O kawał ziemi/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O kawał ziemi |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Była już godzina — ósma rano, kiedy Schmidt wraz z synem wrócili do domu, pomęczeni i zmoknięci; suknie na nich były popalone, ręce osmolone. Skoro usiedli, Schmidt kazał podać wina. Po trudach tylu potrzeba im było pokrzepić się i posilić.
Z okna, przy którém siedział Adolf, był otwarty widok na cały obszar fabryk. Z zajęciem przechodził on okiem po wysokich kominach, schludnych domkach robotników, które stały rzędem pod lasem, wybudowane podług najlepszych planów w tym rodzaju.
— Wiész, ojcze — rzekł — że w przeciągu tych kilku lat cudów dokazałeś. Na tak małéj przestrzeni rozłożyłeś twoje fabryki tak umiejętnie i korzystnie, że ja, com widział ich tyle, nie miałbym nic do zarzucenia.
— Miejsca tylko, miejsca mi dajcie, a mógłbym moje fabryki rozszerzyć na wielką skalę. Cały plan mam w głowie, ale cóż, kiedy wszystkie moje projekta rozbijają się o tę zieloną ścianę parku.
Mówiąc to, wskazał ręką na zielony, szeroko się ciągnący las, otoczony wysokim płotem.
— Skoro mi się uda — mówił daléj — zwalić tę ścianę, na miejscu tego lasu, który dziś służy ku wygodzie jednego panka, wybuduję las kominów, pod któremi tysiące robotników znajdzie utrzymanie. Zdaje się, że niedługo będę czekał na to. Baron resztkami goni. Skoro zmiarkuję, że nie będzie już miał z czego płacić, zjawię się z mojemi wexlami i zmuszę go, że mi ustąpi tego parku. To moje marzenie. Tę część od południa obrócę na szpital, którego nam tak brak tutaj; część parku, gdzie ta młoda jedlina się zieleni, zostawię chorym i dzieciom, a reszta padnie pod toporem do nóg przemysłu, który wkroczy z dumą w te miejsca, gdzie dotąd przemieszkiwały zbytek i rozpusta. Cieszę się na tę chwilę i okropnie byłoby mi umierać, nie urzeczywistniwszy tych moich myśli. Obok użyteczności i korzyści, jakie nam przyniesie to zwycięztwo, będę miał zadowolenie z odniesionego nad baronem tryumfu. Będzie to rodzaj zemsty.
— Zemsty? za co? — spytał.
— Za sponiewieranie ojca mego na stare lata i jeszcze za coś więcéj. Mamy z baronem kilka rachunków do załatwienia. A czy sądzisz, że dzisiejszy pożar nie z jego winy? Przysiągł-bym, że to jego sprawka.
— Ależ to niepodobna. To było-by potworném, brudném. Czy sądzisz, ojcze, że baron byłby zdolnym zrobić coś podobnego?.
— Może nie on sam, ale zawsze ztamtąd wyszedł podpalacz. Służba jego wié, jak baronowi psują krew moje fabryki, jak krztuszą go dymy moich kominów; — znalazł się więc zapewne jaki usłużny łotr, który dla przypodobania się mu, bez jego może wiedzy, zrobił na cześć jego ten fajerwerk. Bogu dzięki, że się nie udał. Straty są niewielkie, dzięki tobie, mój poczciwy Adolfie. Plan był niezłe obmyślany i naprzód ułożony, gdyż robotników, którzy byli wczoraj w karczmie w Zalesiu, pojono zadarmo wódką, lano w nich bez liczby za zdrowie kuzynki barona, któréj imieniny obchodzono. Robotnicy, dowiedziawszy się o takiéj gratce, szli tłumnie do wsi i wracali pijani, jak niebozkie stworzenia. Dlatego tak trudno ich było zbudzić do ognia; kilku nawet popaliło się w skutek tego.
Gdy to mówił Schmidt, bryczka zaturkotała pod oknem.
— Kto tam zajechał? — spytał syna, kończąc kieliszek wina.
— Jakiś żyd.
— To Szmul zapewne.
Wyjrzał oknem.
— Tak, to on. Musi być gorzéj z baronem, skoro Szmul u mnie. To barometr, najczulszy barometr długów jego. Pewnie mi nowy wexel przywozi. Może już ostatni. Czekaj, zaraz wrócę.
Po odejściu ojca, Adolf zmienił suknie. Wyjmując ze zmokłego ubrania pugilares, dobył z nim razem bilet owego kolegi, z którym spotkał się na kolei, na którym ten wypisał mu swój adres. Adolf przeczytał adres i zmieszał się. Adres bowiem brzmiał: „Jerzy Dobromirski w Zalesiu“.
— W Zalesiu — pomyślał Adolf — miałoż-by to być właśnie tutaj, w dobrach barona?
Adolf przypomniał sobie, że Jerzy wspominał mu coś rzeczywiście o swoim teściu, baronie. To odkrycie zaniepokoiło go. Sąsiedztwo, z którego się tak cieszył wprzódy, teraz stawało się dla niego uciążliwém i przykrém. Bywać, jako przyjaciel, w domu, względem którego ojciec jego był tak źle usposobiony, przeciw któremu knuł zgubne plany — to nie zgadzało się z uczciwym sposobem myślenia Adolfa. A znowu z drugiéj strony, dziwnie mu się to wydawało, mieszkać tak blizko kolegi, z którym kilka lat serdecznie spędzili na ławach szkolnych i nie żyć z nim, nie odwiedzić go nawet. Wypadało przynajmniéj choć raz złożyć wizytę, wytłómaczyć Jerzemu trudność sytuacyi i niemożebność utrzymania dalszych stosunków. Adolf postanowił zrobić ten krok bez wiedzy ojca, nie będąc pewnym, czy stary zgodził-by się na to, aby on był w domu człowieka, którego ojciec nie cierpiał.
Robiąc to postanowienie, Adolf miał nadzieję, że może mu się uda przez Jerzego uzyskać po dobrowolnej ugodzie odstąpienie parku, i w ten sposób usunąć powód wzajemnych niechęci. Zależałoby to głównie od charakteru barona, którego Adolf z opowiadania ojca najmniéj mógł poznać. Chciał więc sam z blizka mu się przypatrzyć i osądzić, czy może co rachować na swój plan. Chciał jeszcze tylko zasięgnąć od ojca bliższych objaśnień co do mieszkańców Zalesia, a przedewszystkiem: czy się nie mylił co do osób, czy rzeczywiście Jerzy, mówiąc o swoim teściu, miał na myśli właśnie owego barona, z którym ojciec jego tak uporczywą i długą prowadził wojnę. Pora była sposobna, bo właśnie ojciec, po dłuższej naradzie ze Szmulem, wrócił do pokoju.
— A to marnotrawca! łajdak! — rzekł stary Schmidt, wchodząc zachmurzony.
— Cóż się stało? — spytał Adolf.
— Wyobraź sobie: nie chcąc sprzedać mi parku od téj strony, by nie dopuścić rozszerzania się fabryk, sprzedał żydom las, prześliczne dęby od strony rzeki, sztuka w sztukę po 5 talarów. To marnotrawstwo! to szelmowstwo!
Stary był oburzony. Nie wróg barona, ale spekulant, człowiek praktyczny, przemawiał przez niego.
— Ale to nie dosyć na tém. Czy wiész, co zrobił z temi pieniędzmi? Pojechał parę dni temu na wystawę ogrodniczą do Hohenheimu, czy Erfurtu, i sprowadził ztamtąd kwiatów i roślin za dwadzieścia tysięcy. Rozumiész ty takiego bzika? Dwadzieścia tysięcy!... to znaczy ośm domków, w których szesnaście familii znalazło-by wygodne pomieszczenie na całe życie; a on to wyrzucił na kwiaty, na trochę zielska, z którego роłowa zniszczeje od zimna, a drugą będzie pasł swoje oczy i swoje próżność, dopóki mu się nie sprzykrzy. I ci ludzie nazywają to poezyą, idealnością! Ze wstrętem patrzą na nasze fabryki, wynalazki, stowarzyszenia, które, jak oni utrzymują, zmateryalizowały społeczeństwo i odzierają świat z najpiękniejszych złudzeń i wszelkiéj poetyczności. Bodaj czart zabrał tę ich poezyą, wylęgłą w ciemnościach średniowiecznych przesądów i w zamkach rabuśników rycerzy, co kupców obdzierali po drogach i kościoły stawiali Panu Bogu.
Adolf ze zdziwieniem przysłuchywał się mowie ojca w któréj, lubo niezgrabnie i w nieudolnéj formie, kryła się głęboka prawda. Nie uderzyła go nowość téj prawdy, bo sam nieraz szczegółowo badał ten nienaturalny, patologiczny stan, będący w tak nienaturalnym stosunku do rzeczywistości i prawdy; ale dziwiło go, zkąd ojciec jego, człowiek zajęty codzienną pracą, przyszedł do tych pojęć, do tak zdrowego na nie poglądu. Ojciec, zdaje się, zauważył to zdziwienie, bo wnet się odezwał:
— Dziwisz się zapewne, mój Adolfie, zkąd ja przychodzę do rezonowania o tych rzeczach, któremi tylko uczeni się zajmują. To téż nie z siebie je wysnułem; zawdzięczam to naszemu pastorowi. Wiele winienem temu człowiekowi — tak, człowiekowi, bo w istocie zasługuje na tę szczytną nazwę. On-to oświecił mnie w wielu kwestyach, o których wyobrażenia nie miałem; jego rozmowom zawdzięczam, że dziś widzę daléj świat po-za dymami moich fabryk; dom jego był dla mnie szkołą, a ciekawość moja przymusem szkolnym. Od niego dowiedziałem się, co wy nazywacie poezyą, ideałnością, jak wykoszlawiliście te pojęcia, jakie kaleki zrobiliście z tego. Czytałem potém kilka książek, których mi pożyczył, i zdziwiłem się, jak mogą ludzie trawić czas nad czytaniem ich, a cóż dopiero nad pisaniem. Udzieliłem mu swych uwag w tym względzie, — śmiał się pobłażliwie z ich naiwności, ale nie mógł zaprzeczyć im trafności. Wyczytałem w tych książkach, jak ci wasi poeci cudownie umieją opisywać zbrodnie, cudzołóztwo, zdenerwowane natury i — robić z tego błota bohaterów. Doprawdy, czytając te banialuki, człowiekowi wstyd, że jest tak prozaicznie porządnym człowiekiem. Według tych chorobliwych pojęć, człowiek pracujący regularnie i dający pieniądze do kasy oszczędności — to coś potwornie brzydkiego; a baron, wyrzucający tysiące na głupie kwiaty, urósłby na cudownie idealną figurę. Tfu! Bodaj was...
— Nie łącz mnie, ojcze, z tymi ludźmi — rzekł z uśmiechem Adolf — bo zupełnie podzielam twoje przekonania, i wielu dziś uczonych ma to samo zdanie.
— To mnie cieszy, bo nie chciał-bym ci narzucić mego zdania, a bolało-by mnie, gdybym widział w tobie umysłowego kalekę, podobnego do barona.
— Czy baron nie ma rodziny, że się tak nie ogląda na jutro i bezmyślnie rujnuje?
— Owszem, ma córkę, która wyszła za mąż, i jeszcze jakąś krewną przy sobie; ale te mają swój majątek. Baron jest tylko opiekunem téj drugiéj, nie wiem jednak, czy będzie się mógł w swoim czasie wyrachować się z téj opieki, bo zdaje mi się, że on nie ogląda się na to, zkąd dostać, byłe dostać.
— I córka jego mieszka z mężem swoim w Zalesiu?
— Podobno. Ale tylko gościną są u niego, bo mąż jéj ma majątek w innéj stronie. Ale co nam do tego. Nie lubię mówić o tych ludziach, to mnie drażni. Ot, lepiéj pogadajmy o naszych sprawach. Chcę cię zapoznać ze stanem naszego majątku.
То mówiąc, wstał, zbliżył się do wertheimowskiéj kasy i dobył z niéj pęk papierów.
— Będzie to podział familijny — mówił z uśmiechem, rozkładając papiery — przy którym, sądzę, bez notaryusza się obejdziemy.
— Jakto? chcesz mi, ojcze, oddawać majątek jaki? — spytał Adolf.
— Bardzo naturalnie: twoję część.
— Czyż nie dałeś mi wykształcenia, sposobu zarobienia sobie na kawałek chleba? To, coś ty zapracował sobie, to twoje; pozwól teraz i mnie pracować i dorabiać się.
— Mówisz, jak uczciwy syn, mój Adolfie; ale daruj, że ci powiem, że mówisz nierozsądnie. Gdyby każdy chciał zaczynać od początku, ludzie niedaleko-by zaszli tak w wynalazkach, jak w naukach. Na tém właśnie zależy postęp, że następcy nasi zużytkowują owoce pracy przeszłych generacyi i na nich, jak na fundamentach, budują daléj. Tak się ma rzecz i z majątkiem. Dziedzictwo to rzecz ważna, bo to dźwignia postępu, i zbrodniarz ten, kto się na nie targnie. Wiem, że nie jesteś chciwy mienia, że umiész pracować; dając cię uczyć, chciałem tego, abyś pracował. Ale inna rzecz pracować z małemi środkami, a inna z wielkiemi. Ludzi z takiemi zasobami wiedzy, jak ty, szkoda na podrzędne role dorobkowiczów, tak jak szkoda-by było generała na dowódzcę małego oddziałku, któremu-by lada oficer umiał przewodniczyć. Ja dorabiałem się małemi środkami i doszedłem do tego, co widzisz. Ty zaczniesz obracać większemi kapitałami, to téż możesz zajść bardzo daleko. To moje przekonanie i nie zmienisz go. Więc siądź przy mnie i słuchaj. Trzeba ci bowiem poznać historyą tego majątku, którego będziesz posiadaczem.
Tu wziął w rękę jeden z papierów, nieco już pożółkły od starości.
— Te cyfry — mówił, wskazując palcem — to wartości owych akcyi, o których ci wspominałem. To fundament mojéj fortuny. Suma wynosi dwadzieścia tysięcy talarów. Tyle właśnie, ile ten głupi baron wydał na kwiaty. Odtąd rozpoczyna się wzrost téj sumy coraz szybszy. Na tym papierze — mówił dalej, biorąc po kolei jeden papier po drugim — jest wartość pierwszéj mojéj fabryki: suma już wynosi sześćdziesiąt tysięcy. Po zakupnie osady, w któréj teraz jesteśmy, cyfry już znacznie przybierają. Ot tu masz w piérwszym roku sto tysięcy, w następnym sto pięćdziesiąt, w piątym suma ta poskoczyła na pięćkroć, a obecnie wartość naszego majątku wynosi milion cztery kroć sto tysięcy talarów. Z tego ośmkroć w budynkach i machinach, reszta w papierach. Część więc twoja wynosi siedmkroć, z których cztery będę ci mógł w gotówce wypłacić.
Adolfa zażenował trochę ten obrachunek 1 chciał go skrócić, zwrócił rozmowę na inny przedmiot, ale stary Schmidt z pedanteryą i ścisłością kończył rzecz całą.
— Pozwól — rzekł, wstrzymując syna — zrobić wszystko dokładnie. Oto część twoja. Chcę, abyś ją zabrał do swego rozporządzenia i nauczył się robić kapitałami. Rodzice, którzy dzieciom każą czekać na spadek po swojej śmierci, podobni są do człowieka, który-by dla zyskania lepszego apetytu męczył żołądek głodem przez dni kilka. Ztąd potem upadki wielkich fortun. Mnie cieszyć będzie, gdy będę widział, jak majątku używać umiesz.
Jeżeli lepiej ode mnie, skorzystam coś od ciebie; jeżeli gorzej, to nauczę cię i poprawię. Wziąwszy część swoję, będziesz miał ręce wolne i będziesz mógł rozpocząć zajęcie według swojej луоИ. Jeżeli nam się uda zwalczyć barona, rozszerzymy fabryki, a wtedy będziesz mógł wejść ze mną w spółkę.
Jeżeli nie, trzymać cię tu nie będę, choć rad-bym cię mieć blizko siebie. Ale tu idzie o to, żebyś nie zmarniał. Więc cię wiązać nie będę. Świat ci otworem. Nie chcę, aby przywiązanie do mnie było ci kamieniem u nogi. Było-by to samolubstwo. Niech ono tylko będzie kotwicą dla ciebie wśród burzy życia — to mi wystarczy.
Adolf słuchał z uszanowaniem poważnej mowy ojca i, odbierając od niego papiery, ucałował ze czcią rękę jego spracowaną.
— Jeszcze jedno — rzekł Schmidt — powiédz mi szczerze, nie jak ojcu, ale jak przyjacielowi, czy nie kochasz już jakiéj kobiety?
— Nie — odrzekł Adolf z otwartością, która nie pozwalała wątpić o prawdzie słów jego.
— To dobrze. Bałem się, czy między obcymi nie uwięzisz twego serca. Takie mieszane małżeństwa są niedobre. Najlepiéj będzie, gdy w kraju wyszukasz sobie towarzyszkę życia, tak poczciwą i zacną, jak była matka twoja. Tylko radzę ci, nie odwlekać tego zbytecznie, bo wczesne ożenienie równie korzystne, jak wczesne wstanie. Oba dają zdrowie. Ale dość o tém. Nie chcę, bym na początku znudził cię morałami i naukami, byś nie powiedział o ojcu, że marudny. A teraz. Boże ci błogosław, i basta. Rzecz skończona.
To powiedziawszy, pocałował raz jeszcze syna w czoło i poszedł do swego pokoju. Skromne i proste sprzęty były w tym pokoju, więcéj trwałe, niż wygodne. Nikt-by nie powiedział, że to mieszkanie człowieka, który przed chwilą dzielił się krociami.