O kawał ziemi/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O kawał ziemi |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka dni potem, Adolf w sekrecie przed ojcem wybrał się z wizytą do Jerzego.
Zaledwie minął slupy graniczne, które, groźnie patrząc na siebie z dwóch stron rowu, stały na straży posiadłości Schmidta i barona — uczuł zaraz, że się znajduje w odmiennej atmosferze. Wszystko, począwszy od herbownego znaku na tablicy, tchnęło pańską dumą, imponowało wspaniałością i gustem; wszędzie czuć było wszechwładny wpływ człowieka, który poprawiał i naginał naturę podług swoich upodobań i artystycznych fantazyi; wszędzie oko spotykało pełno niespodzianek, umiejętną stworzonych ręką. Skierowano bieg strumyka i rzucono go kaskadą po-nad sztucznie utworzoną grotą; wśród ciemnych ścian świerkowego lasu zrobiono miejsce słońcu i szerokiej polanie, na której stał modrzewiowy szałas w szwajcarskim guście; gdzieindziej znowu, po-nad gęstem sklepieniem liści, wznosiły się gotyckie wieżyczki jakiejś minki, osłoniętej bluszczem; to znowu wabiły miłym chłodem tajemnicze, ciemne aleje, ginące wśród klombów drzew, prześlicznie ugrupowanych.
W całem urządzeniu parku było wiele smaku i fantazyi; obawa jednostajności i znużenia wysilała fantazyą na pomysły najoryginalniejsze i najrozmaitsze. Park był od gościńca odgrodzony wysokim wałem, na którym w kilku miejscach przybito na słupach tablice, zakazujące przekraczania wału i chodzenia po parku pod najsurowszą karą. Dozorcy gajowi ściśle przestrzegali tego zakazu, i niejeden z robotników Schmidta, który dla odpoczynku po pracy i odetchnienia balsamiczném powietrzem wśród ciemnych drzew, zakradł się do parku, ciężko za tę chwilową rozkosz odpokutował. To też każdy omijał z przestrachem czarne tablice; ale zato przy każdéj nadarzonéj sposobności, z przyjemnością psuł i niszczył, co się dało.
Wrogie usposobienie starego Schmidta udzielało się czeladzi. To też nieraz zapuszczano ogień w suche mchy lasu; niejedno stare, wysokie drzewo, podpiłowane ukradkiem, upadało w nocy z łoskotem. Baron wyznaczał grube nagrody za pochwycenie sprawców, co się nieraz udawało. Przychodziło przy téj sposobności często do zajść krwawych. I tak, raz gajowy postrzelił jednego z takich szkodników, nie mogąc go dogonić i pochwycić w inny sposób. Rannego, związanego, odesłano potém do sądu. W kilka dni jednak znaleziono owego gajowego powieszonego w parku. Sądowe śledztwo nie mogło wykryć, czy to było morderstwo, czy samobójstwo; mimo tego, wielkie podejrzenie ciężyło o to na osadzie fabrycznéj.
Szczegółów tych dowiedział się Addolf od furmana, który także, jak z opowiadania można było wnosić, nie należał do przychylnych baronowi.
Adolf, słuchając jego opowiadania, z goryczą myślał o tém, że te obszerne lasy, w których tysiące spracowanych ludzi mogło-by znaléźć zdrowe powietrze i przyjemność, służą tylko dla wygody zaledwie kilku próżniaków. To go oburzało i zgadzał się w myśli z planem ojca, że, bądź-co-bądź, barona trzeba będzie zmusić do odstąpienia téj majętności. Układał sobie już w głowie, jak dla robotników, wędzących się po całych dniach w dymie i w pyle fabrycznym, stworzy tutaj oazę spoczynku i wytchnienia, jak urządzi dla nich po tych cienistych lasach spacery, restauracye, szpital dla chorych, mieszkania dla kalek i starców, ogródki dla dzieci, i mnóztwo innych projektów.
Jadąc daléj, Adolf zauważył, że pewna część parku, po lewéj stronie gościńca, otoczona była żelaznemi sztachetami. Las w tém miejscu przemieniał się w powabny ogród, urządzony zbytkownie. Przez młode świerki i przezroczyste modrzewie, które szły wzdłuż sztachet, przeglądały klomby kwiatów, altany na wzgórkach i niebieskie zwierciadło stawu. Wejście do téj części parku stanowiła brama, misternego rysunku. Przez bramę widać było szeroką, wspaniałą aleję, na której końcu stał domek myśliwski, leciuchny i nadzwyczaj elegancki. Nad bramą był napis także z lanego żelaza: „Zofijówka“. Widocznie nazwą i urządzeniem baron chciał naśladować tulczyńskie ogrody. Zofijówka urządzoną była dla siostrzenicy barona, ulubionej jego pieszczoszki. Była to właśnie ta część parku, której kończyny dotykały do zabudowań fabrycznych Schmidtów.
Adolf dziwnego doznawał wrażenia, wpatrując się w bramę i napis. W zdrobniałem i spieszczonem nazwisku owej nieznajomej Zosi kryła się jakaś tajemnicza, niewidzialna potęga, z którą ojciec i on występowali do zaciętej walki, jakby z jaką zaklętą księżniczką legendową. Czuł pewien żal do istotki, noszącej to delikatne imię, dlatego, że, aby ona mogła tu spędzić kilka chwil przyjemnie, ojciec jego spędza bezsenne noce, a ludzie jego cierpią niewygodę i przykrość; ale, z drugiej strony, miała ona dla niego powab, pewien urok, jaki mają rzadkie rośliny zwrotnikowe, rozkwitające w cieplarniach. Wyobrażał sobie, że rzadką, niezwyczajną musi być ta istota, którą baron ukochał więcej od własnej córki, której poświęcił najpiękniejszą część swego parku.
Jeszcze nie uwolnił myśli z ciężaru żelaznych liter, gdy na zakręcie lasu, na drodze ukazała się amazonka na koniu, w czarnej sukni i w kapelusiku z zieloną woalką. Za nią jechał lokaj w liberyi.
W pełnym galopie minęła Adolfa; przesunęła się tak szybko, że ten zaledwie miał czas uchwycić spójrzeniem popielaty kolor bujnych włosów i czarne jéj oczy. Przelotne spójrzenie, jakie rzuciła, mijając go, upadło na niego, jak iskra na pokłady prochu. Zdawało mu się, że coś buchnęło płomieniem w jego sercu i wstrząsnęło nim silnie. Wrażenie to trwało chwilkę małą, jak działanie elektrycznego prądu; przeszło wnet, zostawiwszy tylko żywszy rumieniec na jego twarzy i dziwny jakiś niepokój w duszy. Obejrzał się raz jeszcze za cudnem zjawiskiem; widział, jak piękna amazonka zatrzymała się przed bramą parku, dając ręką znak komuś wewnątrz będącemu, jak potém brama się otwarła i kopyta koni zadudniły po mostku, wiodącym do parku.
— Byłaż-by to ona? — pomyślał sobie Adolf, i żelazne litery przemieniły się w myślach jego w zarumienioną twarzyczkę z popielatemi włosami i czarnemi oczyma. Długo i mocno musiał zajmować się tém zjawiskiem, bo ani się spostrzegł, jak nagle znalazł się tuż pod bramą pałacu.
Sklepienie bramy podpierały karyatydy muskularne, nadnaturalnéj wielkości. Na wierzchu bramy, wśród wazonów z aloesami, stały dwa posągi mitologiczne, trzymające herbową tarczę, wykutą w kamieniu. Zajazd do pałacu, wysypany żółtym piaskiem, okalał strzyżony gazon, bogato ubrany w kwiaty, a na środku stała olbrzymia, malownicza brzoza z rozpuszczonemi warkoczami. Sam pałac podobny był z frontu raczéj do greckiéj świątyni, lub teatru. Kamienne schody, dwoma ramionami rozchodzące się na bok, prowadziły na balkon, podparty korynckiemi kolumnami. Nad kolumnami wznosiły się arkady, zacieniające ganek piérwszego piętra, ozdobiony kwiatami. Po bokach dwa pawilony, w kwadrat stawiane, miały szczyty ubrane w posągi, których linie wyraziście rysowały się na tle nieba.
Adolf zaledwie miał czas rzucić okiem na to wszystko; zaledwie bowiem bryczka jego zatrzymała się przed schodami pałacu, wyszedł lokaj z zapytaniem: kto i do kogo?
— Czy pan Jerzy jest w domu? — spytał Adolf, wysiadając.
— Jest w ogrodzie.
— Idź, zamelduj mnie. — To mówiąc, wręczył mu swój bilet, a sam wszedł na balkon, zkąd piękny, szeroki był widok na równiny i na jakieś miasteczko, leżące na kończynach widnokręgu.
Za chwilę pojawił się Jerzy, i po przywitaniu wprowadził gościa do sali, któréj ściany okryte były obrazami, przeważnie szkoły włoskiéj. Adolf zauważył, że Jerzy był nieco zakłopotany i roztargniony.
— Może nie w porę się zjawiłem? — odezwał się z otwartością. — Masz zapewne jakie ważne zajęcie?...
— Byliśmy w ogrodzie. Maurycy czytał nam swój ostatni utwór: „Synowie ducha“. Prześliczne!
— W takim razie wrócimy do ogrodu. I ty nie stracisz, i ja skorzystam przy téj sposobności.
Mówiąc to, wziął kapelusz i postąpił ku drzwiom. Jerzy spójrzał takim wzrokiem na niego, jakby coś okropnego popełnił i zatrzymał go za rękę.
— Co robisz?! Czy sądzisz, że Maurycy zezwolił-by na coś podobnego? Ja sam, jedynie przez protekcyą żony przypuszczony zostałem do słuchania. Tu jedna tylko Irenka jest w łaskach u naszego poety; ona jedna umié uprosić go, aby z nami dzielił się skarbami swojéj fantazyi.
— Wszak te skarby kiedyś publikowane będą dla wszystkich; dlaczegóż więc są tak pilnie strzeżone? — spytał Adolf z ironicznym uśmiechem.
— Być może, iż to kaprys dziecinny, który jednak w takim człowieku uszanować trzeba.
— Kaprys dziecinny u człowieka, który ma niby przewodniczyć ludziom.
— Lekceważysz taki talent... — rzekł urażony i zgorszony Jerzy.
— Nie, mój drogi... to ty go lekceważysz, respektując jego kaprysy. Ty uważasz go za dziecko, ja chciał-bym w nim widziéć męża dojrzałego.
— My go tutaj uważamy za coś więcéj: za istotę wyższą.
— I kadzicie mu bez litości. Nic sądziłem, że tacy, jak ty, mój Jerzy, żyją jeszcze na świecie... Jeżeli takich jest jeszcze dosyć, to nie dziwię się, dlaczego poeci nasi, odurzeni ich pochwałami i czołobitnością, nucą jak pijani, nie wiedząc sami, czego chcą i gdzie idą. To téż potęga słowa zatraciła się wśród stosów wierszy, jakiemi ci panowie zarzucili świat.
— Nie znasz całéj głębokości talentu Maurycego, równając go z tą plejadą.
— Znam go lepiéj, niż wy tutaj; i dlatego gniewa mnie, że talent taki poszedł wygodnym, ubitym gościńcem za innymi, zamiast innych pociągnąć za sobą na przód.
— Więc znałeś Maurycego? — spytał Jerzy. — A mnie się zdawało, że w wagonie zachowywaliście się, jakbyście się nigdy przedtém nie widzieli...
— Bo téż on mnie mógł nie znać; ale ja go znałem, i to wtedy, gdy talent jego zrywał się na inne poloty, jak orzeł ku słońcu. Dziś z talentu tego została piękna forma i błyszcząca fantazya, która bawi zmysły i zachwyca marzycieli... Ale też wtedy inne sternicze gwiazdy świeciły mu. Było to w Zurychu. Kółko młodzieży zacnéj, zapalonéj, postępowéj, otaczało go, on był jéj sztandarem, jéj kierownikiem. Napisał wtedy, pamiętam, „Nasze credo”. Poemat miał siłę i ogień marsza bojowego, porywał i wstrząsał do głębi; ale bo téż w nim wypowiedział najżywotniejsze prawdy, które, zawalone przesądami i fałszem, dobywają się z wysileniem i walczą o prawo bytu... Dziś może Maurycy nie przyznał-by się do tego poematu, który w tysiącznych odpisach krąży między młodzieżą; nie przyznał-by się może i do tego kółka, w którém żył wtedy. Dziś, jak kameleon, zmienił barwy i zasady, stał się sługą przesądów, które dawniéj kopał nogami; przeszedł do innego obozu. Ten obóz dał mu stanowisko i imię, jakiego tam szczupła garstka szermierzy prawdy i postępu dać mu nie mogła.
— Więc to jest powód twojéj niechęci do Maurycego, że się sprzeniewierzył waszym znakom. Nie uwzględniasz, że natura, tak nawskróś delikatna, wybredna, artystyczna, nie mogła istnieć w téj rubasznéj atmosferze, gdzie brutalność i szorstkość uchodzą za kardynalne cnoty.
— Dobre masz pojęcie o demokracyi — rzekł, śmiejąc się, Adolf. — Nie dziwię się, że ci nigdy nie przyszła myśl zostania demokratą. Masz o niéj wyobrażenie takie, jakie nasz chłop o piekle... Ale mniejsza o to; nie będę ci prostował tych pojęć, które, według mnie, już się przeżyły i istnieją tylko w ustach niektórych ludzi. Ja dzielę ludzkość inaczéj. Dzielę ją na pracujących i próżniaków. Co mi przyjdzie z demokraty, którego całą pracą jest szermowanie pięknemi frazesami? Wolę wtedy najwsteczniejszego arystokratę, który szkółkę we wsi postawi, bo z niéj większy pożytek, niż ze słów próżnych. Mów, jak chcesz, ale rób tak, aby z tego społeczeństwo miało korzyść; to jest moja dewiza. Dlatego i poeta, który całe życie poświęca na to, aby tworzył bawidełka, jest w moich oczach próżniakiem.
— Z tego się pokazuje, mój realisto, że w twoich oczach my tu wszyscy należymy do tego stronnictwa darmozjadów. Nie gniewam się, mój drogi, za twoję szczerość, bo mam inne pod tym względem pojęcia. Godzę się na pracę; ale nie zapominaj, że duch ma także swoje prawa, że człowiek doskonalący się, pracujący nad podniesieniem własnego ducha, nad wykształceniem siebie samego, nie może się nazwać próżniakiem.
— Owszem. Tylko go wtedy nazwę pracowitym próżniakiem. Co znaczy praca, która nic nie tworzy? Światło, ukryte w glinianym garnku, tę samę mi czyni przysługę, co ciemność.
— Więc wszystko, co nie przynosi doraźnych, namacalnych korzyści, to nazywasz próżniactwem? Więc sztuka, którą tyle wieków, tylu ludzi czciło i uprawiało, jest niczém, stratą czasu?... Oto do czego dochodzicie, panowie pozytywiści!
— Źle mnie zrozumiałeś, Jerzy. Nie potępiam, sztuki, ale jéj obecny stan chorobliwy, nieprodukcyjny. Sztuka ma wielkie zadanie w społeczeństwie: ona uszlachetnia, zapala, podtrzymuje w nas piękne uczucia i, ukazując ideały cnoty, zachęca do ich urzeczywistnienia. Ale idzie o to, aby poezya podnosiła to, co jest istotnie piękném, dobrém i szlachetném; aby złego nie odziewała w powabne szaty i nie nadawała mu pozoru cnoty; potrzeba, aby odbijała życie, jak źwierciadło, ale nie fałszowała jego fizyognomii. Ludzkość idzie na przód, wyraz jéj i potrzeby zmieniają się, a tymczasem poezya i Kościoł pozostały w tyle, za niemi.
Poeci chwalą wciąż, do unudzenia, tę minioną przeszłość; tam widzą piękność, wspaniałość, bohaterstwo. A przecież owe olbrzymie zapasy ludzkości w dzisiejszych czasach warte także pieśni; ludzie, co z cyrklem, łańcuchem mierniczym i łopatą zdobywają dla cywilizacyi przestrzenie ziemi, prostują drogi i budują koleje, większymi może są bohaterami, niż ci, którzy te drogi znaczyli ogniem i krwią. Poezya tego zrozumiéć nie chce; nie umié dopatrzyć ideału w bohaterze naszych czasów, bo patrzy na świat oczyma średniowiecznemi, podobnie jak Kościoł. W malarstwie także zwalona chata, ruina, nędza, silniéj przemawiają do nas, niż dostatek, ład, czystość. W muzyce, smętne tony bardziej chwytają, nas za serce, więcej się podobają. Czyż to nie jest stan chorobliwy, gust szpitalny? Czyż życie wesołe, jasne, spokojne, jest tak prozaicznem, że poezya, malarstwo i muzyka nie znajdują dla niego odpowiedniej formy? Wnioskując z dzisiejszego stanu sztuki, należało-by przypuścić, że wszelkie dodatnie, zdrowe, pełne życia twory i czyny są anormalnym stanem ludzkości; a przecież tego człowiek ze zdrowemi zmysłami przypuścić nie może. Więc należy raczej anormalności przypisać temu, co sztuka idealizuje.
Wejście lokaja, który przyniósł wodę z sokiem i cygara, przerwało Adolfowi dalszą rozprawę. Nie powrócili już do tego przedmiotu; Jerzy widocznie nie miał chęci do tego, i Adolf sam, ochłonąwszy nieco, pomiarkował, że po kilku latach niewidzenia się, rozprawa o sztuce nie była bardzo na miejscu. Obaj więc rozpoczęli rozmowę, tyczącą szczegółów ich życia. Przy pierwszem bowiem spotkaniu w wagonie, Jerzy tak był zajęty żoną, a Adolf krępowany obecnością obcych osób, że zaledwie kilka slow zamienić ze sobą mogli. Teraz dopiero Jerzy mógł spytać Adolfa, co porabia, jaki zawód obrał sobie w życiu.
— O ile sobie przypominam — mówił — miałeś wielki talent do malarstwa.
— I zużytkowałem go po swojemu: poświęciłem się mechanice. Dziś maluję plany fabryk i machin.
— Ty mechanikiem? Teraz się nie dziwię temu, coś wprzód mówił. Nietylko słowem, ale i czynem poparłeś zasady twoje.
— Wynikły one z mego wychowania. Ojciec mój jest człowiekiem w całem tego słowa znaczeniu praktycznym. Chowając się pod jego okiem, wcześnie przyzwyczaiłem się patrzéć na wszystko ze stanowiska utylitarnego. Korzyść stanowiła wartość rzeczy. Nie myślałem tylko o korzyściach materyalnych, ale także i o moralnych; jednak zawsze rzeczywistych. Otóż, takiém okiem patrząc na drogi, które się przede mną otwierały, przeniosłem mechanikę nad sztukę, bo mnie rozum praktyczny przekonał, że fabryka, którą zbuduję, koło któréj stukilkudziesięciu robotników znajdzie sposób do życia, a kraj pożydek, większą będzie miała wartość, niż obraz, choćby znakomicie namalowany, na który patrząc, doznają chwilowego wrażenia, pochwalą, że piękny, a po latach kilku zapomną. Powolne i słabe działanie sztuki na ludzi — nie zadowolniło mnie i pchnęło na praktyczną drogę.
— Wobec tych teoryi, wstyd-by mnie było przyznać się do zawodu, który obrałem sobie za cel życia, gdyby nie to, że jestem najmocniéj przekonany, że sztuka, mniéj widoczne, ale pożywniejsze i istotniejsze korzyści przynosi ludzkości. Świat długi czas obywał się bez machin i fabryk, ale nie mógł żyć bez sztuki. Uczucie, jeżeli nic jest konieczniejszą, to przecież szlachetniejszą potrzebą ludzkości, niż dobrobyt. A cóż podtrzymuje, ożywia, uszlachetnia to uczucie, jeżeli nie sztuka? Ta sztuka, którą radzibyście wykreślić z dziedziny potrzeb ludzkich.
— Przepraszam — przerwał mu Adolf. — Sztuki nie wykluczamy, ale ją uważamy tylko za środek, nie zaś za cel. Wszak dobrobyt stworzył sztukę. Dobrobyt ten był udziałem pewnych klas, które stały się potem mecenasami sztuki. Dziś dobrobyt ten chcemy rozciągnąć na masy.
— Pomimo praktycznego kierunku, znać w tobie słuchacza hejdelberskiego uniwersytetu, mój Adolfie. Umiesz rozmowę przeistaczać w dysputę filozoficzną. W taki sposób nie dowiesz się nigdy, jaki zawód sobie obrałem.
— Masz słuszność — rzekł Adolf, spostrzegłszy się, że znowu rozmowa weszła na dawne tory. — Więc obrałeś sobie zawód?
— Obrałem muzykę. Kształciłem się długi czas w Medyolanie, u najlepszych mistrzów uczyłem się kompozycyi. Kilka utworów moich muzycznych było drukowanych i krytyka nieźle je przyjęła. Marzeniem mojem teraz jest napisać utwór większy — operę, do której libretto obiecał mi Maurycy.
— Abutilon zanieś pod oranżeryą, a tu postaw różę! — odezwał się donośny głos tuż pod drzwiami szklanemi, prowadzącemi z sali do ogrodu.
Adolf spojrzał w tę stronę.
— To mój teść nadchodzi — rzekł Jerzy, objaśniając go.
— Baron Liwocki?
— Tak. Zaraz mu cię przedstawię.
— Proszę cię, przedstawiając mnie, albo opuść całkiem nazwisko moje, lub je zmień — rzekł Adolf z pośpiechem, zniżonym głosem.
— Czemu? — spytał Jerzy zdziwiony.
— Późniéj ci to wytłómaczę.
Czasu nie było na bliższe objaśnienie, gdyż baron ukazał się we drzwiach.