O krasnoludkach i o sierotce Marysi/V/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O krasnoludkach i o sierotce Marysi |
Wydawca | M. Arct |
Data wyd. | 1909 |
Druk | M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie było chyba na świecie rozkoszniejszego ustronia, jako to, które Król Błystek, podziemnemi norami dokoła chatynkę Skrobka obszedłszy, na siedzibę swą letnią, nieopodal wybrał. Pełen zielonego zmierzchu i świeżości od wielkich liści łopianu, który tu się lasem prawie rozrastał, leżał ten zakąt uroczy między owym zapuszczonym, wiśniowym, w kwiecie stojącym sadem, a modrą, wijącą się wśród łąk nizkich strugą.
Do sadu przytykała z jednej strony lepianka ubogiego Skrobka, a z drugiej mały kawałek ugoru, na którym bujały żółte dziewanny i puszyste cykorye, wśród mietlic tak gęstych, że całe to, odłogiem już oddawna leżące pólko, wydawało się zdaleka srebrzyste i złote.
Ale na wązkiej miedzy, która je od olszyny dzieliła, rosły tu i owdzie krzaki głogu, osypanego różowem, delikatnem kwieciem. Ile słowików śpiewało tu co noc, ile ich się odzywało z olszyny, tegoby nikt nie zliczył. Probowały je przekrzyczeć żaby, których tu wielka moc była, pomagały żabom kurki wodne i cyranki gnieżdżące się wśród trzcin i tataraków ponad modrą strugą, ale przecież nie mogły. Chóry żab, ptactwo wodne swoją drogą, a słowiki swoją. I tak to szło całemi nocami.
Nie przeszkadzała im i ta blizkość chaty ubogiego Skrobka, o której kto nie wiedział, to ją minąć mógł i nie widzieć nawet, tak była gałęźmi wierzb płaczących i wysoko wyrosłem zielskiem nakryta, tak głęboko w ziemię schowana.
Ludzką siedzibę zdradzała tylko smużka dymu, wymykająca się po przez ten gąszcz zieleni ku niebu, kiedy w południe Skrobek dzieciom i sobie kartofle w kominie warzył. Pies tu nawet nie zaszczekał, iż go czem żywić nie było, a i pilnować takoż nie miał czego.
Do takiej chaty zły człowiek nie zajrzy, a podróżny ją minie.
Krasnoludki, choć szemrały na to ubóstwo, prędko się przecież oswoiły z nową siedzibą. Dobry ten i wesoły narodek lubi nadewszystko swobodę i tam tylko niechętnie przebywa, gdzie wolności nie ma. Tu wszakże, w tym zakątku kwitnącym i pełnym zieleni, nikt im nie przeszkadzał, nikt ich nie podpatrywał, nie płoszył, przywykli tedy do niego tak, jak do swojej rodzinnej Kryształowej Groty i nazywali go między sobą: „Słowiczą doliną.”
Ciężko było z początku, to prawda. Pierwsze dni przebyli nietylko w dużej pracy, ale i o głodzie. Przedewszystkiem trzeba było obmyśleć mieszkanie dla króla, który tak dla wieku, jak i dostojności swojej, nie mógł przecież spać pod liściem łopianu, jak to czynili dworzanie. Turbowały się o to Krasnoludki srodze i kiwały głowami, obchodząc wszerz i wzdłuż dolinkę ową.
Żeby ją lepiej obejrzeć, Pietrzyk wdrapał się na grubą wierzbę i zobaczył, że pień tej wierzby był wypróchniały.
Zaraz mu przyszło na myśl, że z niewielkim zachodem, królewskie pomieszkanie można tam było urządzić. Zawinęły się Krasnoludki ochoczo, jedni pień oczyszczali, drudzy znosili wszystko, co do wygody i ozdoby służyć mogło, i tegoż jeszcze wieczora miał Król Błystek wspaniałą komnatę, w której mu nietylko pięknie było, ale miękko i zacisznie. Mchy zielone i brunatne wyściełały aksamitem caluchne jej wnętrze; po ścianach rozwieszone były przejrzyste zasłony ze szklistych, tęczowemi barwy mieniących się koronek pajęczych, u wejścia wisiała makata upleciona z mietlic srebrzystych, a polne kwiaty i zioła przedziwną wonią napełniały tę monarszą rezydencyę.
Zdjął koronę król stary, aby głowie zmęczonej ulżyć nieco, a powiesiwszy ją na sęku, berło w kącie postawił. Wnet z dyamentu ogromnego, który w berle osadzony był, uderzyły przecudne blaski, tak, iż zdawało się, że w owym pniu wypróchniałym słońce zabłysło.
A wtedy stary król, który miał wzrok zmęczony oglądaniem rzeczy tego świata, rozkazał dyament ów zasłonić olszowym liściem, przez który światło, siejąc się, dawało jasność miłą, księżycowej poświacie podobną. Przy tak łagodnych, zielonawych blaskach spoczywał sobie sędziwy król mile, rozmyślając o długich latach swojego żywota, w których ludziom dobrze czynił i skarby ziemi gromadził, aby nie szły w ręce złych, na posługę złemu.
A tymczasem wierna drużyna królewska obozowała między rozrosłemi korzeniami wierzby owej, na każdy czas będąc na zawołanie pańskie, a mieszkanie sobie tak wygodnie zrządziwszy, iż było się gdzie i na deszcz ukryć i cienia w południe zażyć i w czyste gwiazdy z wieczora popatrzeć, co Krasnoludki zwykle bardzo chętnie czynią.
Ciężej wszakże niźli z mieszkaniem poszło im z żywnością. Dzień czy dwa było nawet tak krucho, że Krężołek na wszelką czczość niewytrzymały, rozpływał się we łzach. Ale i w tem czas dobrą radę przyniósł.
Rozejrzawszy się, poznały Krasnoludki, że okolica, lubo zaniedbana i pusta, miała przecież także zapasy swoje i to nie byle jakie. W olszynie wyrastały żółte, wiosenne grzybki, kurki zwane, dojrzewały poziomki, czerwieniały jeżyny; w starym, zapuszczonym sadzie smółka przejrzysta sączyła się tu i owdzie z kory drzew wiśniowych; w dojrzewających mietlicach były wcale smaczne nasionka; szczególniej koper wodny dostarczał ich obficie; młode listki koniczyny dawały przedziwną sałatę, a wiele korzonków, czysto oskrobanych, mogło ujść wybornie za warszawskie majowe szparagi. Posilały się tedy Krasnoludki smacznie i dostatnio, a już każdy szedł choć o staje drogi, byle tylko co dobrego dla króla przynieść.
Szczególniej Pietrzyk był niezmordowany. To jajeczko ptasie gdzie zdybał, to wróblątko z tej gromady, co się na blizkiej topoli wywiodła, ułupił, to trzcinką wydrążoną parę kropel miodu z osiego gniazda dobył, a wszystko dla starego króla.
Ale z tym wzrostem gospodarstwa należało i o kuchni porządnej pomyśleć. Paliły wprawdzie Krasnoludki ogień na kamyku, ale rosa i deszcze zalewały im go często, gęsto. Nie wiele też myśląc, zajął Pietrzyk wielką, pustą muszlę, z której się gospodarz niewiedzieć gdzie wyniósł, komin nad nią z gliny i z piasku ulepił, na drzwiczki ją zamknął i taką w niej kuchnię urządził, że o lepszą w całym świecie trudno.
A jak to zwykle bywa, że gdzie się z komina kurzy, tam o przyjaciół łatwo, tak się też i tutaj zdarzyło.
Oddawna już nad strugą, pod łopianem, przemieszkiwała żabia jedna familia, do której należał Półpanek.
Był to jegomość zarozumiały, próżny i żądny honorów.
Ogromnie mi to przykro, że o tym Półpanku nic dobrego powiedzieć nie mogę, ale kiedy myślę o nim, muszę go widzieć takim, jakim był w istocie, pysznym i jak pęcherz nadętym. Na całym brzegu strugi nie było żaby, któraby tak wydymała gardziel i tak głośno, jak ten Półpanek, skrzeczała o sobie. Całe dni poprostu nic innego nie robił, tylko wystawiwszy się na słońce, opowiadał, czy kto chciał słuchać czy nie chciał — jakiego to on rodu jest, jaki to głos cudny ma, jaki rozum i talent muzyczny.
Szkaradny samochwał! W drugiej wsi nieraz go słychać było.
Ten tedy Półpanek wkręcił się do Krasnoludków, dziwy im o sobie prawił, pochlebiał, a tylko węszył, skąd pieczeń przyniosą. Czasem znów skrzypki z sobą brał, żeby staremu królowi przy wieczerzy przygrywać, a dobrą myśl mu tą muzyką czynić.
Szły tedy zabawy różne, a Krasnoludki raz wraz miały kompanię z tą żabą, która nadymała się tak, jakby nie półpankiem była, ale całą gębą panem!
Buchał teraz dym na każdy czas z owej kuchni tak sztucznie przez Pietrzyka zmyślonej, jedzenia i picia było dość, a smakowite zapachy rozchodziły się tak daleko, że kot bury, przed kominem w izbie ubogiego Skrobka drzemiący, jeżył się i przez sen węszył, a Wojtuś i Kubuś, przytuleni do siebie i głodni, pytali się wzajem:
— Co tak ślicznie pachnie?