O malutkim słoniu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O malutkim słoniu |
Pochodzenie | Takie sobie bajeczki |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1922 |
Druk | R. Kaniewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Wyrzykowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Przed wielu, wielu laty — kochanie moje — słoń nie miał trąby. Miał tylko czarniawy, zakrzywiony nos, wielkości trzewika, i mógł nim poruszać w tę i ową stronę, atoli podnieść z ziemi nie mógł nim nic.
Ale był sobie pewien słoń — nowy słoń — malutki słoń, który płonął nienasyconą ciekawością, to znaczy, stawiał wciąż i wszystkim różne pytania.
Żył w Afryce i napełniał Afrykę swemi nienasyconemi, ciekawemi pytaniami. Pytał swego dużego wujaszka strusia, dlaczego mu takie, a nie inne pióra wyrosły w ogonie, a duży wujaszek struś dał mu klapsa swą twardą, strasznie twardą łapą. Pytał swą dużą ciocię żyrafę, dlaczego jej skóra taka srokata, a duża ciocia żyrafa dała mu klapsa swem twardem, strasznie twardem kopytem.
A jednak wciąż jeszcze mały słoń płonął nienasyconą ciekawością. Zapytał swą grubą ciocię hipopotama, dlaczego ma czerwone oczy, a gruba ciocia hipopotam dała mu klapsa swem grubem, strasznie grubem kopytem.
I zapytał swego włochatego wujaszka pawjana, dlaczego melony mają smak taki, a nie inny, a jego włochaty wujaszek pawjan dał mu klapsa swą włochatą, strasznie włochatą łapą.
Pytał o wszystko, co widział i słyszał, co czuł, powąchał, lub czego się dotknął; a wszyscy jego wujaszkowie i ciocie dawali mu klapsy.
A jednak wciąż jeszcze płonął nienasyconą ciekawością.
Pewnego pięknego poranku, kiedy miało nastąpić zrównanie dnia z nocą, ów malutki i nienasycony słoń postawił miłe pytanie, jakiego dotychczas nigdy jeszcze nie stawiał. Mianowicie zagadnął:
— Co jada krokodyl na obiad?
Na ’to wszyscy razem wrzasnęli głośno i groźnie: „Ccyt“ i społem jęli dawać mu klapsy przez długą chwilę.
A kiedy skończyli, poszedł malutki słoń do ptaka kolokolo; siedział on w krzaku cierniowym, zwanym „Poczekaj-no trochę,“ a malutki słoń rzeki do niego:
— Mój tata dał mi klapsa i moja mama dała mi klapsa, i wszystkie moje ciocie i wujaszkowie dali mi klapsa za moją nienasyconą ciekawość, a jednak chciałbym wiedzieć, co krokodyl jada na obiad?
Na to ptak kolokolo wrzasnął chrapliwie:
— Idź nad brzeg szaro-zielonej, mulistej rzeki Limpopo, otoczonej dokoła drzewami, ziejącemi zgniłą gorączką, i zobacz sam.
Zaraz następnego poranka, gdy zrównania dnia z nocą nie było już ani śladu, ten malutki, nienasycony słoń wziął sto funtów bananów (z gatunku czerwonych i krótkich) i sto funtów trzciny cukrowej (z gatunku długiej, purpurowej) i siedemnaście melonów (z gatunku zielonych, chrzęszczących) i rzekł wszystkim swoim miłym krewnym:
— Bądźcie zdrowi! Idę nad wielką, szaro-zieloną, mulistą rzekę Limpopo, otoczoną dokoła drzewami, ziejącemi zgniłą gorączką, aby zobaczyć, co krokodyl jada na obiad.
A oni wszyscy jeszcze raz dali mu żartem klapsa, aczkolwiek prosił bardzo grzecznie, aby mu nie dawali klapsów.
Poczem odszedł, nieco zgrzany, acz wcale nie zdziwiony, i jadł melony, a skorupy odrzucał precz, bo nie mógł ich podnieść.
Z miasta Graham poszedł do Kimberley, a z Kimberley do kraju Kama, a z kraju Kama szedł na wschód i północ, i jadł wciąż melony, aż wkońcu przyszedł nad brzeg wielkiej, szaro-zielonej, mulistej rzeki Limpopo, otoczonej dokoła drzewami, ziejącemi zgniłą gorączką; jota w jotę tak, jak mu to powiedział ptak Kolokolo.
A trzeba ci wiedzieć i uprzytomnić sobie — moje kochanie — że aż do tego tygodnia i dnia i godziny i minuty ten malutki nienasycony słoń nie widział jeszcze nigdy krokodyla i nie wiedział, jak on wygląda.
A był okropnie ciekawy.
Pierwszym przedmiotem, jaki spotkał, był pstrokaty wąż skalny, Pyton, owinięty dokoła skały.
— Przepraszam cię — odezwał się bardzo grzecznie malutki słoń — czyś nie widział w tej zapadłej okolicy czegoś podobnego do krokodyla?
— Czy nie widziałem krokodyla? — odparł okrutnie gniewnym głosem wąż skalny, Pyton. — A o co jeszcze mnie spytasz?
— Przepraszam cię — rzekł na to malutki słoń — czy nie mógłbyś mi łaskawie powiedzieć, co krokodyl jada na obiad?
Wtedy wąż skalny Pyton odwinął się szybko ze skały i dał malutkiemu słoniowi klapsa swym łuszczastym cepiastym ogonem.
— To dziwne! — odezwał się malutki słoń. — Mój tata i moja mama, i mój wujaszek, i moja ciocia, i moja druga ciocia, hipopotam, i mój drugi wujaszek, pawjan, wszyscy dali mi klapsa za moją nienasyconą ciekawość — a ty, jak mi się zdaje, czynisz to samo!
Potem pstrokatemu wężowi skalnemu, Pytonowi, rzekł grzecznie: „Bądź zdrów!“ i pomógł mu owinąć się znów dokoła skały i poszedł dalej, nieco zgrzany, acz wcale nie zdziwiony, i jadł melony, a skorupy odrzucał precz, bo nie mógł ich podnieść.
I tak przyszedł aż nad sam brzeg wielkiej, szaro — zielonej, mulistej rzeki Limpopo, otoczonej dokoła drzewami, ziejącemi zgniłą gorączką, i nastąpił na jakiś przedmiot, podobny do kłody drzewa.
Krokodyl mrugnął jednem okiem — ot, tak!
— Przepraszam cię — rzekł bardzo grzecznie malutki słoń — ale czyś przypadkiem nie widział krokodyla w tej zapadłej okolicy?
Na to krokodyl mrugnął drugiem okiem i dźwignął nawpół z mułu swój ogon; a malutki słoń cofnął się bardzo grzecznie wstecz, gdyż nie miał ochoty znowu dostać klapsa.
— Chodź-no tu, mały — rzekł krokodyl. — Dlaczego pytasz o takie rzeczy?
— Przepraszam cię — odparł bardzo grzecznie malutki słoń — ale mój tata dał mi klapsa i moja mama dała mi klapsa, nie mówiąc już o moim dużym wujaszku, strusiu, i o mojej dużej cioci, żyrafie, która bije okrutnie mocno, i o mojej grubej cioci, hipopotamie, i o moim włochatym wujaszku, pawjanie, ani o pstrokatym wężu skalnym, Pytonie, który leży opodal na brzegu i ma łuszczasty, cepiasty ogon i bije mocniej od wszystkich innych. Otóż, jeżeli ci to nie sprawi zbyt wielkiej nieprzyjemności, to nie chciałbym jeszcze raz dostać klapsa.
— Chodź tu, mały — rzekł na to krokodyl — to ja jestem krokodyl — i płakał łzami krokodylemi na znak, że to prawda.
Wtedy mały słoń ukląkł na brzegu, dysząc z podziwu, i rzekł:
— A więc ty jesteś osobą, której całemi dniami szukałem? Czy nie mógłbyś mi łaskawie powiedzieć, co jadasz na obiad?
— Chodźże do mnie, mały — przemówił krokodyl — powiem ci to do ucha.
Na to malutki słoń przyłożył swą głowę do zębatej i ziejącej piżmem paszczy krokodyla, a krokodyl chwycił go za nos, który aż do tego tygodnia, dnia, godziny i minuty nie był większy od trzewika, lecz o wiele od niego użyteczniejszy.
— Myślę — rzekł krokodyl, a rzekł przez zęby — ot, tak! Myślę, że dziś zacznę od malutkiego słonia.
To — moje kochanie — ogromnie nie podobało się malutkiemu słoniowi, więc zawołał, a zawołał przez nos — ot, tak:
— Puscaj! Jesteś niegzeczne zwierzę!
Wtem pstrokaty wąż skalny, Pyton ześlizgnął się z brzegu i rzekł:
— Mój młody przyjacielu, jeżeli zaraz, niezwłocznie nie szarpniesz z całej siły, to, mojem zdaniem, ten twój nowy znajomy we wzorzystym, skórzanym płaszczu (miał na myśli krokodyla) wciągnie cię do wilgotnej, szaro-zielonej rzeki, zanim zdołasz pisnąć.
W ten sposób zwykły zawsze przemawiać pstrokate węże skalne, Pytony.
Malutki słoń przysiadł tedy na swych tylnych nóżkach i szarpał, i szarpał, i szarpał, a nos jego stawał się coraz dłuższy. A krokodyl rzucał się na wszystkie strony i bił wodę ogonem, aż zbielała całkiem jak śmietana, i szarpał, i szarpał, i szarpał. A nos malutkiego słonia stawał się coraz dłuższy. Więc słoń wsparł się mocno na wszystkich czterech nóżkach i szarpał, szarpał, szarpał, a nos wydłużał się mu coraz bardziej, a krokodyl bił wodę ogonem, jak jakim sterem, i szarpał, i szarpał, i szarpał, a za każdem szarpnięciem nos malutkiego słonia stawał się dłuższy i dłuższy i — bolał go okrutnie.
Wtem mały słoń uczuł, że nogi pod nim się chwieją i rzekł przez nos, już niemal na pięć stóp długi:
— To za ssiężko na malutkiego słonia!
Tejże chwili pstrokaty wąż skalny, Pyton, zsunął się z brzegu, i okręciwszy się podwójnym węzłem krzyżowym dokoła tylnych nóg malutkiego słonia, rzekł:
— Szalony i nierozważny wędrowcze, musimy teraz na serjo wytężyć wszystkie siły, jeżeli bowiem tego nie uczynimy, to, mojem zdaniem, ten wojowniczy samo-śrubowiec o opancerzonym pokładzie (miał na myśli krokodyla — kochanie) popsuje raz na zawsze twą przyszłą karjerę.
W ten sposób zwykły zawsze przemawiać pstrokate węże skalne, Pytony.
Więc wąż szarpał, i malutki słoń szarpał, i krokodyl szarpał; ale malutki słoń i pstrokaty wąż skalny, Pyton, szarpali najmocniej, i wkońcu, z pluskiem, który rozległ się po górnym i dolnym biegu rzeki Limpopo, krokodyl puścił nos malutkiego słonia.
Malutki słoń zwalił się naraz ciężko wtył; ale przedtem rzekł jeszcze do pstrokatego węża skalnego, Pytona:
— Bardzo dziękuję — a potem zajął się swym biednym poszarpanym nosem: zawinął go w chłodne liście bananowe i dla ochłody zanurzył go w wielką, szaro-zieloną, mulistą rzekę Limpopo.
— Poco to robisz? — spytał go pstrokaty wąż skalny, Pyton.
— Przepraszam cię — odparł malutki słoń — ale mój nos jest teraz brzydki i bez fasonu, więc chcę poczekać, aż się znów zmniejszy.
— To będziesz długo czekał — odpowiedział mu pstrokaty wąż skalny, Pyton. — Bywają tacy, którzy nie wiedzą, co im na dobre wyjdzie.
Trzy dni siedział tam malutki słoń i czekał, aż jego nos znowu się zmniejszy. Ale nos się nie zmniejszył, a na dobitkę malutki słoń od ciągłego spoglądania dostał zeza.
Bowiem — moje kochanie — chyba to pojmujesz i rozumiesz, że krokodyl wyciągnął mu nos w prawdziwą, rzetelną trąbę, jaką teraz mają wszystkie słonie.
Pod koniec trzeciego dnia przyleciała mucha i ukłuła malutkiego słonia w ramię, a on, zanim pomyślał, co czyni, podniósł w górę swą trąbę i zabił muchę.
— Zaletą numer pierwszy! — rzekł pstrokaty wąż skalny, Pyton. — Tego nie mógłbyś uczynić zwyczajnym ładnym noskiem. A teraz spróbuj co zjeść.
Zanim pomyślał, co czyni, wyciągnął malutki słoń swą trąbę, zerwał wielki pęk trawy, otrzepał ją o swe nogi przednie i włożył do paszczy.
— Zaleta numer drugi! — rzekł pstrokaty wąż skalny, Pyton.
— Tego nie mógłbyś uczynić zwyczajnym ładnym noskiem. Czy nie czujesz, jak słońce przypieka?
— Istotnie — rzekł malutki słoń — i zanim pomyślał, co czyni, wyciągnął z wielkiej, szaro — zielonej, mulistej rzeki Limpopo szalupę, pełną namułu, wmieścił ją na głowę i w ten sposób zrobił sobie chłodną i wygodną czapkę, z której ściekało mu poza uszy.
— Zaleta numer trzeci! — rzekł pstrokaty wąż skalny, Pyton. — Tego nie mógłbyś uczynić zwyczajnym ładnym noskiem. Czy nie miałbyś ochoty znów dostać klapsa?
— Przepraszam cię — odparł malutki słoń — ale bynajmniej nie mam do tego ochoty.
— A czy chcialbyś dać klapsa komu innemu?
— Otóż — rzekł pstrokaty wąż skalny, Pyton — przekonasz się, że twój nowy nos doskonale nadaje się do dawania klapsów.
— Bardzo dziękuję — odezwał się malutki słoń. — Pomyślę o tem. Powrócę teraz do moich kochanych krewnych i zobaczę, czy to się uda.
Malutki słoń wybrał się przeto z powrotem do swoich; szedł naprzełaj przez Afrykę i ciągle wywijał trąbą. Gdy chciał owoców, to zrywał je z drzew, nie czekając, jak dawniej, aż same spadną. Gdy chciał trawy, to zrywał ją z ziemi, nie przyklękając przytem, jak to poprzednio zwykł był czynić.
Gdy mu dokuczały muchy, to odłamywał gałązkę z drzewa i opędzał się nią przed niemi; a kiedy słońce przypiekało, to sporządzał sobie nową czapkę, chłodną i wygodną. Kiedy zaś podczas pochodu przez Afrykę uczuł się samotnym, to nucił sobie na swej trąbie, a hałas z tego był większy, niż gdyby kilka orkiestr przygrywało na dętych instrumentach.
Umyślnie zboczył z drogi, aby odwiedzić grubego hipopotama (ale ten nie był jego krewnym) i, ażeby się upewnić, że pstrokaty wąż skalny, Pyton, powiedział prawdę o jego trąbie, dał mu tęgiego klapsa. W wolnych chwilach zbierał skorupy z melonów, które był porozrzucał, idąc ku rzece Limpopo, był bowiem grzecznym gruboskórcem i wiedział, co wypada.
Pewnego ciemnego wieczora przyszedł malutki słoń z powrotem do swych miłych krewnych i rzekł:
— Jak się macie?
Ucieszyli się z jego powrotu i zaraz rzekli: — Chodź-no, dostaniesz klapsa za twą nienasyconą ciekawość.
— Ba — rzekł malutki słoń — mnie się zdaje, że wy nie macie pojęcia o klapsach; ale ja znam się na tem i wnet wam pokażę.
Odwinął swą trąbę i grzmotnął o ziemię swemi dwoma kochanemi braciszkami, aż się nakryli nogami.
— Och, na banany! — — zawołali — a gdzież to nauczyłeś się tego fortelu i co uczyniłeś ze swoim nosem?
— Krokodyl z wybrzeży wielkiej, szaro — zielonej, mulistej rzeki Limpopo, zrobił mi nowy nos — odparł malutki słoń. — Spytałem go, co jada na obiad, a on mi dal na pamiątkę ten nos.
— Jest bardzo brzydki — odezwał się jego włochaty wujaszek, pawjan.
— Istotnie — odpowiedział malutki słoń — ale ogromnie pożyteczny — i podniósł w górę swego włochatego wujaszka, pawjana, i rzucił go w gniazdo szerszeni.
Potem niegodziwy malutki słoń jął przez dłuższą chwilę obdzielać klapsami swych miłych krewnych, aż wszyscy byli ogromnie zgrzani i okrutnie zdziwieni. Swemu dużemu wujaszkowi, strusiowi, powyrywał z ogona pióra; swą dużą ciocię, żyrafę, uchwycił za tylne nogi i powlókł ją przez krzaki cierniowe; swą grubą ciocię, hipopotama, wygwizdał, a kiedy odbywała w wodzie drzemkę poobiednią, mamrotał jej nad uszami; ale ptaka Kolokolo nikt nie ważył się tknąć.
Wkońcu stosunki stały się tak dalece niemożliwe, iż wszyscy mili krewni, jeden za drugim, pobiegli na brzeg wielkiej, szaro-zielonej, mulistej rzeki Limpopo, otoczonej dokoła drzewami, ziejącemi zgniłą gorączką, aby także zażądać dla siebie od krokodyla nowych nosów.
A kiedy powrócili, już żaden nie dawał klapsów drugiemu; i od tego czasu — o, moje kochanie — wszystkie słonie, które kiedykolwiek zobaczysz, i wszystkie, których nie zobaczysz, mają trąby zupełnie takie same, jak malutki słoń, słynny ze swej nienasyconej ciekawości.