O krasnoludkach i o sierotce Marysi/I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O krasnoludkach i o sierotce Marysi |
Wydawca | M. Arct |
Data wyd. | 1909 |
Druk | M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Koszałek-Opałek zaraz się na wyprawę zbierać zaczął. Przyrządził sobie garniec najczarniejszego atramentu, potem wyszykował wielkie gęsie pióro, które, iż ciężkie było, musiał je, jak karabin, na ramieniu dźwigać; ogromne swoje księgi na plecach sobie przytroczył, podpasał opończę rzemieniem, włożył kaptur na głowę, chodaki na nogi, zapalił długą fajkę i stanął do drogi gotowy.
Wierni towarzysze zaraz się z uczonym Koszałkiem tkliwie żegnać zaczęli, niepewni, czyli go na ziemi zła jaka przygoda nie spotka i czy go jeszcze kiedy zobaczą.
Sam król Błystek miłościwy chciał go uściskać, iż bardzo sobie Koszałka-Opałka za uczoność jego cenił, ale się ruszyć nie mógł, gdyż zupełnie do tronu przymarzły mu szaty.
Skłonił tylko ze swego majestatu złote berło nad uczonym mężem, a gdy ten rękę królewską całował, stoczyło się po królewskiem licu kilka jasnych pereł, które z brzękiem na kryształową posadzkę upadły. Były to zamarznięte łzy dobrego króla. Podjął je natychmiast skarbnik państwa Groszyk i w szkatułę drogocenną włożywszy, do skarbca zaniósł.
Cały dzień gramolił się uczony Koszałek, zanim z groty na ziemię wyszedł. Droga była stroma, korzeniami odwiecznych dębów splątana, odłamki skały, żwiry i kamyki usuwały się z pod nóg, lecąc z głuchym łoskotem gdzieś na dno przepaści; zamarzłe wodospady świeciły jak szyby lodu, po których uczony wędrowiec ślizgał się w swych chodakach, i tylko z największym trudem posuwać się mógł w górę.
Na domiar biedy, wybrał się bez jakiegokolwiek posiłku na drogę, gdyż dźwigając wielkie księgi, wielki kałamarz i wielkie pióro, nic innego unieść już nie mógł.
Byłby Koszałek-Opałek zupełnie z sił opadł, gdyby nie to, że natrafił na dobrze zagospodarowany dom pewnego przezornego chomika.
Ten chomik miał pełną śpiżarnię różnego ziarna i orzechów bukowych, z czego coś nie coś zgłodniałemu wędrowcowi udzielił, a nawet na sianie, którem dom cały był wysłany, odpocząć pozwolił, pod warunkiem, że o siedzibie jego nic a nic w wiosce nie powie.
— Bo — mówił — są tam psotne chłopaki, które jakby tylko o mnie się zwiedziały, oho! jużbym przed niemi spokojności nie miał!
Koszałek-Opałek z wdzięcznością opuścił gościnnego chomika, posilony na duchu i na ciele.
Szedł teraz wesół i raźny, poglądając z pod ciemnego kaptura po chłopskich pólkach, po łąkach, po gajach. A już ruń dobywała się i parła gwałtownie nad ziemię; już trawki młode puszczały się na wilgotnych dołkach, już nad wezbraną strugą czerwieniały pręty wikliny, a w cichem, mglistem powietrzu słychać było kruczenie żórawi, wysoko gdzieś, wysoko lecących.
Każdy inny krasnoludek poznałby po tych znakach, że wiosna już blizko, ale Koszałek-Opałek tak był od młodości pogrążony w księgach, że poza niemi nic nie widział w świecie, i na niczem nie rozumiał się zgoła.
Wszakże i on miał w sercu taką dziwną radość, taką rzeźkość, że nagle zaczął wywijać swojem wielkiem piórem i śpiewać znaną starą piosenkę:
...Precz, precz smutek wszelki,
Zapal fajki, staw butelki.
Zaledwie jednak był w połowie zwrotki, kiedy posłyszał ćwierkanie gromady wróbli na chróścianym, grodzącym pólko, płocie; urwał tedy piosenkę swą natychmiast, aby się z tą gawiedzią nie bratać, i namarszczywszy czoło, szedł z wielką powagą, iżby ona hołota wiedziała, że mężem uczonym będąc, z wróblami kompanii nie trzyma.
A że już i wioskę widać było, skręcił tedy na przydrożek, gdzie go zeszłoroczne badyle różnego chwastu prawie zupełnie zakryły, i niepostrzeżony, do pierwszej chałupy doszedł.
Wieś była duża, szeroko rozbudowana wśród poczerniałych teraz i bezlistnych sadów, a ostatnie jej domostwa opierały się o ciemną ścianę gęstego sosnowego boru.
Chaty były zamożne, świeżo wybielone, z kominów ulatywał dym siny, w podwórkach skrzypiały studzienne żórawie, parobcy poili konie i porykujące bydło, a kupki dzieci bawiły się hałaśliwie na wysadzonej topolami drodze, to w „gonionego”, to znów „w chowanego”.
Ale nad całym tym gwarem górował huk młota i dźwiękanie żelaza w poblizkiej kuźni, przed którą stała gromadka lamentujących niewiast. Obaczywszy je, Koszałek-Opałek posunął się ostrożnie wzdłuż płota, i stanąwszy za krzaczkiem tarniny — słuchał.
— A niecnota! A zbój! — mówiła jedna. — Jak on się do kowalowego kurnika zakraść nie bał, to już przed nim nigdzie kokoszy nie skryje!
A druga:
— Co to kokoszy! To było złoto, nie kokosza! Dzień na dzień jaja niosła i to jak moja pięść! Na całą wieś takiej drugiej niema!
Tak znów insza:
— A mojego koguta kto zdusił? Nie jegoż to sprawka? To jakem zobaczyła te roztrzęsione piórka, Bóg łaskaw, żem z żalu nie padła! Jak nic byłabym za niego wzięła z pięć złotków, albo jeszcze i piętnaście groszy.
Tak znów ta pierwsza:
— A co za podstępca! Co za kat taki! A co to za moc w tych pazurach! Żeby zaś taką jamę pod kurnikiem wygrzebać! A to i chłop łopatą lepiejby nie zrobił! A że też nijakiego sposobu nie ma na takiego zbója!
Ale wtem wybiegła z chałupy przy kuźni kowalka, i nie dbając na zimno, bez kaftana, stanęła przed progiem, fartuch do oczu podniosła i z głośnym płaczem zawodzić poczęła.
— A mojeż wy czubatki kochane! A mojeż wy kogutki pozłociste! A cóż ja teraz bez was pocznę, sierota!...
Dziwił się temu lamentowi Koszałek-Opałek, słuchając to jednem, to znów drugiem uchem, bo nie mógł jakoś zrazu pomiarkować, o coby to onym niewiastom chodziło. Aż nagle stuknął się palcem w czoło, pod płotem między chwasty siadł, kałamarz odkorkował, pióro w nim umaczał, strzepnął, i otwarłszy wielką swoją księgę, takie w niej zapisał słowa:
...„Drugiego dnia podróży mojej zaszedłem do nieszczęsnej krainy, którą tatarowie napadłszy, wybili, wydusili, lub uprowadzili w jasyr wszystkie koguty i kokosze. Zaczem kowal miecze na wyprawę kuł, a przed kuźnią rozlegał się płacz i narzekanie.”
Jeszcze to pisał, kiedy w progu kuźni stanął kowal, i huknął basem.
— Co to pomoże płakać? Tu trzeba garnek z żarem wziąć i tego nicponia z jamy wykurzyć dymem! Jużci wiadome rzeczy, że pod lasem lis w jamie siedzi. Albo go wykurzyć, albo go wykopać. Dalej Jasiek!
Duchem Stach! — chłopaków zwołać i z łopatą mi na niego! A ty, matka, nie płacz, jeno garnek z żarem szykuj! Szedłbym sam, ale że robota pilna!
I zaraz się z progu do kuźni nawrócił, a dźwiękanie żelaza znów słyszeć się dało.
Ale dwóch kowalczyków, porzuciwszy miechy, biegło przez wieś, wołając: Na lisa! Na lisa!
Zaczem i baby pociągnęły ku chatom szykować wyprawę.
A wtedy, baczny na wszystko Koszałek-Opałek znów umaczał pióro i wpisał w księgę te słowa:
„Tatarowie ci mają nieustraszonego wodza i Chana nad sobą, który się zwie Lis Wielki, a ukrywają się w leśnych norach, skąd ich ludność miejscowa wykurza armatnim dymem.”
Zaledwie jednak skończył to pisać uczony kronikarz, kiedy go doleciała okrutna wrzawa. Spojrzy, a tu wali przez wieś gromada bab, dzieci i wyrostków z łopatami, z kijami, z garnkami, a za gromadą, naszczekując, podążają w stronę lasu „Kruczki”, „Zaboje”, inne pokurcie, szczekając i ujadając srodze. Raz jeszcze tedy umaczał pióro Koszałek-Opałek, i taką uwagę w kronice swojej dopisał:
„Na wojnę przeciw Tatarom nie chodzą w krainie tej chłopi, ale baby, dzieci i niedorosłe chłopaki; które wojsko zgiełk srogi w marszu na nieprzyjaciela czyni, lecąc przez wieś wielkim pędem; za główną zasię armią gromada psów okrutnym wrzaskiem męstwa do boju dodawa.
Co iżem własnemi oczyma oglądał, podpisem stwierdzam.”
Tu przechylił głowę, zmrużył lewe oko i podpisawszy u brzegu karty: „Koszałek-Opałek, Nadworny Historyk Króla Jegomości Błystka,” — uczynił misterny, a szeroki zakręt.
Tymczasem z tamtej strony płota zaleciał go miły dymek jałowcowy, w którym się Krasnoludki szczególnie lubują. Pociągnął Koszałek-Opałek wielkim swoim[1] nosem raz, pociągnął drugi raz, a rozchyliwszy chrósty począł pilnie patrzeć, skądby ów dymek szedł. Jakoż ujrzał pod borem siny, wijący się sznurek, a gdy dobrze okulary przetarł, zobaczył w polu niewielkie ognisko i siedzących dokoła niego pastuszków.
Poczciwy Krasnoludek niezmiernie dzieci lubił; puścił się tedy ku ognisku na przełaj ugorem, kierując się wprost na ów dymek i pociesznie przeskakując bruzdy.
Zdumieli się pastuszkowie zobaczywszy małego człowieczka w podróżnej, rzemieniem podpasanej opończy z kapturem, z księgą pod pachą, z kałamarzem u pasa i z piórem na ramieniu.
Zaraz też Józik Srokacz trącił w bok Stacha Szafarczyka, i pokazawszy palcem owego człowieczka, szepnął:
— Krasnoludek!
Dzieci pootwierały usta szeroko i wpatrzyły się w niego jak w tęczę. Nie bały się przecież, tylko je ogarnął dziw nagły. Nie bały się, bo każde wiedziało dobrze, iż Krasnoludki nikomu krzywdy nie czynią, a jak ubogim sierotom, to i pomagają nawet. Jakoż Stacho Szafarczyk przypomniał sobie zaraz, że kiedy mu cielęta zaprzeszłej wiosny uciekły do lasu, takusieńki maluśki człowieczek pomógł mu je wyszukać i na pastwisko zagnać. Jeszcze go pogłaskał i poziomek mu w czapkę nasypał, mówiąc:
— Nie bój się! Naści, sieroto!
Tymczasem Koszałek-Opałek do ogniska podszedł, i wyjąwszy fajkę z zębów, przemówił grzecznie:
— Witajcie, dzieci!
Na co pastuszkowie odrzekli z powagą:
— Witajcie, Krasnoludku!
Ale dziewczynki skuliły się tylko, i naciągnąwszy chuściny na czoła, tak, że im ledwo czubki nosów było widać, wytrzeszczyły na przybysza niebieskie oczęta.
Koszałek-Opałek popatrzył na nie z uśmiechem i zapytał:
— Czy mogę się pogrzać przy waszem ognisku? Bo zimno!
— Jużci, że mogą! — odpowiedział rezolutnie Jaśko Krzemieniec.
— My ta nie takie zazdrościwe! — dorzucił Szafarczyk.
— A Jaśko Srokacz:
— Niech se Krasnoludek siędą! godne miejsce!
I namykał poły od siwej sukmanki, czyniąc mu miejsce przy ogniu.
— A dopieką się ziemniaki, to se i pojeść mogą, jeśli wola! — dorzucił gościnnie Kubuś.
Tak insi:
— Pewnie, że mogą! Ino patrzeć, jak się dopieką, bo już duch idzie od nich.
Siadł tedy Koszałek-Opałek, i poglądając mile po rumianych twarzyczkach pastuszków, mówił z rozrzewnieniem:
— A mojeż wy dzieci kochane! A czemże ja wam odsłużę!
Zaledwie to jednak powiedział, kiedy Zośka Kowalczanka, zakrywszy wierzchem ręki oczy, zawołała prędko:
— A to nam bajkę powiedzą...
— Iii!... Co tam bajka! — rzekł na to Stacho Szafarczyk z powagą. — Zawszeć prawda je lepsza, niż bajka.
— Pewnie, pewnie, że lepsza! — rzekł Koszałek-Opałek. — Prawda jest ze wszystkiego najlepsza.
— Ano jak tak, — zawołał wesoło Józik Srokacz, — to niechże nam powiedzą, skąd się Krasnoludki wzięły na tym tu światu?
— Skąd się wzięły? — powtórzył Koszałek-Opałek, i już się zabierał powiadać, gdy wtem ziemniaki zaczęły pękać z wielkim hukiem. Zaczem ruszyły się dzieci wygrzebywać je patykami z żaru i z popiołu.
Uczony mąż wszakże przeląkł się srodze owego nagłego huku, i skoczywszy w bok, stanął za polnym kamykiem; dopiero z tej fortecy przypatrywał się dzieciom, jedzącym jakoweś okrągłe i dymiące kule, których nie znał. Zaczem rozwarł księgę, i oparłszy ją na owym polnym kamyku, takie w niej słowa drżącą ręką pisał:
„Lud w tej krainie tak jest wojenny i mężny, iż drobne dzieci pieką w gorącym popiele kartaczowe kule, które gdy w żarze z trzaskiem pękać poczną, co jest całkiem niebieskiemu grzmotowi podobne, wtedy chłopcy, od pieluch już śmiercią gardzący, a i mdłe dziewczątka nawet, wygrzebują one pękające z okrutnym hukiem kartacze, i dymiące jeszcze wprost do gęby kładą. Czego naocznym bywszy świadkiem, a wydziwować się takiemu rycerskiemu animuszowi nie mogąc zgoła, ku wiecznej pamiątce potomnych rzecz tę zapisuję. Dan w polu na ugorze, o przedwieczorowej porze.”
Poczem następował podpis i zakręt zamaszystszy jeszcze, niżeli poprzedni.
Tymczasem rozszedł się w polu tak smakowity zapach pieczonych kartofli, iż mąż uczony poczuł nagle jakowąś czczość w sobie i głośne burczenie żołądka.
A widząc, że one kartacze pękające najmniejszej szkody pastuszkom nie czynią, że się owszem dzieci po brzuszynach aż głaszczą od owego wybornego jadła, wyszedł z za kamyka ostrożnie i zwolna się do ogniska przybliżył. Zaraz też Zośka Kowalczanka, ukruszywszy nieco ziemniaka, podała mu go na gałązce chróstu, zachęcając, aby brał i jadł.
Nie bez trwogi Koszałek-Opałek wziął oną kruszynę w usta, ale wnet posmakowawszy, wyciągnął rękę po więcej. Kruszyły tedy dziewczątka conajpiękniej dopieczone ziemniaki i, po oskubince mu dając, tak się z nim oswoiły, że Kasia Balcerówna ostatni kęsek sama mu w usta włożyła, na co wszystkie, a najgłośniej Kasia, zapiszczały z okrutnej uciechy.
- ↑ Brak części tekstu; treść (zaznaczoną kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania Urzędu Oświaty i Spraw Szkolnych, Jerozolima 1943 r. CBN Polona.