O krasnoludkach i o sierotce Marysi/IX/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł O krasnoludkach
i o sierotce Marysi
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1909
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

D

II.

Dziwili się teraz ludzie, którym koło uroczyska wypadła droga, co za człowiek taki o każdej dnia godzinie pnie siekierą w niem rąbie, chaszcze i kamienie dobywa, na miedzę daleko toczy, krzaki i tarniny kopie, piołuny i dziewanny siecze, ziemię z pod dziczek wydziera.
Kto szedł, stawał i na robotnika tego patrzał, co tak wielki ogień w oczach miał, taki pot na czole kipiący, jakby z niedźwiedziem za bary szedł — a nie ustawał.
— Sprostowalibyście krzyża — mówili chłopi.
A Skrobek:
— Nie ten się gnie, kogo praca gnie, tylko ten, co go lenistwo i bieda przygina.
Przechodziły dziewczęta, więc patrzą i mówią cienkim, litościwym głosem:
— A toć na was potu, jak tej rosy w trawie. Spocznijcież nieco!
A Skrobek:
— Nie będzie ten chleba jadł, kto ziemi nie urosi potem.
Idą baby, dziwują się, głowami zawitemi w krasne chusty kręcą i mówią:
— Reta! reta!... A toć się chłopisko na nic zerwie! Ani tego chleba nie poje, co go z tej ziemi zbierze.
A Skrobek:
— Nie pojem ja, to pojedzą insi! Człeka dziś, jutro, a tej ziemi zawsze!
Ale choć Skrobek tak pracował pilno, nie ruszyłby sam o swej mocy ani jednego z tych wielkich kamieni, i pnia ani jednego nie dobyłby na wierzch, gdyby mu nie pomagały drobne Krasnoludki. Nie widział ich chłop, bo takie się przytaić umieją, i nieraz się sam sobie dziwił:
— Hej! hej! Skąd się ta moc bierze we mnie? — mówił, wywalając pień ogromny, co w ziemi na sążeń tkwił. — Czterech chłopów robićby tu co miało!
A nie widział, że tuż przy nim cała gromada Krasnoludków pień co siły pcha, okopuje, obrąbuje, aż wióry lecą! Skrobek raz siekierą z góry, a ci dziesięć razy; aż go i wywalą!
Chwyci się Skrobek kamienia i aż zadumieje.
— Co u grzecha! — myśli — kamień taki, że to ha! a letko się toczy.
A nie widzi, że gromada Krasnoludków razem z nim pcha; dźwignie on raz, oni dziesięć razy!
Taką pomoc miał.

Więc się tylko ta robota paliła Skrobkowi w ręku.

A kiedy przyszedł ósmy dzień, niktby tego uroczyska nie poznał. Z pod głazów i korzeni, z pod krzów i zielska wyjrzała nowa ziemia do rannego słońca. Zaczerniały przed chatynką pnie wielkie, smolne na opał zimowy złożone; legły na miedzy wysokie kupy chróstu i tarniny, gdzieniegdzie tylko sterczy po brzegu krzak głogu, żeby granice znaczył, a zresztą pole czyste, równe, górki rozkopane, doły zarzucone, a skowronek polatuje nad tą nowizną i śpiewa tak cudnie, tak rozgłośnie, jakby srebrne gęśliki grały na hejnał poranny.
Zapłakał z radości Skrobek, wiodąc pług nowy na zagon swój własny, czapkę zdjął, poklęknął, ucałował ziemię z dzikości dawnej dobytą, grzmotnął się w piersi raz i drugi, a chwyciwszy za grządziel, zagłębił w rolę krój ostry, szeroki, w którym rozbłysło wielkim blaskiem słońce.
— A hej! — krzyknął chłop. — A hej, pole ty moje!
A pod gajem rozległo się szerokie echo:
„A hej! a hej!”
Tam na ostatniej miedzy śpiewał i klaskał w ręce wesoły naród Krasnoludków, patrząc na oracza swego. Sam Król Błystek we własnej osobie skinął złotem swojem berłem nad nowym pługiem, a błogosławił mu, aby chleba dobywał z ziemi w radości i w spokoju.
Ale kiedy wieczorem ze swego pólka, świeżą ziemią pachnącego, Skrobek do chaty wracał, mdło mu się zrobiło na wspomnienie tego brudu, jaki go tuż za progiem czekał. Tam na roli wonnie, czysto, tam nad rolą niebo jak modre jezioro, na którem we dnie pławi się słońce, a wieczorem pływa księżyc, srebrnem wiosłem skry krzesze, a z każdej skry gwiazda jasna; a tu w chacie niechlujnej wszystko szare, zakopciałe, pyłem przysute, śmieciem przytrzęsione.
— Już i w boru ładniej, — myśli Skrobek. — W boru dziki chmiel po drzewach się wiesza, a w chacie pajęczyna od kąta do kąta. Na kruku czarne pióra świecą się, jak woda, a na mnie i na moich chłopcach koszule ociężały z brudu. Nawet na jaszczurce onej skóra taka czysta, że się w niej słońce przejrzy, a chłopaczyska moje umurzane tak, że możnaby rzepę na nich siać.
Pochylił głowę zasumowany Skrobek, westchnął ciężko, do chaty wchodzi.
Lecz cóż to?
Izba jakby nie ta sama. Komin świeżą gliną wylepiony, pajęczyny omiecione, ława, stół, zydle pomyte, śmieci jakby nigdy nie bywało, cała chatynka uboga pojaśniała, wypiękniała nagle.
Przetarł chłop oczy, myśli, że ino patrzeć, jak się to wszystko gdzieś podzieje, ale izba stoi, jak stała, a w niej ład aż pachnie.
— Któż to tak tu gospodarował? — spyta Skrobek.
— A to Marysia sierota i my też! — odkrzyknął Kubuś.
Skrobkowi serce zmiękło. Jakby lepsze czasy dla niego nastały. Jakby się dobro jakieś nad nim rozpostarło i przeniknęło przez oczy do duszy. Przytulił troje dzieci do siebie, a gdy ujrzał, że Wojtuś i Kubuś mają włoski poczesane gładko i liczko umyte, łza ojcowska padła na trzy jasne główki, które ucałował kolejno.
A tu jak na toż jaskółka wracała do gniazdka, do swoich maleńkich pisklątek na podwieczerze. Trzy razy zapędzała się i trzy razy wracała, nie mogąc chaty poznać, takie w niej zmiany. Dopieroż obejrzawszy cały ów porządek, nucić i świergotać wesoło zaczęła:

Chłop... chłop... chłop!...
Pole swoje kop!
Chatę czysto rządź,
I wesołym bądź!

Jak widzicie, nie była to bardzo ładna piosneczka, ale jaskółka, wiejska prostaczka, nie umie uczenie śpiewać. Za to jak wesoło, jak raźno! Aż się ludziom od jej piosenki lżej czyni na duszy.
I Skrobkowi uczyniło się dziwnie lekko, błogo. A iż przy pracy i w porze dnia znojnego też był prochem przysuty, po wiaderko sięgnął, do studni poszedł, ręce i twarz czysto obmył, czuprynę strząsnął i schludziwszy odzież, do misy kartofli wesoło z dziećmi siadł za stołem.
I tak już mu to zwyczajem zostało.
Chłopięta Skrobkowe nienawykłe widzieć, aby się ojciec przed wieczerzą mył i żeby tak mile na nich patrzał, razem z jaskółką dziwiły się tej odmianie.
— Musi Wielkanoc będzie! — mówił z głębokim namysłem Wojtuś.
A Kuba:
— Musi tatuńcio wieprzka kupować będą!
Chodzili teraz obaj z wielką powagą, wystawiwszy naprzód brzuszyny, ręce w tył, głowy zadarte, włosy wodą przymuskane gładko, sami sobie dziwiący się, a z partesa stąpający bosemi nożętami, precz wyglądając owej Wielkanocy i owego wieprzka.
Dawniej ich Skrobek nierad przy sobie widział, i nieraz odpędzał od siebie, żeby na ich głód i na ich nędzę nie patrzeć; teraz w pole ich za sobą wołał, na miedzy siedzieć kazał, i słuchając ich dziecięcych głosków, ocierał pot z czoła i szeptał z uśmiechem:
— Ciężko mnie, ale wam lżej będzie!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.