość dał jéj wódki i chleba z solą, ciągle mrucząc pod nosem:
— Musiała być ładna.
W kilka tygodni Marysia gospodarowała u tego jegomości, a on chodził z piórem za uchem, pisał pozwy, ruszał ramionami i dziwował się, że ona była ładna, a taka biedna! Było się czemu dziwować! Marysia nie zawsze była tak biedna i tego domyślał się czerwony jegomość, ale o tém nie mówił.
Potém czerwony jegomość został przeniesiony do innego miasta, a Marysia znowu marzła na ulicy.
— Na miłość Boga! jeden grosik, panie!
— Jeden grosz biednéj ubogiéj!
— Niech was Panna Marya Ostrobramska pocieszy!
— Zlitujcie się nade mną!
Tak odzywali się żebracy i żebraczki pod kościołem w niedzielę, siedząc rzędem w kruchcie i wyciągając ręce ku przechodniom.
Między ubogiemi siedziała jedna młoda, blada, z twarzą pokaleczoną ranami, okryta łachmanami obrzydliwemi; i ona wyciągniętą miała rękę, ale nie mówiła ani słowa, tylko drżała od zimna i z boleści. Kilku przechodniów dawało jałmużnę, lecz tłuste baby zawsze ją pochwyciły, na wychudłéj dłoni Marysi ani grosz nie postał, odpychali ją jeszcze żebracy od siebie, cisnąc się po grosz jałmużny, tak, że się ledwie na szczupłém siedzeniu pomieścić i usiedziéć mogła. Szło dwie osób na mszę — Marysia wlepiała w każdego czarne oczy łzami zeszpecone, wpadłe i nieruchome, lecz nikt nie uważał — ten dawał jałmużnę bliżéj siedzącym, ów rzucał ją dla oka trafem, dla pocieszenia się przyjemnym widokiem bitwy żebraków o grosz, inny mijał ich ruszając ramionami, inny łajał jeszcze. Ku południowi, przy końcu sumy, szedł jakiś tłusty jegomość do kościoła — żebraczka spojrzała na niego i boleśnie jęknęła — on obrócił głowę, spojrzał, zdawał się coś przypominać, potém dobył dziesiątkę z kieszeni i rzucił ją na wyciągnioną dłoń żebraczki, oddalając się śpiesznie.
Ona westchnęła i patrzyła długo za nim, a tymczasem obok siedząca stara kwoka porwała z jéj ręki dziesiętniczkę i śpiesznie ją schowała pod fartuch. Marysia nic nie uważała, nic nie widziała, z oczu jéj łzy się toczyły, usta miała skrzywione, patrzała przed siebie i drżała coraz mocniéj.
Tłum ludu wracał z sumy, Marysia patrzyła jeszcze, ale ten jegomość wymknął się tak, że go nie widziała, tylko jakiś bogobojny staruszek dał jéj pięciórkę, polecając, aby za duszę Anieli, zmówiła trzy Zdrowaś Marya!
1833.