O krasnoludkach i o sierotce Marysi/X/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł O krasnoludkach
i o sierotce Marysi
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1909
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

T


V.

Tymczasem księżyc wybłysnął na niebie, i ślicznem, srebrnem światłem rozjaśnił drożynę. Drożyną szła Marysia, aż biała w miesięcznym blasku, wznosząc główkę ku niebu, a chudemi rączynami mocno ściskając końce fartuszka, z którego sterczały gałązki jodłowe, nakrywające biednego chomika. Szła śpiesznie, bo to i owo trzeba było jeszcze obrządzić w chacie przed nocą, a idąc rozmyślała, czy mówić o chomiku Wojtusiowi i Kubie, czy nie mówić?
Lecz gdy się tak wahała w sobie, coś jakby zaszeptało tuż przy niej:
— Nie, nie! Chłopcom mówić nie trzeba! Jeszczeby wygrzebali chomika! Dobre chłopaki, prawda, ale ich zawsze do figlów ciągnie. Lepiej nie mówić, nie!
Marysi zdawało się, że to jej myśli tak szepcą, przyśpieszyła tedy kroku, nie widząc nawet, że obok jej cienia, odbitego księżycowem światłem na drożynie, porusza się malutki cień jakiś.
Był to Pietrzyk, któremu niezmiernie chodziło o to, aby Marysia sama pochowała swojego chomika, i który skoczył podszepnąć jej to postanowienie, poczem w dwóch ogromnych susach przy Podziomku stanął.
— Cóż ty dziś dokazujesz! — zawołał zcicha Podziomek, gdy mu Pietrzyk w tym skoku kaptur z głowy zrzucił.
A Pietrzyk:
— Eh! takim rad! Takim rad, że się król ucieszy; żeby nie to, że za dziewczyną muszę, tobym ci tu kozły śmigał do białego rana!

— A to po co?
— Jakto, po co? To nie wiesz, że jak Krasnoludki po księżycu kozły śmigają, to się baby kłócą?
— No, i cóż z tego?
— A nic. Niech się kłócą! Sobota jutro, masło robią baby, a jak baba zła, to najprędzej masło ubije w maślnicy. Zobaczysz, jaka maślanka będzie tłusta!
— Tobie zawsze głupstwa w głowie!
— Głupstwa? Zastanów ty się, co mówisz. Maślanka tłusta to głupstwo?...
Ale Podziomek rękę mu na ramieniu położył.
— Słuchaj, Pietrzyk! — rzekł — trzeba nam kroku przyśpieszyć, bo już widać Skrobkową chatę. Naszykowałeś ty tam jaką motykę pod dębem?
— Co nie miałem naszykować? Stała za drzwiami w sieni...
— To i dobrze! Patrz, prosto pod dąb idzie... Poczciwości dziewczynina!
Jakoż Marysia istotnie prosto pod dąb szła, który pełen był szumów cichych i łaskawych, jakby właśnie słowa szeptał słodkie.
Przyszedłszy, obejrzała się dziewczyna za patykiem jakim, żeby rozgrzebać ziemię na mogiłkę dla chomika swego, gdy wtem spostrzegła motykę Skrobkową o pień dębu wspartą.
— Dziękaż Bogu! — szepnęła — Tatuńcio zabaczyli motyki... Będzie czem godny dołek wybrać!
I zaraz zaczęła kopać, złożywszy chomika na trawie. Uderzyła raz motyką, uderzyła drugi, dziwując się w sobie, że jej ta robota tak lekko idzie. Motyka jak piórko, a ziemia tak pulchna, jakby dopiero co usypana.
— Okrutniem zmocniała na Skrobkowym chlebie! — szepnęła z uśmiechem.
— Ani pół, gdzie... ani ćwierć tej mocy nie było we mnie, kiedym gęsie pasła.
Pomilczała i westchnęła zcicha:
— He, hej!... Czem ja się też, sierota, za chleb ten wywdzięczę?... Bóg chyba zapłaci za mnie.
Domawiała tych słów właśnie, kiedy jej motyka przez cienką ziemi warstewkę, do głębokiej jamy wpadła. Ledwie że ją utrzymała dziewczynina w ręku.
— Laboga! — rzekła — to ci te korzenie dębowe takie sobie miejsce robią, żeby gdzie pod ziemią iść miały! A niech tam! Będzie tu miejsce i dla mojego chomika.
A wtem przez gałęzie dębu promień księżyca padł i uczyniło się pod dębem jasno. Skoczyła Marysia po gałązki i zapuściwszy z niemi rączynę w ziemię, poczuła nagle coś sypkiego w ręku. Wyciągnie garstkę, spojrzy — pszenica — jak złoto! Zapuści rękę raz jeszcze — ziarna kupa! Jak w śpichrzu u tęgiego chłopa, taka kupa! Gdzie posunie rękę, wszędzie ziarno, ziarno...
A księżyc coraz jaśniejszy, a świat coraz bielszy, a taka światłość bije od ziarna, właśnie jak od skarbu, o którym bajki mówią, a dąb szumi lekuchno, cichuchno, łaskawie...
...Odpłaci Bóg za ciebie, sieroto, odpłaci!
— Laboga! Laboga — powtarza Marysia zdumiona, aż porwie się z nagłym krzykiem i do chaty bieży.

Wpadła, stanęła u progu, serce się jej w piersi jak ptak tłucze.
— Gospodarzu!... Tatuńciu! — mówi zdyszanym głosem, a łzy radości z oczu jej się, jako perły, sypią.
Siedział Skrobek na zydlu przed kominem, z głową zwieszoną w trosce, wszczepiwszy sękate palce w zwichrzoną czuprynę. Tak był zafrasowany ciężko, czem pólko obsieje, że i nie słyszał nawet jak drzwi skrzypnęły, a Marysia wbiegła.
— Tatuńciu! — powtórzyła Marysia, ciągnąc go za rękaw. — Pszenica je!
Spojrzał na nią błędnym wzrokiem, nie rozumiejąc, co mówi. Zdawało mu się, że to sen, że to oman taki.
Ale sierota nie ustępowała.
— Pszenica je, tatuńciu! Dużo pszenicy!...
Skrobek wytrzeszczył oczy; sine żyły nabiegły mu na czole.
— Co ty gadasz? Co ty, dziewucha, gadasz? — zawołał, chwyciwszy ją za ramię.
— A coby?... — powtórzyła Marysia, której pod Skrobkową ręką aż świeczki w oczach stanęły.
— Gadam oto tatuńciu, co pszenica na siew je!
Porwał się Skrobek z zydla i za czapkę chwycił.
— Co?... Gdzie?... Gdzie pszenica na siew?
Ręce mu się trzęsły, nogi drżały pod nim, a głos tak mu się w gardło wparł, że ledwo chłop ubogi mógł przemówić z onej wielkiej radości.
— Jezu miłosierny! Gdzie? gdzie?...
— A haj, pod dębem!... Pod samiuśkim naszym dębem! — wesoło zawołała Marysia — Bierzcie płachtę, tatuńciu, albo worek, bo tego setna kupa je!
— Panie Jezu! Panie Jezu! — powtarzał Skrobek, szukając worka na zapiecku. — Kupa, powiadasz?... A niechże ci Bóg błogosławi, sieroto! A toś mi radość przyniosła, jakoby własna... rodzona...
Marysia już była we drzwiach.
— A pójdźma prędzej, bo tam miesiączek tak świeci... tak świeci...
Poszli.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.