O krasnoludkach i o sierotce Marysi/IV/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O krasnoludkach i o sierotce Marysi |
Wydawca | M. Arct |
Data wyd. | 1909 |
Druk | M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Widniała już zdaleka w księżycowem świetle Wólka Głodowa. Do niej to dążył Skrobek, skręciwszy w bok z gościńca. Nagle odwróci się do jadących na wozie Krasnoludków i rzecze:
— Na mój kiepski rozum, trzaby nie wszystkie panięta w jednem miejscu naraz wysypać; bo jakby tyle gąb w jednej wsi przybyło, toby się taka drogość stała, że to ha, i mogłoby być głodno.
— Racya! — odezwał się na to z głębi woza głos jakiś, a był to głos zakopanego w sianie po uszy Podziomka.
— Ano po dwóch, po trzech, po pięciu poprószyć sam, tam, to i paniętom lepiej będzie i tym ludziom we wsi też!
Na to król:
— Roztropny z ciebie człek! Uczyń, jakoś powiedział.
Przystanął tedy Skrobek, podrapał się w głowę, a ukazując na wieś przydrożną, rzecze:
— A choćby, na ten przykład, hajno, do tej tam wioski dwóch, trzech dać? Oj, dobrzeby się miał taki, bo to Sytna-Wólka jest, bogata wieś na całą okolicę, chłop w chłopa same gospodarze, a każdy spasiony tak, że za wołu waży! Te dzieci, te baby, to to się aż toczą jak kule, takie okrągłe, takie tłuste! Jak niema tłuste być, kiedy w każdej chałupie od rana do nocy warzą, a kraszą, a solą, a zasiekują, jakby na Wielkanoc, a siądzie tam chłop do miski zrana, to nie wstanie od niej aże do południa, by się do drugiej przysiąść.
— Stój!... Stój!... — zakrzyknie na to zagrzebany w sianie Podziomek.
Ale chłop prawił dalej, jakby go nie słyszał.
— Coby się nie miał przesiadać od miski do miski, kiedy tam ziemia taka, że sama bez człeka plonuje setnem ziarnem. A co tu sadła, a słoniny, a gęsiego szmalcu! Nieprzejedzone rzeczy!...
— Stój! stój-że! — krzyknął głośniej teraz, gramoląc się z siana, Podziomek. — Stójże, kiedy wołam!
— A co tam? — zapytał chłop, jakby go pierwszy raz słyszał.
Wygrzebał się Podziomek i patrząc bystro chłopu w oczy, zapyta:
— Nie łżesz-że, ty chłopie?
A Skrobek:
— Cobym miał łżyć? Prawda jest i już!
— Jadła dość, mówisz?
— Co żywot strzyma!
— I kraśno?
— Omasta aż po brodzie kapie!
— A misy duże?
— Jak to miesięczne koło!
A księżyc już zachodzić począł.
— Kiedy tak — rzecze Podziomek, do króla się obracając — to ja się tu, Miłościwy Królu, zostaję!
To mówiąc, ścisnął królewskie kolana, towarzyszom, stojąc w półdrabku na waletę zakrzyknął, i na chłopa wołać począł, żeby ku tej wsi nawrócił.
Co gdy Skrobek dość skwapliwie uczynił, zawadził o kamień kołem, wóz się zatoczył cały, aż podskoczył, i Podziomek jak stał, tak wyleciał z niego.
Nie uczyniła mu się co prawda najmniejsza krzywda, bo na głęboki, drobny piasek padł, jakby na pierzynę, wszakże narobił tak srogiego krzyku, że się wszystkie psy pobudziły we wsi i głośno ujadać poczęły.
Odezwał się na to szczekanie jeden, drugi gęsior, zagęgała tu, to tam jakaś gęś czujniejsza, za nią druga, dziesiąta, dwudziesta; zaczem podniósł się po podwórkach i chlewikach wrzask tak przeraźliwy, jakby się cała wieś paliła.
— Aj! kości moje, kości!... — krzyczał, macając się po żebrach Podziomek, w nagłym przestrachu, z powodu owego szczekania i gęsiego wrzasku, ale głos jego niknął w tej wrzawie tak, że go i niewiele słychać było.
Skrobek, zaciął szkapę i ruszył sporym kłusem. Podziomek wstał, a obejrzawszy się, spostrzegł, że obok niego, w piasku, grzebie się ktoś drugi jeszcze; a kiedy księżyc wyjrzał z poza chmury, poznał z największem zdumieniem Koszałka-Opałka.
Czyli mnie wzrok myli — rzecze Podziomek — czyliś to ty, uczony mężu, we własnej swej osobie?
— Jam jest, bracie! — rzecze na to Koszałek-Opałek.
— Czyliżbyś, uchowaj Boże, wypadł takoż z woza?
— Ej, nie! — rzecze Koszałek — wyskoczyłem tylko za pozwoleniem królewskiem. Bo widzisz, bracie, kiedy tu taki wrzask gęsi jest, to same gęsi też być muszą. Czy jasno?
— Jasno, jak słońce.
— A gdy gęsi są, to i pióra muszą być! — rzecze dalej Koszałek-Opałek. — Jakże?
— Jak dwa a dwa cztery! — zakrzyknie ów na to.
— A jak są pióra — prawi znów uczony — to i moja sława nie przepadnie, gdy księgę nową zamiast tej zgubionej napiszę. Nieprawdaż?
— Prawda jak wół! — potwierdził z zapałem Podziomek. Ale choć tak gorąco potakiwał towarzyszowi swemu, w rzeczy samej nie bardzo był rad, że do tych tłustych kęsków, jakie sobie obiecywał, kompana ma. Więc po chwili rzecze:
— Wiesz co, uczony mężu? Mojem zdaniem, nie przystoi mędrcowi między chłopstwo się pchać i razem z prostakami u misy siadać. Bo łatwo taką drogą uczoność na szwank narazić można. Zrobim tedy tak: ja pójdę do wsi, a ty do lasu. Jak już noc się zrobi i wszyscy się pośpią, ja cię, uczony mężu, sprowadzę, i posilisz się tem, co tam gdzie na misie zostanie. Choćby i przyskąpo czasem wypadło, nic to, bo wszak nie samym chlebem człowiek żyje. A tak przynajmniej honor twój utrzymany będzie. A honor — rzecz główna!
— Dobrze radzisz, kochany bracie! — rzecze na to rozrzewniony Koszałek-Opałek. I rzuciwszy się na szyję Podziomka, nuż go ściskać i całować.
Markotno się zrobiło Podziomkowi, gdyż dobre serce miał, że jego podstępna rada tak zaraz przyjętą została, ale iż głos łakomstwa mocniejszy w nim był, niżeli głos serca, wprędce się tedy z swej markotności otrząsnął, i uściskawszy nawzajem Koszałka-Opałka sam go do boru odprowadził, pożegnał raz jeszcze, życząc jaknajmędrszych myśli, poczem, chyłkiem pod płotami krążąc, do najpokaźniejszej chaty skierował swe kroki.
Nie było podobno nigdy większego zawodu jak ten, który spotkał w chacie tej Podziomka.
W komorze pustka, że i mysz by zdechła, dzieża od chleba nasypana otrębami, słoniny w ząb, kaszy ani śladu, o szmalcu i półgęskach ani się nie śniło.
Zajrzał Podziomek do garnków — puste; nie znać nawet, żeby się w nich wczoraj gotowała strawa; zajrzał do misek, do rynek, to samo.
Wymknął się co rychlej z tej chaty i do drugiej biegł, ale i tu lepiej nie było. Przepatrzył piątą, dziesiątą — to samo. A ci ludzie, których tam widział śpiących, toć skóra a kości.
Nigdzie porządnej pościeli, nigdzie statków jakich takich, nigdzie nawet dobrego konia w stajni, lub krowy w oborze. Wiele też chałup zupełnie chyliło się ku ziemi, trzymając się tylko dylami pod strzechę wpartemi, jak kaleki o kulach stojące. Nawet i dom sołtysa niewiele był lepszy.
Taki to tam był ciężki przednówek wiosenny.
— A, niecnotliwy chłopie! — zakrzyknął w złości, zacisnąwszy pięście. — Otóżeś mnie podszedł! Otóżem w biedę popadł! Otóżem się oszukał! Głodowa Wólka! a powiadał niecnota, że „Sytna”, że omasta po brodzie kapie, że jadła — co żywot strzyma!
Otóż masz jadło! Otóż masz omastę! A toć mi tu przyjdzie wyschnąć jak żerdź w płocie. Żeby choć zuchelek chleba. Choć odrobinkę kiełbasy! Żeby choć ryneczkę barszczu!
Dniało już, i coraz wyraźniej nędzę tej wioski widzieć było można, kiedy Podziomek na rozstaju stanąwszy, zadarł głowę i tablicę przybitą tu na słupie czytać zwolna zaczął.
Czytał, czytał, i własnym oczom nie wierzył. Tuman czy co?
„Gło-do-wa Wól-ka”.
I znów zaczynał na nowo: Gło-do-wa Wól-ka. Najwyraźniej: Gło-do-wa!
Załamał ręce nieszczęsny Podziomek, i stał w głębokiej pogrążony trosce, a słońce zwolna podnosić się z za lasu poczęło.
Wtedy raz jeszcze na słup ze smutkiem spojrzawszy — „Gło-do-wa Wól-ka” odczytał i westchnął.