O krasnoludkach i o sierotce Marysi/X/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł O krasnoludkach
i o sierotce Marysi
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1909
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

P


IV.

Po same łokcie roboty miała sierotka, zanim jako tako chatę Skrobkową oprzątnęła. Zaglądała też raz po raz i do ogródka.
Opuszczenie tam było takie, że Marysię za serce targało.
— Gdyby tak trochę lnu albo konopi! — myślała. — Dopierożby była uciecha: sprzątnąć, osuszyć, wymiędlić, a w późne zimowe wieczory prząść nitki złociste!
Matka jej przy takiej robocie siadywała i śliczne pieśni śpiewała...
— A gdyby ze dwa zagonki kapusty! Ziemia czarna, rodzajna, główki kapusty byłyby wielkie, jak dynie!
I zamyślała się Marysia sierotka, jakby z wiosną do tego ogródka ręce przyłożyć.
— Na wiosnę — myśli — to jużci trzeba w tym ogródku zacząć się grzebać. Ale czy to sama jedna dziewucha da temu rady?
Nagle klasnęła w ręce:
— A Wojtuś, a Kubuś! Toć to robotniki gotowe!...
Ale nietylko ten biedny, pusty, zachwaszczony ogródek frasował Marysię. Coraz częściej napastowała ją tęsknota do owych gąsek, do owej górki ze złocistemi kwiatkami, do Gasia, który czasem na tej górce przylegał u jej nóg po słonecznej stronie, to znów zrywał się i gąski obiegał dokoła, poszczekując raźnie.
Aż raz, obrządziwszy się w chacie, wyszła sierota na poblizkie błonie.
Patrzy — w wysokich badylach mignęło jej coś zdaleka, jakby czerwona, szpiczasta czapeczka.
— Podziomek! — krzyknęła Marysia i porwała się biedz do niego.
Kołatało jej serce, dziw, że nie roztłukło wychudłej piersi.
Kapturek ukazywał się coraz dalej. Już, już wpadał w zarośla. Marysia ku zaroślom się rzuciła.
Takby rada Podziomka zobaczyć, popytać go... O co? Sama jeszcze nie wie. Ale niech go tylko nagoni! I podziękowaćby mu za wszystko rada; za gąski, co żyją, za kątek w chacie Skrobkowej, za Wojtusia i Kubę, którzy jej jakoby bracia są...
Więc pędziła co tchu za migającą coraz dalej czapeczką, tak prędko, jak jej gęsta łoza pozwalała.
Nareszcie czapeczka znikła i nie pokazała się więcej.
Stanęła tedy Marysia, patrząc dookoła. Gdzie ona zaszła? Toć już wnet i zarośla się kończą... Jak łuna ognista prześwieca między niemi czerwoność zachodzącego słonka. A dalej las widać, las dobrze jej znajomy. Toż ona zabiegła aż na drugi koniec sąsiedniej wioski, Wólki Głodowej.
Postąpiła jeszcze kilka kroków. Może chociaż swoje białe, swoje siodłate, swojego Gasia zobaczy.
I oto ujrzała, skryta pośród gęstwiny, jak dokoła wypalonej od skwaru góreczki skubią gąski trawę spokojnie, koło nich biega wierny Gasio, a na poblizkiem ściernisku to schyla się, to się podnosi dziewczynka, nowa pastuszka, i zrywa zapóźnione maczki, bławatki, kąkole.
Marysia zatrzymała się w zaroślach, poglądając na wszystko ciekawie.
Tymczasem słonko zaszło, pastuszka spędziła gąski i przy pomocy Gasia poprowadziła je do domu. Poszczekiwał Gasio szczególniej na tę białą, która i przy Marysi zwykle opóźniała się za stadem; dopiero gęsiarka postraszyła ją gałązką, i biała tuż koło gąsiora podreptała w pierwszym rzędzie.
Znikło stadko za górką, a Marysia ciągle jeszcze stała w zaroślach.
Myślała, że kiedy już nie z Podziomkiem, to przynajmniej z Gasiem, ze swemi gąskami witać się będzie. A ot, poszło to wszystko, i Marysia z niemi się nie witała!
Poprostu zlękła się nowej gęsiarki. Taka nieśmiała dziewczynina!
Ale teraz, kiedy nikogo niema, chyba, że się odważy chociaż chwilkę posiedzieć na swojej dawnej góreczce.
Rozgarnia chaszcze... co to?
Na ziemi leży nieżywy chomik, a niedaleko nieżywy także Sadełko. Oba mają poszarpane futra i głębokie, zczerniałe już rany.
Załamała ręce Marysia i usta otworzyła z dziwu.
Sadełko, jak Sadełko, ten zgrozą przejmował Marysię.
Ale chomik! Czyżby to był jej chomik?
Biegnie Marysia do jego norki, rozgarnia gęste badyle, stłoczone tu i owdzie. Kłaczki sierści płowej chomika i rudej lisa poczepiały się ździebeł, na listkach jak korale wiszą zastygłej krwi krople, wejście do nory nieco rozgrzebane i pazurami zryte.

Stanęła zadumana Marysia.
— Biedny chomik! — rzecze.
I pewno, że biedny. Dotrzymał mu groźnej obietnicy okrutny Sadełko, i cały gniew srogi, iż gąski znów żywe, wywarł na ubogiem zwierzątku. Ale i chomik też winien. Czemuż tak obojętnie patrzył na czającego się ku gąskom lisa. Czemuż nie ostrzegł pastuszki, albo chociaż Gasia? Nie byłoby nieszczęścia tego z gąskami, a lis musiałby się wynieść gdzie pieprz rośnie.
A teraz leżysz, nieszczęsny chomiku, bez życia! Tak to, sam o siebie tylko dbając, zgubiłeś sam siebie!
Patrzy Marysia, niedaleko, o parę kroków od nory trawa wygnieciona. Tu więc czaił się na chomika Sadełko, stąd skoczył na niego, tylko widać, że suchym badylem zaszeleścił i chomik się opatrzył, a ku swojej norce się cofnął. Ale i tam ścigał go zbójnik Sadełko. Raz grzebnął łapą i już był w jamce. Więc wszczęła się walka zajadła. Ciął chomik Sadełka głęboko, śmiertelnie, ale wnet zaduszony i w krzaki zawleczony został. Radby Sadełko ciągnąć go dalej, aż do swojej nory, ale i z niego uciekało życie.
Biedny chomik! Jeżeli co pocieszać go mogło w ostatniej godzinie żywota, to, że w tym śmiertelnym boju z okrutnym zwierzem okazał niezwykłe męstwo. Jakoż, skoczyć wprost do gardła takiemu Sadełce, nie pytając, co się stanie, to przecież bohaterstwo nielada!
Zginął sam, ale i wróg jego zginął także, choć o tyle większy i silniejszy. A tak, jeden drobny chomik, okupując śmiercią obojętność swoją na sprawy ogólne, uwolnił całą okolicę od srogiego i przewrotnego zbrodniarza.
Tymczasem Marysia, patrząc na poszarpane futerko poległego chomika, na jego dawniej, tak bystre, a dziś zagasłe oczki, na sterczące nieruchomo a groźnie wąsiki, któremi dawniej tak pociesznie ruszał, uczuła taką litość i taką żałość w sercu, że z pod spuszczonych rzęsów posypały jej się po zbladłej twarzyczce łzy bujne, srebrzyste.
Przykucnęła, płacząc, na ziemi obok chomika i mówiła do niego słodkim głosem, tak, jakby zwierzątko mogło ją słyszeć jeszcze.
— Nie bój się, nie bój, mój biedaku! Nie zostawię ja ciebie tutaj przy tym szkaradnym lisie, przy tym przebrzydłym zbójniku! Wezmę ja cię ze sobą, nieboże! Zakopię ciebie w Skrobkowej zagrodzie, pod wielkim dębem, głęboko! Listeczkami dołek wyścielę... listeczkami ślicznie cię nakryję... Będziesz sobie leżał cichuchno, pięknie... Nie zostawię cię tutaj, nie! Przynajmniej jednego przyjaciela z tych dawnych czasów będę miała blizko...
I zaraz zaczęła szukać zielonych gałązek jedliny, nakryła niemi chomika, i do fartuszka go wziąwszy, przysypanego żywiczną zielenią, ku chacie wracała z pośpiechem.

Gdyby była przed odejściem choć raz rzuciła okiem na kępę rosnących nieopodal łopianów, ujrzałaby, jak ich wielkie, okrągłe liście chwieją się, choć nie było najmniejszego wiatru, i jak wśród liści coś czerwonego, jakby płomyk, miga.
Jakoż, ledwie że skręciła na ścieżynę, wiodącą do Skrobkowej zagrody, kiedy liście owe rozchyliły się zwolna, a znajomy nam ze sprawy Wiechetka, Krasnoludek Pietrzyk, ostrożnie z pod nich wyszedłszy, zapytał cichym głosem:
— Wzięła?
A na to z pośród badyli zakrywających chomikową norkę dał się słyszeć głos drugi, też cichy:
— Wzięła!
I równie ostrożnie, jak Pietrzyk z łopianów, wyszedł z badyli Podziomek, trzymając palec na ustach.
Ale Pietrzyk, jako z natury bardzo żywy, i pohamować się nie umiejący, zaczął skakać, wołając radośnie:
— A to nam się udało! A to się udało!
— Cicho, waryacie jakiś! — syknął Podziomek, chwytając go za rękę. Taki wrzask czynisz, jakbyś tu sam był! Usłyszy cię jeszcze...
— I... skąd?... świerszcze pod wieczór tak grają, że wszystko het precz zagłuszą! Ale powiedz sam. Udało się! Hę?
— Co się nie miało udać! Taka poczciwa dusza, to i sama z siebie do litości skłonna.
— Pewnie że!... Miód nie dziewczyna! Z innąby nie poszło tak łatwo.
— Aleś też o tym dębie i o tym pogrzebie tak głośno podszeptywał, żem aż truchlał, czy się nie obejrzy na łopiany!
— Ja zawsze tak! Prosto z mostu! Co będzie, to będzie. No, i widzisz, że ani się nie spostrzegła.
— Ależ mi — Podziomek na to — kolana ścierpły! Toć ja w tych badylach od rana już siedzę, a mrówki od chomika oganiam pręcikiem, żeby Marysia dotknąć go się nie bała.
— A ja — Pietrzyk na to — myślałem, że nogi połamię, takem przed nią leciał do Głodowej Wólki, żeby ją w to miejsce sprowadzić. Myślała nawet, że to ty, bom ze wszystkiem tak kaptur na głowę nasadził i to fajczysko od Modraczka wziąłem, żeby cię lepiej udać! Uh! Jakem też wpadł w te łopiany, myślałem, że wrzasnę... Wyobraź sobie, pokrzywa w nich rosła. Pełno pokrzyw! Żeby mi nie o Króla Jegomościa szło, tobym, nie pytając, wyskoczył... Ale cóż! Naparł się król, żeby koniecznie i koniecznie to ziarno Skrobkowi przez sierotę przyszło.. Niby to, że ją przytulił w swej chacie...
— Poczciwe królisko!
— No, to idźmy za nią... Ostrożnie tylko.
— Wiesz ty co, Pietrzyk? Zzuj ty lepiej buty, bo ci strasznie skrzypią...
— Ja, buty? Jeszcze co! Możesz sam boso lecieć, boś do tego pewno u owej baby przywyknął, gdzieś podrzutkiem był. Ale ja! Dworzanin rękodajny Króla Jegomości? Także koncept!...
— Jak nie, to nie! No idźmy! Tylko nie skrzyp!
— Co mam skrzypieć!... Idźmy!
I wziąwszy się za ręce, zaczęli milczkiem za sierotą iść; Pietrzyk unosząc się na palcach długich czerwonych butów, które istotnie skrzypiały, jak wóz nienasmarowany, a Podziomek kłapiąc ogromnemi pantoflami, które mu co chwila z nóg spadały.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.