Takie sobie bajeczki/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Takie sobie bajeczki | |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta | |
Data wyd. | 1922 | |
Druk | R. Kaniewski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Stanisław Wyrzykowski | |
Tytuł orygin. | Just So Stories | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
TAKIE SOBIE BAJECZKI
WYBÓR Z KSIĄŻKI
RUDYARDA KIPLINGA
p. t. JUST SO STORIES
przełożył ST. W.
WYDANIE TRZECIE Z 33 OBRAZKAMI
1922
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE
POZNAŃ — LWÓW — LUBLIN — ŁÓDŹ — WILNO
Druk R. KANIEWSKIEGO w Warszawie Nowy-Swiat № 54.
|
Posłuchaj, a uważaj pilnie, bo to, moje kochanie, było, stało się i wydarzyło w owe czasy, gdy swojskie zwierzęta żyły jeszcze dziko. Pies był dziki i koń był dziki, i krowa była dzika, i świnia była dzika — tak dzika, jak tylko zwierzę może być dzikie — i wałęsały się swemi własnemi dzikiemi drogami po wilgotnych, dzikich lasach.
Ale najdzikszy ze wszystkich dzikich zwierząt był kot. Sam chadzał na przechadzkę, a gdzie? — o to wcale nie dbał.
Człowiek, oczywiście, był także dziki. Był strasznie dziki! I nie pierwej oswoił się, aż spotkał kobietę, która mu powiedziała, że nie ma ochoty żyć tak dziko, jak on. Wyszukała ona piękną, suchą jaskinię, w której mieli sypiać, zamiast na kupie wilgotnych liści; dno jej posypała czystym piaskiem i zapaliła w głębi jaskini ogień, a u wejścia do jaskini zawiesiła ogonem na dół wysuszoną skórę z dzikiego konia, a potem rzekła:
— Wycieraj nogi, mój kochany, gdy wracasz do domu; a teraz możemy rozpocząć gospodarstwo.
Wieczorem — kochanie, jedli dziką baraninę, pieczoną na gorących kamieniach, a zaprawioną dzikim czosnkiem i dzikim pieprzem; tudzież dzikie kaczki, nadziewane dzikim ryżem, dzikim majerankiem i dzikim anyżem; i jedli szpik z kości z dzikiego wołu, oraz dzikie czereśnie i dzikie jabłka granatowe. Potem mężczyzna układał się do snu przy ogniu i bywał ogromnie wesół; ale kobieta nie ruszyła się z miejsca i czesała swe włosy. Brała do ręki wielką, płaską kość łopatkową z barana, wpatrywała się w wyrzezane na niej dziwne znaki i dorzucała drew do ognia, a potem czyniła czary.
Czyniła pierwszy na świecie czar śpiewu.
Opodal, w wilgotnych, dzikich lasach zbierały się wszystkie dzikie zwierzęta w takiem miejscu, skąd można było widzieć światło ognia, i dziwiły się, co to znaczy.
Wtem dziki koń tupnął swem dzikiem kopytem i rzekł:
— O, moi przyjaciele i o, moi wrogowie, dlaczego mąż i niewiasta rozniecili wielkie światło w wielkiej jaskini i co złego nam ono wyrządzi?
Dziki pies podniósł w górę swój dziki nos, wietrzył i zwietrzył pieczoną baraninę, a potem rzekł:
— Pójdę, zajrzę, popatrzę i powiem, bo mnie się zdaje, że to jest coś dobrego. Kocie, chodź ze mną!
— Nie, nie! — odparł kot. — Jam jest kot, który sam chadza na przechadzkę i wcale o to nie dba gdzie! Nie pójdę z tobą!
— Dobrze. Ale odtąd już nigdy nie będziemy przyjaciółmi — odpowiedział dziki pies i podreptał ku jaskini.
Atoli dziki kot rzekł po chwili do siebie samego:
— Mnie wszędzie jednako. Dlaczego nie mam też pójść i zajrzeć, i popatrzeć, i znów odejść, gdy mi się tak podoba?
Więc chyłkiem podążył za dzikim psem i skrył się w miejscu, skąd mógł wszystko słyszeć.
Dziki pies, stanąwszy u wejścia do jaskini, uniósł w górę swym nosem wysuszoną skórę końską i węszył cudowny zapach pieczonego barana; a kobieta, która właśnie wpatrywała się w łopatkę, zobaczyła go, roześmiała się, i rzekła:
— Oto jest pierwszy. Dziki zwierzu z dzikich lasów, czego chcesz?
Dziki pies odezwał się:
— O, mój wrogu i małżonko wroga mojego, co to jest, co tak wspaniale pachnie w dzikich łasach?
Wtedy kobieta podniosła z ziemi łopatkę z pieczonego barana, rzuciła ją dzikiemu psu i powiedziała:
— Dziki zwierzu z dzikich lasów, skosztuj i popróbuj.
Dziki pies gryzł kość, która była smaczniejsza od wszystkiego, co dotychczas jadał, i odezwał się:
— O, mój wrogu i małżonko wroga mojego, daj mi jeszcze jedną.
A kobieta rzekła:
— Dziki zwierzu z dzikich lasów, pomagaj za dnia memu małżonkowi w łowach i strzeż nocą jego jaskini, a będę ci dawała tyle kości, ile ci potrzeba.
— Ach! — rzekł kot, nadsłuchując — to roztropna niewiasta, ale nie tak roztropna, jak ja.
Dziki pies wpełzł do jaskini i położył swą głowę na kolanach niewiasty, i rzekł:
— O, mój przyjacielu i małżonko przyjaciela mojego, będę za dnia pomagał twemu małżonkowi w łowach, a nocą będę strzegł waszej jaskini.
— Ach! — rzekł kot, nadsłuchując — ten pies jest głupi.
I znów odszedł w wilgotne, dzikie lasy, wymachiwał swym dzikim ogonem i przechadzał się po swych dzikich drogach. Atoli nie rzekł nikomu ani słowa.
Mężczyzna, obudziwszy się, rzekł:
— Czego chce od nas ten dziki zwierz?
A kobieta odparła:
— Jego miano już nie jest dziki pies; jego miano jest odtąd Pierwszy Przyjaciel, i będzie on naszym przyjacielem po wszystkie, wszystkie czasy. Zabieraj go z sobą na łowy.
Opodal w dzikich lasach wszystkie dzikie zwierzęta dziwowały się, co się stało z dzikim psem, aż wreszcie dziki koń tupnął swem dzikiem kopytem i rzekł:
— Pójdę i zobaczę i opowiem, dlaczego dziki pies nie wrócił. Kocie, chodź ze mną!
— Nie, nie! — odparł kot. — Jam jest kot, który sam chadza na przechadzkę i wcale o to nie dba — gdzie! Nie pójdę z tobą!
Lecz mimo to poszedł chyłkiem pocichu za dzikim koniem i skrył się w miejscu, skąd mógł wszystko słyszeć.
Gdy kobieta usłyszała stąpanie dzikiego konia, potykającego się na swej długiej grzywie, zaśmiała się i rzekła:
— Oto jest drugi. Dziki zwierzu z dzikich lasów, czego chcesz?
Dziki koń odezwał się:
— O, mój wrogu i małżonko wroga mojego, gdzie jest dziki pies?
Kobieta zaśmiała się i, podniósłszy łopatkę, wpatrywała się w nią i rzekła:
— Dziki zwierzu z dzikich lasów, tyś nie przyszedł z powodu dzikiego psa; tyś przyszedł z powodu dobrego siana.
A dziki koń, tupiąc kopytami i potykając się na swej długiej grzywie, odpowiedział:
— To prawda. Daj mi je; chce mi się jeść.
Kobieta powiedziała:
— Dziki zwierzu z dzikich lasów, pochyl twą dziką głowę i noś, co ci na nią włożę, a będziesz jadał doskonałe siano trzy razy dziennie.
— Ach — rzekł kot, nadsłuchując — to bardzo roztropna niewiasta; ale nie tak roztropna, jak ja.
Dziki koń pochylił swą dziką głowę, a kobieta nałożyła mu uzdę, uplecioną ze skóry, a dziki koń prychnął u jej stóp i rzekł:
— O, moja pani i małżonko pana mojego, chcę być waszym sługą z powodu doskonałego siana.
— Ach! — rzekł kot, nadsłuchując — ten koń jest bardzo głupi.
I znów odszedł w wilgotne, dzikie lasy i wymachiwał dzikim ogonem i przechadzał się po swych dzikich drogach. Atoli nie rzeki nikomu ani słowa.
Mężczyzna, powróciwszy z psem z łowów, odezwał się:
— Czego chce od nas dziki koń?
A kobieta rzekła:
— Jego miano już nie jest dziki koń; jego miano jest odtąd Pierwszy Sługa, będzie nas nosił z miejsca na miejsce po wszystkie, wszystkie czasy. Wsiadaj na jego grzbiet, gdy wyruszysz na łowy.
Następnego dnia poszła do jaskini dzika krowa, niosąc wysoko swą dziką głowę, aby jej dzikie rogi nie więzły w dzikich drzewach, a za nią podążał kot i skrył się tak samo, jak przedtem.
A gdy dzika krowa przyrzekła kobiecie, że będzie jej codzień dawała swe mleko wzamian za doskonałą trawę, kot znów odszedł w wilgotne, dzikie lasy i wymachiwał swym dzikim ogonem i przechadzał się swemi dzikiemi drogami tak samo, jak przedtem. Atoli nie rzekł nikomu ani słowa.
Mężczyzna, powróciwszy z łowów z psem i z koniem, zadał to samo pytanie, co pierwej. A kobieta rzekła:
— Już się nie zowie dziką krową, ale się zowie odtąd dawczynią dobrego pożywienia. Będzie nam dawała ciepłe, białe mleko, po wszystkie, wszystkie czasy, a ja ją będę karmiła, gdy ty wraz z pierwszym przyjacielem i pierwszym sługą wyruszysz na łowy.
Następnego dnia kot dawał baczenie, czy jaki inny dziki zwierz nie pójdzie do jaskini, ale żaden nie ruszył się z wilgotnych, dzikich lasów; więc kot poszedł sam. Widział, jak kobieta doiła krowę i widział w jaskini światło ognia, i wietrzył zapach ciepłego, białego mleka. I naraz odezwał się:
— O, mój wrogu i małżonko wroga mojego, gdzie jest dzika krowa?
Kobieta rozśmiała się i rzekła:
— Dziki zwierzu z dzikich lasów, wracaj do lasu, bo zaplotłam me włosy i precz odłożyłam magiczną łopatkę, gdyż już nie potrzebujemy w naszej jaskini ani nowych przyjaciół, ani sług.
Kot odparł:
— Nie jestem przyjacielem, ni sługą. Jam jest kot, który sam chadza na przechadzkę, ale chciałbym bardzo dostać się do waszej jaskini.
Kobieta powiedziała:
— Dlaczegóż nie przyszedłeś z pierwszym przyjacielem pierwszej nocy?
Kot rozgniewał się bardzo i odrzekł:
— Czy dziki pies obmawiał mnie przed tobą?
Wtedy kobieta znów rozśmiała się i rzekła:
— Tyś dziki kot, który sam chadza na przechadzkę i wcale o to nie dba — gdzie? Nie jesteś przyjacielem, ni sługą. Sam to powiedziałeś. Pójdźże precz i idź sam na przechadzkę, bo ci wszędzie jednako.
Ale kot udał zmartwionego i przemówił:
— Więc nigdy nie dostanę się do jaskini? Więc nigdy nie zasiądę przy ciepłym ogniu? Więc nigdy nie będę pił ciepłego, białego mleka? Tyś taka mądra i taka piękna! Nie powinnaś być okrutną nawet dla kota.
Kobieta odpowiedziała:
— Wiedziałam, że jestem mądra, ale nie wiedziałam, że jestem piękna. Przeto zawrę z tobą umowę. Jeżeli kiedy powiem słowo na twoją pochwałę, to będziesz mógł przyjść do jaskini.
— A jeżeli rzekniesz dwa słowa na moją pochwałę? — zapytał kot.
— A jeżeli rzekniesz trzy słowa? — zapytał kot.
— To nigdy nie nastąpi — odparła kobieta. — Ale jeżeli rzeknę trzy słowa na twoją pochwałę, to będziesz pijał trzy razy dziennie ciepłe, białe mleko po wszystkie, wszystkie czasy.
Wtedy kot wygiął grzbiet w pałąk i powiedział:
— A teraz niechaj zasłona u wrót jaskini i ogień w głębi jaskini, i garnki z mlekiem, stojące przy ogniu, pamiętają, co przyrzekł mój wróg i małżonka wroga mojego.
I odszedł precz w wilgotne, dzikie lasy i wymachiwał swym dzikim ogonem, i przechadzał się swemi dzikiemi drogami.
Gdy nad wieczorem mężczyzna z psem i koniem powrócili z łowów, nie powiedziała im nic kobieta o umowie, zawartej z kotem, bo się lękała, że nie będą z niej zadowoleni.
Kot poszedł daleko, bardzo daleko i ukrywał się tak długo na swych dzikich drogach, w wilgotnych, dzikich lasach, aż kobieta o nim całkiem zapomniała. Tylko nietoperz — mały Do-góry-nogami nietoperzyk, który wisiał wewnątrz jaskini, wiedział, gdzie kot się ukrywa; i każdego wieczora latał nietoperz do kota i opowiadał mu, co się zdarzyło.
Jednego wieczora rzekł nietoperz do kota:
— W jaskini jest dzidzi, nowiutkie, malutkie, tłuściutkie i różowe, a niewiasta kocha je bardzo.
— Ach! — rzekł kot — ale co lubi dzidzi?
— Dzidzi lubi rzeczy miękkie i łaskoczące — odrzekł nietoperz. — Usypiając, lubi trzymać w ramionkach rzeczy ciepłe. I lubi, żeby się z niem bawić. To wszystko lubi.
— Ach! — odezwał się kot, nadsłuchując — więc mój czas nadszedł.
Następnej nocy poszedł kot przez wilgotne, dzikie lasy i ukrywał się w bliskości jaskini aż do świtu, gdy mężczyzna z psem i koniem wyruszyli na łowy. Kobieta musiała z rana gotować, a dzidzi przeszkadzało jej ustawicznie. Więc wyniosła je przed jaskinię i dała mu do zabawy garść kamyków. Ale dzidzi nie przestawało krzyczeć.
Wtem kot wyciągnął swą miękką łapkę i pogłaskał dzidzi po buzi, a ono zaszczebiotało radośnie; i ocierał się kot o jego tłuste kolanka i łaskotał je swym ogonem pod tłustą bródką. Dzidzi śmiało się, a kobieta słyszała to i uśmiechała się.
Wtem nietoperz — mały Do-góry-nogami nietoperzyk, który wisiał u wejścia do jaskini, odezwał się:
— O, moja gospodyni i małżonko gospodarza mojego i matko syna gospodarza mojego, jakiś dziki zwierz z dzikich lasów bawi się bardzo ładnie z twojem dzidzi.
— Błogosławieństwo dzikiemu zwierzowi, czemkolwiek on jest — rzekła kobieta, powstając. — Miałam dziś tyle roboty, a on mi wyświadczył przysługę.
Tej samej minuty i sekundy — kochanie — szsz-yt — i spadła zasłona z wysuszonej skóry końskiej, wiszącej ogonem na dół u wejścia do jaskini, bo przypomniała sobie umowę, zawartą z kotem; a kiedy kobieta wyszła, aby ją podnieść — patrz! — oto kot siedział sobie wygodnie w jaskini.
— O, mój wrogu i małżonko wroga mojego i matko wroga mojego — przemówił kot — to ja! Rzekłaś słowo na moją pochwałę, więc mogę odtąd siedzieć w jaskini po wszystkie, wszystkie czasy. Ale mimo to jam jest kot, który sam chadza na przechadzkę i wcale o to nie dba — gdzie.
Kobieta rozgniewała się, zacisnęła usta, wzięła kołowrotek i przędła.
Atoli dzidzi krzyczało, bo kot odszedł, a kobieta nie mogła je uspokoić, a ono dreptało i tupało nóżkami i pociemniało na buzi.
— O, mój wrogu i małżonko wroga mojego — odezwał się kot — weź nitkę z motka, który przędziesz, i przywiąż ją do widełek i ciągnij ją po ziemi, a ja ci pokażę czar, że twoje dzidzi będzie się śmiało tak głośno, jak teraz krzyczy.
— Zrobię to — rzekła kobieta — bo już nie wiem, co począć, ale ci nie podziękuję.
Przywiązała nitkę do małych widełek glinianych i ciągnęła ją po ziemi, a kot biegł za nitką, człapał swemi łapkami, taczał się i wywracał koziołki, przerzucał nitkę poza siebie, zagarniał pod tylne łapki, udawał, że zgubił, i znów rzucał się na nią, dopóki dzidzi nie roześmiało się tak głośno, jak przedtem krzyczało, i dreptało za kotem i szczebiotało radośnie, aż się rozlegało po całej jaskini, i zmęczyło się i położyło i zasnęło, trzymając kota w ramionach.
— Teraz — powiedział kot — zaśpiewam dzidzi piosenkę, która je uśpi na jedną godzinę. I jął mruczeć głośniej i ciszej, to znów ciszej i głośniej, dopóki dzidzi nie usnęło mocno.
— To ci się udało przewybornie. Niema wątpliwości, kocie, żeś bardzo roztropny.
Tejże minuty i sekundy — kochanie — fffu! — i w głębi jaskini buchnął z pod sklepienia kłębem dym ognia, bo przypomniał sobie umowę, zawartą z kotem; a gdy się rozwiał — patrz! oto kot siedział sobie wygodnie przy ogniu.
— O, mój wrogu i małżonko wroga mojego i matko wroga mojego — rzekł kot — to ja! bowiem rzekłaś drugie słowo na moją pochwałę, więc mogę siedzieć przy ciepłym ogniu w głębi jaskini po wszystkie, wszystkie czasy. Ale mimo to jam jest kot, który sam chadza na przechadzkę i wcale o to nie dba — gdzie!
Wtedy kobieta rozgniewała się jeszcze bardziej i rozplotła swe włosy i dołożyła drew do ognia i wzięła szeroką łopatkę baranią i jęła czynić czar, który miał ją uchronić przed wypowiedzeniem trzeciego słowa na pochwałę kota. A nie był to — kochanie — czar śpiewu; był to czar cichy; i zwolna stało się tak cicho w jaskini, że malutka myszka — liliputka wylazła z kryjówki i jęła biegać po ziemi.
— O, mój wrogu i małżonko wroga mojego i matko wroga mojego — odezwał się kot — czy ta mała myszka jest cząstką twojego czaru?
— Co? Ach, nie, nie! — krzyknęła kobieta i rzuciła łopatkę i wskoczyła na stołeczek, stojący przed jasnym ogniem, i zaplotła szybko włosy z obawy, aby się mysz w nie nie wplątała.
— Ach! — rzekł kot, czatując — więc to mi nie zaszkodzi, gdy ją zjem?
— Nie! — zawołała kobieta, zwijając włosy — zjedz ją prędko, a będę ci zawsze wdzięczna.
Kot dał susa i złapał malutką myszkę, a kobieta rzekła:
— Dzięki stokrotne. Nawet Pierwszy Przyjaciel nie umie tak zgrabnie łapać małych myszek, jak ty. Tyś na pewno bardzo roztropny.
Tejże minuty i sekundy — kochanie — trzask! — i garnek z mlekiem, stojący przy ogniu, rozpękł się na dwa kawałki, bo sobie przypomniał umowę, zawartą z kotem; a gdy kobieta zeskoczyła ze stołeczka — patrz! — oto kot chłeptał ciepłe, białe mleko, którego trochę pozostało w rozbitej skorupie.
— O, mój wrogu i małżonko wroga mojego i matko wroga mojego — rzekł kot — to ja! bowiem rzekłaś trzy słowa na moją pochwałę, więc teraz mogę pijać trzy razy dziennie ciepłe, białe mleko po wszystkie, wszystkie czasy. Ale mimo to jam jest kot, który sam chadza na przechadzkę i wcale o to nie dba — gdzie?
Wtedy kobieta zaśmiała się i postawiła kotowi miseczkę ciepłego, białego mleka, i rzekła:
— O, kocie, tyś roztropny, jak jaki mężczyzna, ale pamiętaj, że nie zawarłeś umowy z mężem, oraz z psem, i nie wiem, co uczynią, powróciwszy do domu.
— Co mnie to obchodzi? — odpowiedział kot. — Bylebym miał moje miejsce w jaskini przy ogniu i trzy razy dziennie moje ciepłe, białe mleko, a nie dbam o to, co uczyni mąż, lub pies.
Nad wieczorem, gdy mężczyzna z psem weszli do jaskini, opowiedziała im kobieta historję umowy; a kot siedział przy ogniu i uśmiechał się.
Wtem mężczyzna odezwał się:
— To dobrze, ale on nie zawarł urnowy ze mną, oraz z żadnym mężczyzną po mnie.
Potem zdjął parę swych skórzanych butów i wziął swój mały toporek kamienny (razem trzy), i przyniósł kawałek drzewa i siekierę (wszystkiego razem pięć) i ułożył te przedmioty w jednym rzędzie, i rzekł:
— A teraz zawrzemy naszą umowę. Jeżeli nie będziesz łapał myszy, gdy jesteś w jaskini, po wszystkie, wszystkie czasy, to ja będę ciskał za tobą temi pięcioma przedmiotami, ilekroć cię ujrzę i tak uczyni każdy rzetelny mężczyzna po mnie.
— Ach! — powiedziała kobieta, słuchając — ten kot jest bardzo roztropny, ale nie tak roztropny, jak mój mąż.
Kot policzył pięć przedmiotów (a wyglądały okrutnie sękato) i odezwał się:
— Będę łapał myszy, gdy jestem w jaskini, po wszystkie, wszystkie czasy; ale mimo to, zawsze będę kotem, który sam chadza na przechadzkę i wcale o to nie dba — gdzie!
— Ale nie w mojej obecności — rzekł mężczyzna. — Gdybyś nie był wyrzekł słów ostatnich, byłbym znów odłożył te przedmioty po wszystkie, wszystkie czasy; lecz teraz będę ciskał za tobą parę moich butów, oraz mój mały toporek kamienny (razem trzy), gdziekolwiek cię spotkam. I tak uczynią wszyscy rzetelni mężczyźni po mnie.
Na to odezwał się pies:
— Poczekaj-no chwilę. On nie zawarł umowy ze mną, ani ze wszystkiemi rzetelnemi psami po mnie.
I pokazał zęby i rzekł:
— Jeśli nie będziesz grzeczny dla dzidzi, gdy ja jestem w jaskini, po wszystkie, wszystkie czasy, to będę cię ścigał, aż cię złapię, a gdy cię złapię, to cię ugryzę, i tak będą czyniły wszystkie rzetelne psy po mnie.
— Ach — rzekła kobieta, słuchając — ten kot jest bardzo roztropny, ale nie tak roztropny, jak pies.
Kot policzył zęby psa, (a były bardzo ostre) i odezwał się:
— Będę grzeczny dla dzidzi, gdy jestem w jaskini, dopóki mnie nie pociągnie zbyt mocno za ogon, po wszystkie, wszystkie czasy; ale mimo to, jam jest kot, który sam chadza na przechadzkę i wcale o to nie dba — gdzie!
— Ale nie w mojej obecności — rzekł pies. — Gdybyś nie był wyrzekł słów ostatnich, to byłbym zamknął pysk po wszystkie, wszystkie czasy; lecz teraz będę cię zapędzał na drzewo, gdziekolwiek cię spotkam i tak uczynią wszystkie rzetelne psy po mnie.
Potem mężczyzna cisnął za kotem parą swych butów, oraz swym małym toporkiem kamiennym (razem trzy) i kot wyleciał z jaskini, a pies zapędził go na drzewo. Od tego czasu po dziś dzień — kochanie — wszystkie rzetelne psy będą zapędzały go na drzewo.
Ale kot dochowuje wiernie także swej części umowy. Łapie myszy i jest grzeczny dla dzieci, dopóki go nie pociągną zbyt mocno za ogon.
Ale gdy się z temi zajęciami załatwi, tudzież od czasu do czasu, gdy księżyc wzejdzie i noc zapadnie, wtedy jest kotem, który sam chadza na przechadzkę i któremu wszędzie jest jednako. Wtedy idzie w wilgotne, dzikie lasy, lub na wilgotne, dzikie drzewa, albo na wilgotne, dzikie dachy, i wymachuje swym dzikim ogonem, i przechadza się po swych dzikich drogach.
Nie zawsze kangur wyglądał tak, jak go widzimy dzisiaj; był zupełnie innem zwierzęciem o czterech krótkich nogach. Był szary i był wełnisty, a pycha jego była niezmierna. Tańczył na skoszonym łanie pośrodku Australji, a potem poszedł do małego bożka Nqua.
Poszedł do Nqua o szóstej przed śniadaniem i rzekł:
— Uczyń mnie odmiennym — od wszystkich innych zwierząt dzisiaj do godziny piątej po południu.
Nqua zerwał się ze swego miejsca na wydmie piaszczystej i wrzasnął:
— Pójdź precz!
Kangur był szary i był wełnisty, a pycha jego była niezmierzona. I tańczył na wiszarze skalnym pośrodku Australji. I poszedł potem do średniego bożka Nquing.
Poszedł do Nquinga o ósmej po śniadaniu i rzekł:
— Uczyń mnie odmiennym od wszystkich innych zwierząt; uczyń mnie też zdumiewająco popularnym do piątej godziny dzisiaj po południu.
Nquing wyskoczył ze swej nory w szczycie górskim Spinifex i wrzasnął:
— Pójdź precz!
Kangur był szary i był wełnisty, a pycha jego była niezmierzona. Tańczył na ławicy piaskowej pośrodku Australji.
I poszedł do grubego bożka, Nquong.
Poszedł do Nquonga o dziesiątej przed obiadem i rzekł:
— Uczyń mnie odmiennym od wszystkich innych zwierząt i uczyń mnie popularnym, i spraw, aby wszyscy ze zdumieniem biegali za mną do godziny piątej dzisiaj po południu.
Nquong wyskoczył ze swej kąpieli w jeziorku słonem i wrzasnął:
— Dobrze, uczynię to!
Nquong zawołał Dinga — żółtego psa. Dinga, wiecznie głodnego, opylonego w świetle słonecznem i pokazał mu kangura i rzekł:
— Dingo! uważaj no, Dingo! Widzisz ty tego pięknego pana, tańczącego na kupie błota? Chce być popularnym, chce, aby za nim ze zdumieniem biegano. Dingo, załatw mu to!
Zerwał się Dingo — żółty pies, Dingo, i rzekł:
— Co? ten kłapouchy kociozwierz?
I zaraz precz popędził Dingo — żółty pies, Dingo, wiecznie głodny i szczerzący zęby, popędził za kangurem.
Precz umykał pyszny kangur, jak królik umykał na swych czterech małych nóżkach.
Tak — o, moje kochanie — kończy się pierwsza część tej opowieści.
∗ ∗
∗ |
Pędził przez pustynie; pędził przez góry; pędził przez jeziorka słone; pędził przez zarośla trzcinowe; pędził przez gaje drzew gumowych; pędził przez Spinifex; pędził, aż go zabolały przednie nogi.
Bo musiał!
Wciąż pędził kangur — staruszek kangur. Pędził przez gaje drzew morwowych; pędził przez wysoką trawę; pędził przez niską trawę; pędził przez zwrotnik raka i zwrotnik koziorożca; pędził, aż go zabołały tylne nogi.
Bo musiał!
Za nim wciąż pędził Dingo — żółty pies, Dingo, coraz głodniejszy i głodniejszy, skrzypiący jak chomąto; nie zbliżał się i nie zostawał wtyle.
I przylecieli nad rzekę Wollgong.
A nie było tam mostu, i nie było tam promu, i kangur nie wiedział, jak się dostać na drugi brzeg rzeki. Więc wspiął się na tylnych nogach i skakał.
Bo musiał!
Skakał przez chrósty i ugór pusty; skakał przez stepy pośrodku Australji. Skakał, jak kangur.
Najpierw skakał na łokieć; potem skakał na trzy łokcie; potem skakał na pięć łokci; a jego nogi tylne stały się dłuższe. Nie miał czasu na jedzenie ani na spoczynek, a potrzebował go ogromnie.
Wciąż za nim pędził Dingo — żółty pies, Dingo, ciągle bardzo zdumiony, ciągle ogromnie głodny, i dziwił się okrutnie, i dziwił się wierutnie, dlaczego staruszek kangur tak skacze!
Gdyż skakał, jak świerszcz; jak groch w garnku z wrzącą wodą, jak nowa piłka gumowa na posadzce pokoju dziecinnego.
Bo musiał!
Wyciągnął przednie nogi w górę i skakał na tylnych; wyprężył swój ogon poza siebie, jak drąg, służący do podparcia, i skoczył przez góry Darling.
Bo musiał!
A za nim wciąż pędził Dingo — znużony pies, Dingo, coraz to głodniejszy i głodniejszy, wciąż ogromnie zdziwiony, wciąż ogromnie zdumiony, dlaczego staruszek kangur nie zatrzymuje się.
Wtem Nquong wyszedł ze swej kąpieli w jeziorku słonem i rzekł:
— Godzina piąta.
Usiadł Dingo — biedny pies, Dingo, ciągle głodny i opylony w świetle słonecznem, wywiesił język i zawył.
Usiadł też i kangur — staruszek kangur, wyprężył swój ogon jak stołeczek, używany przy dojeniu krów, i rzekł:
— Bogu dzięki, że się to skończyło.
Wtedy Nquong, zawsze bardzo uprzejmy, odezwał się:
— Dlaczego nie jesteś wdzięczny żółtemu psu, Dingo? Dlaczego mu nie podziękujesz za wszystko, co ci uczynił?
Na to rzekł kangur — znużony staruszek kangur:
— Wygnał mnie z ojczyzny mego dzieciństwa; oderwał mnie od regularnych pór jedzenia; zmienił mą postać, iż już nigdy nie będzie taką, jaką dawniej była, i wypłatał mi psikusa z mojemi nogami.
I znów przemówił Nquong:
— Czyż nie prosiłeś mnie — o ile się nie mylę — abym cię uczynił odmiennym od wszystkich innych zwierząt, i żeby za tobą biegano? A teraz jest piąta.
— Tak jest — odpowiedział kangur — atoli lepiejby było, gdybym był tego nie uczynił. Myślałem, że dokonasz tego zapomocą zaklęć i czarów, a ty spłatałeś mi figla.
— Figla! — rzekł Nquong ze swej kąpieli w błękitnej rzece gumowej. — Powtórz to jeszcze raz, a gwizdnę na Dinga, aby cię pędził dopóty, aż ci odpadną tylne nogi.
— Nie! — odparł kangur. — Muszę się usprawiedliwić. Nogi są nogami, możesz ich nie zmieniać, o ile mnie to dotyczy. Chciałem jeno zwrócić uwagę Waszej Wielmożności, że od rana nic nie jadłem, i że jestem zupełnie naczczo.
— Tak jest — rzekł Dingo — żółty pies, Dingo — jestem akuratnie w tem samem położeniu. Uczyniłem go odmiennym od wszystkich innych zwierząt. Ale co dostanę do herbaty?
Na to odparł Nquong ze swej kąpieli w jeziorku słonem:
— Przyjdź i spytaj mnie o to jutro, bo teraz muszę się umyć.
Przeto zostali pośrodku Australji: staruszek kangur i żółty pies, Dingo, i jeden mówił do drugiego:
— To twoja wina!
Przed wielu, wielu laty — kochanie moje — słoń nie miał trąby. Miał tylko czarniawy, zakrzywiony nos, wielkości trzewika, i mógł nim poruszać w tę i ową stronę, atoli podnieść z ziemi nie mógł nim nic.
Ale był sobie pewien słoń — nowy słoń — malutki słoń, który płonął nienasyconą ciekawością, to znaczy, stawiał wciąż i wszystkim różne pytania.
Żył w Afryce i napełniał Afrykę swemi nienasyconemi, ciekawemi pytaniami. Pytał swego dużego wujaszka strusia, dlaczego mu takie, a nie inne pióra wyrosły w ogonie, a duży wujaszek struś dał mu klapsa swą twardą, strasznie twardą łapą. Pytał swą dużą ciocię żyrafę, dlaczego jej skóra taka srokata, a duża ciocia żyrafa dała mu klapsa swem twardem, strasznie twardem kopytem.
A jednak wciąż jeszcze mały słoń płonął nienasyconą ciekawością. Zapytał swą grubą ciocię hipopotama, dlaczego ma czerwone oczy, a gruba ciocia hipopotam dała mu klapsa swem grubem, strasznie grubem kopytem.
I zapytał swego włochatego wujaszka pawjana, dlaczego melony mają smak taki, a nie inny, a jego włochaty wujaszek pawjan dał mu klapsa swą włochatą, strasznie włochatą łapą.
Pytał o wszystko, co widział i słyszał, co czuł, powąchał, lub czego się dotknął; a wszyscy jego wujaszkowie i ciocie dawali mu klapsy.
A jednak wciąż jeszcze płonął nienasyconą ciekawością.
Pewnego pięknego poranku, kiedy miało nastąpić zrównanie dnia z nocą, ów malutki i nienasycony słoń postawił miłe pytanie, jakiego dotychczas nigdy jeszcze nie stawiał. Mianowicie zagadnął:
— Co jada krokodyl na obiad?
Na ’to wszyscy razem wrzasnęli głośno i groźnie: „Ccyt“ i społem jęli dawać mu klapsy przez długą chwilę.
A kiedy skończyli, poszedł malutki słoń do ptaka kolokolo; siedział on w krzaku cierniowym, zwanym „Poczekaj-no trochę,“ a malutki słoń rzeki do niego:
— Mój tata dał mi klapsa i moja mama dała mi klapsa, i wszystkie moje ciocie i wujaszkowie dali mi klapsa za moją nienasyconą ciekawość, a jednak chciałbym wiedzieć, co krokodyl jada na obiad?
Na to ptak kolokolo wrzasnął chrapliwie:
— Idź nad brzeg szaro-zielonej, mulistej rzeki Limpopo, otoczonej dokoła drzewami, ziejącemi zgniłą gorączką, i zobacz sam.
Zaraz następnego poranka, gdy zrównania dnia z nocą nie było już ani śladu, ten malutki, nienasycony słoń wziął sto funtów bananów (z gatunku czerwonych i krótkich) i sto funtów trzciny cukrowej (z gatunku długiej, purpurowej) i siedemnaście melonów (z gatunku zielonych, chrzęszczących) i rzekł wszystkim swoim miłym krewnym:
— Bądźcie zdrowi! Idę nad wielką, szaro-zieloną, mulistą rzekę Limpopo, otoczoną dokoła drzewami, ziejącemi zgniłą gorączką, aby zobaczyć, co krokodyl jada na obiad.
A oni wszyscy jeszcze raz dali mu żartem klapsa, aczkolwiek prosił bardzo grzecznie, aby mu nie dawali klapsów.
Poczem odszedł, nieco zgrzany, acz wcale nie zdziwiony, i jadł melony, a skorupy odrzucał precz, bo nie mógł ich podnieść.
Z miasta Graham poszedł do Kimberley, a z Kimberley do kraju Kama, a z kraju Kama szedł na wschód i północ, i jadł wciąż melony, aż wkońcu przyszedł nad brzeg wielkiej, szaro-zielonej, mulistej rzeki Limpopo, otoczonej dokoła drzewami, ziejącemi zgniłą gorączką; jota w jotę tak, jak mu to powiedział ptak Kolokolo.
A trzeba ci wiedzieć i uprzytomnić sobie — moje kochanie — że aż do tego tygodnia i dnia i godziny i minuty ten malutki nienasycony słoń nie widział jeszcze nigdy krokodyla i nie wiedział, jak on wygląda.
A był okropnie ciekawy.
Pierwszym przedmiotem, jaki spotkał, był pstrokaty wąż skalny, Pyton, owinięty dokoła skały.
— Przepraszam cię — odezwał się bardzo grzecznie malutki słoń — czyś nie widział w tej zapadłej okolicy czegoś podobnego do krokodyla?
— Czy nie widziałem krokodyla? — odparł okrutnie gniewnym głosem wąż skalny, Pyton. — A o co jeszcze mnie spytasz?
— Przepraszam cię — rzekł na to malutki słoń — czy nie mógłbyś mi łaskawie powiedzieć, co krokodyl jada na obiad?
Wtedy wąż skalny Pyton odwinął się szybko ze skały i dał malutkiemu słoniowi klapsa swym łuszczastym cepiastym ogonem.
— To dziwne! — odezwał się malutki słoń. — Mój tata i moja mama, i mój wujaszek, i moja ciocia, i moja druga ciocia, hipopotam, i mój drugi wujaszek, pawjan, wszyscy dali mi klapsa za moją nienasyconą ciekawość — a ty, jak mi się zdaje, czynisz to samo!
Potem pstrokatemu wężowi skalnemu, Pytonowi, rzekł grzecznie: „Bądź zdrów!“ i pomógł mu owinąć się znów dokoła skały i poszedł dalej, nieco zgrzany, acz wcale nie zdziwiony, i jadł melony, a skorupy odrzucał precz, bo nie mógł ich podnieść.
I tak przyszedł aż nad sam brzeg wielkiej, szaro — zielonej, mulistej rzeki Limpopo, otoczonej dokoła drzewami, ziejącemi zgniłą gorączką, i nastąpił na jakiś przedmiot, podobny do kłody drzewa.
Krokodyl mrugnął jednem okiem — ot, tak!
— Przepraszam cię — rzekł bardzo grzecznie malutki słoń — ale czyś przypadkiem nie widział krokodyla w tej zapadłej okolicy?
Na to krokodyl mrugnął drugiem okiem i dźwignął nawpół z mułu swój ogon; a malutki słoń cofnął się bardzo grzecznie wstecz, gdyż nie miał ochoty znowu dostać klapsa.
— Chodź-no tu, mały — rzekł krokodyl. — Dlaczego pytasz o takie rzeczy?
— Przepraszam cię — odparł bardzo grzecznie malutki słoń — ale mój tata dał mi klapsa i moja mama dała mi klapsa, nie mówiąc już o moim dużym wujaszku, strusiu, i o mojej dużej cioci, żyrafie, która bije okrutnie mocno, i o mojej grubej cioci, hipopotamie, i o moim włochatym wujaszku, pawjanie, ani o pstrokatym wężu skalnym, Pytonie, który leży opodal na brzegu i ma łuszczasty, cepiasty ogon i bije mocniej od wszystkich innych. Otóż, jeżeli ci to nie sprawi zbyt wielkiej nieprzyjemności, to nie chciałbym jeszcze raz dostać klapsa.
— Chodź tu, mały — rzekł na to krokodyl — to ja jestem krokodyl — i płakał łzami krokodylemi na znak, że to prawda.
Wtedy mały słoń ukląkł na brzegu, dysząc z podziwu, i rzekł:
— A więc ty jesteś osobą, której całemi dniami szukałem? Czy nie mógłbyś mi łaskawie powiedzieć, co jadasz na obiad?
— Chodźże do mnie, mały — przemówił krokodyl — powiem ci to do ucha.
Na to malutki słoń przyłożył swą głowę do zębatej i ziejącej piżmem paszczy krokodyla, a krokodyl chwycił go za nos, który aż do tego tygodnia, dnia, godziny i minuty nie był większy od trzewika, lecz o wiele od niego użyteczniejszy.
— Myślę — rzekł krokodyl, a rzekł przez zęby — ot, tak! Myślę, że dziś zacznę od malutkiego słonia.
To — moje kochanie — ogromnie nie podobało się malutkiemu słoniowi, więc zawołał, a zawołał przez nos — ot, tak:
— Puscaj! Jesteś niegzeczne zwierzę!
Wtem pstrokaty wąż skalny, Pyton ześlizgnął się z brzegu i rzekł:
— Mój młody przyjacielu, jeżeli zaraz, niezwłocznie nie szarpniesz z całej siły, to, mojem zdaniem, ten twój nowy znajomy we wzorzystym, skórzanym płaszczu (miał na myśli krokodyla) wciągnie cię do wilgotnej, szaro-zielonej rzeki, zanim zdołasz pisnąć.
W ten sposób zwykły zawsze przemawiać pstrokate węże skalne, Pytony.
Malutki słoń przysiadł tedy na swych tylnych nóżkach i szarpał, i szarpał, i szarpał, a nos jego stawał się coraz dłuższy. A krokodyl rzucał się na wszystkie strony i bił wodę ogonem, aż zbielała całkiem jak śmietana, i szarpał, i szarpał, i szarpał. A nos malutkiego słonia stawał się coraz dłuższy. Więc słoń wsparł się mocno na wszystkich czterech nóżkach i szarpał, szarpał, szarpał, a nos wydłużał się mu coraz bardziej, a krokodyl bił wodę ogonem, jak jakim sterem, i szarpał, i szarpał, i szarpał, a za każdem szarpnięciem nos malutkiego słonia stawał się dłuższy i dłuższy i — bolał go okrutnie.
Wtem mały słoń uczuł, że nogi pod nim się chwieją i rzekł przez nos, już niemal na pięć stóp długi:
— To za ssiężko na malutkiego słonia!
Tejże chwili pstrokaty wąż skalny, Pyton, zsunął się z brzegu, i okręciwszy się podwójnym węzłem krzyżowym dokoła tylnych nóg malutkiego słonia, rzekł:
— Szalony i nierozważny wędrowcze, musimy teraz na serjo wytężyć wszystkie siły, jeżeli bowiem tego nie uczynimy, to, mojem zdaniem, ten wojowniczy samo-śrubowiec o opancerzonym pokładzie (miał na myśli krokodyla — kochanie) popsuje raz na zawsze twą przyszłą karjerę.
W ten sposób zwykły zawsze przemawiać pstrokate węże skalne, Pytony.
Więc wąż szarpał, i malutki słoń szarpał, i krokodyl szarpał; ale malutki słoń i pstrokaty wąż skalny, Pyton, szarpali najmocniej, i wkońcu, z pluskiem, który rozległ się po górnym i dolnym biegu rzeki Limpopo, krokodyl puścił nos malutkiego słonia.
Malutki słoń zwalił się naraz ciężko wtył; ale przedtem rzekł jeszcze do pstrokatego węża skalnego, Pytona:
— Bardzo dziękuję — a potem zajął się swym biednym poszarpanym nosem: zawinął go w chłodne liście bananowe i dla ochłody zanurzył go w wielką, szaro-zieloną, mulistą rzekę Limpopo.
— Poco to robisz? — spytał go pstrokaty wąż skalny, Pyton.
— Przepraszam cię — odparł malutki słoń — ale mój nos jest teraz brzydki i bez fasonu, więc chcę poczekać, aż się znów zmniejszy.
— To będziesz długo czekał — odpowiedział mu pstrokaty wąż skalny, Pyton. — Bywają tacy, którzy nie wiedzą, co im na dobre wyjdzie.
Trzy dni siedział tam malutki słoń i czekał, aż jego nos znowu się zmniejszy. Ale nos się nie zmniejszył, a na dobitkę malutki słoń od ciągłego spoglądania dostał zeza.
Bowiem — moje kochanie — chyba to pojmujesz i rozumiesz, że krokodyl wyciągnął mu nos w prawdziwą, rzetelną trąbę, jaką teraz mają wszystkie słonie.
Pod koniec trzeciego dnia przyleciała mucha i ukłuła malutkiego słonia w ramię, a on, zanim pomyślał, co czyni, podniósł w górę swą trąbę i zabił muchę.
— Zaletą numer pierwszy! — rzekł pstrokaty wąż skalny, Pyton. — Tego nie mógłbyś uczynić zwyczajnym ładnym noskiem. A teraz spróbuj co zjeść.
Zanim pomyślał, co czyni, wyciągnął malutki słoń swą trąbę, zerwał wielki pęk trawy, otrzepał ją o swe nogi przednie i włożył do paszczy.
— Zaleta numer drugi! — rzekł pstrokaty wąż skalny, Pyton.
— Tego nie mógłbyś uczynić zwyczajnym ładnym noskiem. Czy nie czujesz, jak słońce przypieka?
— Istotnie — rzekł malutki słoń — i zanim pomyślał, co czyni, wyciągnął z wielkiej, szaro — zielonej, mulistej rzeki Limpopo szalupę, pełną namułu, wmieścił ją na głowę i w ten sposób zrobił sobie chłodną i wygodną czapkę, z której ściekało mu poza uszy.
— Zaleta numer trzeci! — rzekł pstrokaty wąż skalny, Pyton. — Tego nie mógłbyś uczynić zwyczajnym ładnym noskiem. Czy nie miałbyś ochoty znów dostać klapsa?
— Przepraszam cię — odparł malutki słoń — ale bynajmniej nie mam do tego ochoty.
— A czy chcialbyś dać klapsa komu innemu?
— Otóż — rzekł pstrokaty wąż skalny, Pyton — przekonasz się, że twój nowy nos doskonale nadaje się do dawania klapsów.
— Bardzo dziękuję — odezwał się malutki słoń. — Pomyślę o tem. Powrócę teraz do moich kochanych krewnych i zobaczę, czy to się uda.
Malutki słoń wybrał się przeto z powrotem do swoich; szedł naprzełaj przez Afrykę i ciągle wywijał trąbą. Gdy chciał owoców, to zrywał je z drzew, nie czekając, jak dawniej, aż same spadną. Gdy chciał trawy, to zrywał ją z ziemi, nie przyklękając przytem, jak to poprzednio zwykł był czynić.
Gdy mu dokuczały muchy, to odłamywał gałązkę z drzewa i opędzał się nią przed niemi; a kiedy słońce przypiekało, to sporządzał sobie nową czapkę, chłodną i wygodną. Kiedy zaś podczas pochodu przez Afrykę uczuł się samotnym, to nucił sobie na swej trąbie, a hałas z tego był większy, niż gdyby kilka orkiestr przygrywało na dętych instrumentach.
Umyślnie zboczył z drogi, aby odwiedzić grubego hipopotama (ale ten nie był jego krewnym) i, ażeby się upewnić, że pstrokaty wąż skalny, Pyton, powiedział prawdę o jego trąbie, dał mu tęgiego klapsa. W wolnych chwilach zbierał skorupy z melonów, które był porozrzucał, idąc ku rzece Limpopo, był bowiem grzecznym gruboskórcem i wiedział, co wypada.
Pewnego ciemnego wieczora przyszedł malutki słoń z powrotem do swych miłych krewnych i rzekł:
— Jak się macie?
Ucieszyli się z jego powrotu i zaraz rzekli: — Chodź-no, dostaniesz klapsa za twą nienasyconą ciekawość.
— Ba — rzekł malutki słoń — mnie się zdaje, że wy nie macie pojęcia o klapsach; ale ja znam się na tem i wnet wam pokażę.
Odwinął swą trąbę i grzmotnął o ziemię swemi dwoma kochanemi braciszkami, aż się nakryli nogami.
— Och, na banany! — — zawołali — a gdzież to nauczyłeś się tego fortelu i co uczyniłeś ze swoim nosem?
— Krokodyl z wybrzeży wielkiej, szaro — zielonej, mulistej rzeki Limpopo, zrobił mi nowy nos — odparł malutki słoń. — Spytałem go, co jada na obiad, a on mi dal na pamiątkę ten nos.
— Jest bardzo brzydki — odezwał się jego włochaty wujaszek, pawjan.
— Istotnie — odpowiedział malutki słoń — ale ogromnie pożyteczny — i podniósł w górę swego włochatego wujaszka, pawjana, i rzucił go w gniazdo szerszeni.
Potem niegodziwy malutki słoń jął przez dłuższą chwilę obdzielać klapsami swych miłych krewnych, aż wszyscy byli ogromnie zgrzani i okrutnie zdziwieni. Swemu dużemu wujaszkowi, strusiowi, powyrywał z ogona pióra; swą dużą ciocię, żyrafę, uchwycił za tylne nogi i powlókł ją przez krzaki cierniowe; swą grubą ciocię, hipopotama, wygwizdał, a kiedy odbywała w wodzie drzemkę poobiednią, mamrotał jej nad uszami; ale ptaka Kolokolo nikt nie ważył się tknąć.
Wkońcu stosunki stały się tak dalece niemożliwe, iż wszyscy mili krewni, jeden za drugim, pobiegli na brzeg wielkiej, szaro-zielonej, mulistej rzeki Limpopo, otoczonej dokoła drzewami, ziejącemi zgniłą gorączką, aby także zażądać dla siebie od krokodyla nowych nosów.
A kiedy powrócili, już żaden nie dawał klapsów drugiemu; i od tego czasu — o, moje kochanie — wszystkie słonie, które kiedykolwiek zobaczysz, i wszystkie, których nie zobaczysz, mają trąby zupełnie takie same, jak malutki słoń, słynny ze swej nienasyconej ciekawości.
Oto historyjka o tem, jak wielbłąd dostał garb.
Na początku lat, gdy ziemia i wszystko, co istnieje, było całkiem nowe, a zwierzęta właśnie zaczęły pracować dla ludzi, był sobie raz wielbłąd, który żyl pośród wyjącej pustyni (co ma oznaczać, że pustynię napełniało wycie zwierząt), gdyż nie miał ochoty pracować, a przytem sam był wyjcem. Żywił się przeto gałązkami, cierniami, tamaryndami, mleczem i innemi chwastami i był bezwstydnie leniwy. A gdy się kto do niego odezwał, to odpowiadał:
— Hm-bug!
Tylko — Hm-bug! — i nic więcej.
W poniedziałek rano przyszedł do niego koń, z siodłem na grzbiecie i wędzidłem w pysku, i rzekł:
— Wielbłądzie, o, wielbłądzie, pójdźno stąd i pobiegaj, jak my wszyscy.
— Hm-bug! — odparł wielbłąd — i nic więcej.
Koń odszedł precz i opowiedział to człowiekowi.
Potem przyszedł pies z laską w pysku i rzeki:
— Wielbłądzie, o, wielbłądzie, chodźno i aportuj, jak my wszyscy.
— Hm-bug! — odparł znów wielbłąd.
A pies odszedł precz i opowiedział to człowiekowi.
Po nim przyszedł wół z jarzmem na karku i rzekł:
— Wielbłądzie, o, wielbłądzie, pójdźno i orz, jak my wszyscy.
— Hm-bug! — odrzekł wielbłąd.
A wół odszedł precz i opowiedział to człowiekowi.
Na schyłku dnia przywołał człowiek i konia, i psa, i wołu i rzekł:
— O, wy trzej, bardzo mi was żal, (zwłaszcza, że ziemia i wszystko, co istnieje, jest całkiem nowe); ale ten zwierz Hm-bug z pustyni widocznie nie może pracować, gdyż inaczej byłby tutaj; więc dam mu pokój, a wy musicie dwa razy tyle pracować, aby go zastąpić.
To ogromnie rozgniewało tę trójkę (zwłaszcza, że ziemia i wszystko, co istnieje, było całkiem nowe), więc na brzegu pustyni odbyli palaver (zebranie) i dochodzenie i sąd pięciu mężów i pauwau.
I przyszedł wielbłąd, żując mlecze, i był bezwstydnie leniwy i wyśmiał ich wszystkich. A potem rzekł: — Hm-bug — i odszedł sobie precz.
Wtem zjawił się Dżin, mający nadzór nad wszystkiemi pustyniami; przyleciał w obłoku kurzu (Dżinowie zawsze podróżują w ten sposób, bo to są czary) i zatrzymał się przy palaverze i pau-wau owej trójki.
— Dżinie wszystkich pustyń! — przemówił koń — czy to tak być powinno, aby ktoś próżnował, zwłaszcza, że ziemia i wszystko, co istnieje, jest całkiem nowe?
— Oczywiście nie — odparł Dżin.
— Fiu! — zawołał Dżin i gwizdnął. — Na wszystko złoto Arabji, to wielbłąd!
— Powiada: — Hm-bug! — odezwał się pies — i nie chce aportować.
— A czy jeszcze co powiada?
— Tylko: Hm-bug! i nie chce orać — odezwał się wół.
Dżin zawinął się w swój płaszcz, ochraniający od kurzu, i udał się w podróż napowietrzną przez pustynię i spotkał bezwstydnie leniwego wielbłąda, przyglądającego się swemu odbiciu w kałuży wody.
— Mój długi, sapiący przyjacielu — przemówił Dżin — co ja o tobie słyszałem? Nie chcesz pracować, chociaż ziemia i wszystko, co istnieje, jest całkiem nowe?
— Hm-bug — odparł wielbłąd.
Dżin usiadł, wsparł brodę na ręce i jął obmyślać wielki czar, a wielbłąd przyglądał się dalej własnemu odbiciu w kałuży wody.
— Z powodu swego bezwstydnego lenistwa przyczyniasz trójce zwierząt dodatkowej pracy już od poniedziałku rano — rzekł Dżin i jął dalej obmyślać czar, wsparłszy brodę na ręce.
— Hm-bug! — odparł wielbłąd.
A wielbłąd znów odrzekł: — Hm-bug!
Ale zaledwo wymówił: — Hm-bug! ujrzał, że na jego grzbiecie, z którego był ogromnie dumny, wypiętrza się wielki, gruby, chwiejący się garb.
— Widzisz to? — spytał Dżin — to twój własny Hm — bug, na który naraziłeś swą szanowną osobę wskutek swego bezwstydnego lenistwa. Dziś jest czwartek, a od poniedziałku rano, kiedy się praca rozpoczyna, nie zrobiłeś dotychczas nic. Idź-że teraz do pracy!
— Czyż mogę pracować — odrzekł wielbłąd — z tym Hm-bugiem na grzbiecie?
— Uczyniłem go umyślnie — odpowiedział na to Dżin — właśnie dlatego, że przez trzy dni próżnowałeś. Możesz teraz przeto trzy dni pracować bez jedzenia; możesz żyć ze swego Hm — bugu! A więc nie mów, że nic dla ciebie nie zrobiłem! Idź precz z pustyni do tamtej trójki i zachowuj się przyzwoicie.
Wielbłąd usłuchał i przyłączył się wraz ze swym garbem i wszystkiem innem do trójki pracowitych zwierząt.
Ale od tego czasu po dziś dzień ma garb na grzbiecie. A trzech dni, które zmarnował, gdy ziemia i wszystko, co istnieje, było całkiem nowe, nie wyrównał nigdy i nigdy się nie nauczył zachowywać się przyzwoicie.
Na niezamieszkałej wyspie u wybrzeży Morza Czerwonego żył raz Pers, a promienie słoneczne odbijały się od jego kapelusza z więcej niż wschodnim przepychem. I żył Pers nad Czerwonem Morzem, nie mając nic, prócz kapelusza, noża i maszynki do gotowania, z tego gatunku, jakiego ci nigdy nie wolno dotykać.
Pewnego dnia wziął trochę mąki, wody, rodzynków, śliwek i tym podobnych przysmaków i zrobił sobie placek, długi na dwie stopy, a gruby na trzy stopy. Był to istotnie przedziwny przekładaniec. (Jest to magja, która się zowie dobrem jedzeniem). A ponieważ wolno mu było gotować na maszynce, więc położył na niej placek i piekł go dopóty, aż placek stał się brunatnym i nabrał wspaniałego zapachu.
Gdy już miał zabrać się do jedzenia, z głębi najzupełniej niezamieszkałego lądu nadszedł na wybrzeże nosorożec, z rogiem na nosie, z parą świńskich oczu i zupełną nieznajomością zwyczajów towarzyskich.
W owych czasach skóra nosorożca przylegała do jego kształtów zupełnie dokładnie. Nigdzie nie było na niej fałdów. Wyglądał całkiem tak, jak nosorożec z Arki Noego, tylko oczywiście był o wiele większy. Był podówczas źle wychowany i teraz także jest źle wychowany i zawsze będzie źle wychowany.
I rzekł: — Hau! — A Pers zostawił swój placek i wdrapał się na palmę, nie mając nic prócz swego kapelusza, od którego promienie słoneczne odbijały się z więcej niż wschodnim przepychem.
Nosorożec przewrócił swym nosem maszynkę naftową, i placek spadł w piasek, a on wbił placek na róg swego nosa i pożarł go i odszedł sobie precz, wywijając ogonem, i powrócił w głąb pustego, pełniej niezamieszkałego lądu, graniczącego z wyspami Mazanderau, Socotra, oraz przylądkiem Równika.
Pers zlazł z palmy, podniósł maszynkę i zaśpiewał następujący wiersz: ponieważ go nigdy nie słyszałeś, więc spróbuję ci go powtórzyć.
„Kto mi zdradnie placek skradnie, Ten nie zgadnie, że nań spadnie Niespodzianie łaskotanie“.
A było w nim więcej, niż przypuszczasz obecnie. Gdyż w pięć tygodni później wszczęła się nad Czerwonem Morzem okrutna spieka, wszyscy ludzie porozbierali się ze wszystkich ubrań, jakie na sobie mieli.
Pers rozebrał się z kapelusza; ale nosorożec, który znów zjawił się na wybrzeżu, aby użyć kąpieli, rozebrał się ze skóry i zarzucił ją sobie na ramię. W owych czasach skóra jego zapinała się od dołu na trzy guziki i wyglądała, jak płaszcz gumowy.
Nie wspomniał ani słówkiem o placku, pożarł go bowiem w całości, a przytem był źle wychowany i jest źle wychowany i zawsze będzie źle wychowany.
Niezwłocznie wlazł do wody i puszczał nosem bańki, a skórę zostawił na brzegu.
W tej chwili nadszedł Pers, znalazł skórę i uśmiechnął się dwukrotnie uśmiechem, sięgającym od ucha do ucha. Potem zatańczył trzykrotnie dokoła skóry i zatarł ręce. Następnie poszedł do swego namiotu i napełnił swój kapelusz okruszynami z placków, gdyż jadał tylko placki i nigdy nie zamiatał swego namiotu. I wziął skórę, i miał skórę, i targał skórą, i szargał skórą, i napełnił ją, i nasypał w nią tyle suchych okruszynek i spalonych rodzynków, ile się tylko zmieściło. Potem wlazł na palmę i czekał, aż nosorożec wyjdzie z wody i wdzieje na siebie skórę.
Nosorożec, wyszedłszy z wody, wdział na siebie skórę i zapiął ją na trzy guziki, a okruszynki jęły go łaskotać, jak kiedy nasypie się ich do łóżka. Począł się przeto skrobać, ale mu to nie ulżyło, więc rzucił się na piasek, i jął się taczać, i taczać, i taczać, a okruszynki łaskotały coraz mocniej, i mocniej, i mocniej. Potem pobiegł do palmy i tarł się o nią i tarł, i tarł bez końca. Tarł się tak długo i tak mocno, że natarł sobie na grzbiecie jedną wielką fałdę, a drugą od dołu, gdzie znajdowały
się guziki, które naturalnie poodpadały wskutek tarcia. I natarł sobie jeszcze kilka fałd na nogach. I wściekał się okrutnie; atoli okruszynki nie dbały o to. Były wewnątrz jego skóry i łaskotały go. Więc poszedł wkońcu do domu, okrutnie zły i okrutnie podrapany.
Od tego czasu po dziś dzień ma nosorożec wielkie fałdy na skórze i nieznośne usposobienie, a wszystko to spowodowały owe okruszynki.
A Pers zlazł z palmy, włożywszy na głowę kapelusz, od którego promienie słoneczne odbijały się z więcej niż wschodnim przepychem. I zapakował swą maszynkę do gotowania i odszedł precz w kierunku Oretavo, Amygdala, płaskowyżów Anantarivo i bagien Sonaput.
W tych czasach — moje kochanie — gdy wszystko było nowe i ładne, lampart żył w okolicy, zwanej Wyżyną. Zapamiętaj sobie, że nie była to Nizina, ani Zagajnik, ani Kwaśna Łąka, lecz tylko naga, rozpalona od słońca kamienista płaszczyzna, gdzie nie było nic, prócz piasku, skał piaskowej barwy i kęp żółtawej, jak piasek, trawy.
Żyła tam także żyrafa i zebra, i kudu (prążkowana antylopa), i różne inne zwierzęta; a wszystkie były od stóp do głowy piaskowo-żółtawo-brunatne.
Ale najbardziej piaskowym, żółtym i brunatnym był lampart, podobny z maści do szaro-żółtawego kota; nie różnił się ani na włos od żółtawej, szarawej, brunatnawej barwy Wyżyny.
Było to bardzo źle dla żyrafy, zebry i innych zwierząt, gdyż lampart przyczajał się jedynie na żółtawych, szarawych, brunatnych kamieniach, albo na kępie trawy, a kiedy nadeszła żyrafa, zebra, kudu lub jakie inne zwierzę, rzucał się na nie i pozbawiał je skaczącego żywota. Wierzaj mi, że tak uczynił!
A był tam także Murzyn (podówczas wyłącznie szarawo — żółtawo — brunatnawy), uzbrojony łukiem i strzałami, który przebywał wraz z lampartem na Wyżynie. I obaj polowali razem: Murzyn uzbrojony łukiem i strzałami, a lampart tylko zębami i pazurami, i tak nękali żyrafę, zebrę, kudu, kwaggę i inne zwierzęta, że te poprostu nie wiedziały, gdzie mają skakać. Wierzaj mi — moje kochanie — że nie wiedziały!
Po upływie długiego czasu — zwierzęta żyły podówczas Bóg wie jak długo — nauczyły się unikać wszystkiego, co wyglądało jak lampart, lub jak Murzyn; a potem — za przykładem żyrafy, która miała najdłuższe nogi — pouciekały wszystkie z Wyżyny. Dreptały przez wiele, wiele dni, aż przyszły do wielkiego lasu, pełnego drzew i krzewów i pasiastych, plamistych, pełzających, pląsających cieni, i tam się ukryły.
A po ponownym upływie długiego czasu, skutkiem przebywania przez pół w mroku, a przez pół poza mrokiem, oraz skutkiem pełzających, pląsających cieni, które od drzew na nie padały, żyrafa stała się całkiem plamistą, a zebra prążkowaną, a kudu i inne zwierzęta nabrały maści ciemniejszej i dostały na grzbiecie drobnych, falistych, szarych kresek, przypominających korę drzewną.
I mogłeś je zwietrzyć i mogłeś je usłyszeć, ale zobaczyć mogłeś je tylko bardzo rzadko i to nawet wtedy, gdy wiedziałeś całkiem na pewno, w którą masz patrzeć stronę. Żyły sobie przewybornie pośród wyłącznie plamistych, barwistych cieni leśnych. Tymczasem lampart i Murzyn uganiali się po wyłącznie szarawej, żółtawej, brunatnej Wyżynie i dziwili się, gdzie się podziały, ich obiady, śniadania i podwieczorki. Wkońcu, gdy głód im dokuczył, jedli szczury, chrabąszcze i króliki skalne; i obaj dostali okrutnych boleści.
Wtem spotkali pawjana o psiej głowie, szczekającego pawjana, najmądrzejsze zwierzę w całej południowej Afryce.
I odezwał się lampart do pawjana (a dzień był bardzo gorący):
— Pawjanie, gdzie się podziała wszystka nasza zwierzyna?
A pawjan mrugnął oczyma. On wiedział.
I odezwał się Murzyn do pawjana:
— Czy nie mógłbyś mi wskazać obecnego miejsca pobytu miejscowej fauny?[1]. (Oznaczało to zupełnie to samo, ale Murzyn zwykł posługiwać się długiemi zdaniami, był bowiem dorosły).
A pawjan mrugnął oczyma. On wiedział.
I pawjan odparł:
— Dziczyzna jest na innem miejscu; a chcesz, lamparcie, usłuchać mej
rady, to zmień maść, jeśli tylko możesz.
Na to rzekł Murzyn:
— To wszystko bardzo ładnie, ale chciałbym wiedzieć, dokąd wywędrowała miejscowa fauna?
A pawjan odpowiedział:
To zdziwiło lamparta i Murzyna, więc wyruszyli w drogę, aby szukać miejscowej flory. I Bóg wie, po ilu dniach ujrzeli wielki, wysokopienny las, pełen drzew i wyłącznie plamistych, barwistych, skakających, pląsających, hasających, migających cieni. (Wymów to bardzo prędko i głośno, a przekonasz się, jak ogromnie cienisty musiał być ten las).
— Co to takiego? — odezwał się lampart.
— Ciemno zupełnie, a przecież jest tam mnóstwo malutkich, drobniutkich światełek?
— Nie wiem — odrzekł Murzyn — ale może to jest miejscowa flora. I wietrzę żyrafę i słyszę żyrafę, ale jej nie widzę.
— To dziwne — rzekł lampart — zapewne pochodzi to stąd, że jeszcze nie oswoiliśmy się z mrokiem; i ja wietrzę zebrę i słyszę zebrę, ale jej nie widzę.
— Poczekaj-no chwilę — przemówił Murzyn. — Już oddawna nie polowaliśmy. Może być, że zapomnieliśmy, jak one wyglądają.
— Gdzie tam! — odparł lampart. — Pamiętam je dokładnie, a zwłaszcza szpik z ich kości. Żyrafa mierzy niespełna siedemnaście stóp i jest od głowy do stóp całkiem szarawo-brunatna.
— Hm! — mruknął Murzyn i utkwił oczy w pląsających, hasających cieniach miejscowej flory leśnej. — Więc w tych mrokach powinnyby wyglądać, jak dojrzałe banany w wędzarni.
Więc czekali, a kiedy noc zapadła, lampart usłyszał naraz, że coś parska i prycha. Światło gwiazd przedostawało się jasnemi prążkami poprzez gałęzie. A kiedy skoczył w kierunku, skąd wychodziło prychanie, zaleciała go woń zebry i uczuł koło siebie coś podobnego do zebry; więc powalił je na ziemię, a ono rzucało się, jak zebra, ale go nie widział. Przeto rzekł:
— Uspokój się, istoto bez postaci! Posiedzę na twej głowie do świtu, bo z tobą dzieje się coś, czego nie rozumiem.
Wtem doleciało go chrząkanie, łomot i szamotanie.
Murzyn zawołał:
— Złapałem coś, czego nie widzę. Pachnie jak żyrafa i rzuca się jak żyrafa, a wcale nie ma postaci.
— Niedowierzaj mu — odrzekł lampart. — Usiądź mu na głowie i czekaj świtu. Ja robię to samo. Tu wszystkie stworzenia nie mają postaci.
Siedzieli przeto, nie ruszając się z miejsca, aż do białego dnia, a wtedy lampart spytał:
— Cóż, braciszku, upolowałeś na śniadanie?
Murzyn poskrobal się w głowę i odparł:
— Gdyby to było wyłącznie brunatno-złotawo-żółtawe od głowy do stóp, byłoby żyrafą, ale ma na całem ciele kasztanowate plamy. A ty, braciszku, co upolowałeś na śniadanie?
Zkolei lampart poskrobal się w głowę i odpowiedział:
— Gdyby to było wyłącznie szarawo-brunatnawe, byłoby zebrą, ale ma na całem ciele czarne i czerwone prążki. Coś ty, u licha, zrobiła ze sobą, zebro? Czyż nie wiesz, że na Wyżynie mogłem cię dojrzeć z odległości dziesięciu mil? Wszak ty jesteś pozbawiona postaci!
— Tak jest — odpowiedziała zebra — ale tu nie Wyżyna. A czyż tego nie widzisz?
— Teraz widzę — rzekł lampart. — Ale wczoraj nie widziałem. Jak się to robi?
— Pozwólcie nam wstać — odparła zebra — a my wam pokażemy.
Więc pozwolili wstać zebrze i żyrafie; zebra stanęła za niewielkim krzakiem cierniowym, przez który przedzierało się światło słoneczne, tworząc jasne prążki; a żyrafa stanęła za kilkoma wysokiemi drzewami, od których padały cienie nakształt plam.
— A teraz uważajcie — zawołały zebra i żyrafa. — To robi się w ten sposób: Raz, dwa, trzy i gdzie jest wasze śniadanie?
Lampart wytrzeszczał oczy i Murzyn wytrzeszczał oczy, ale w lesie nie było widać nic, prócz cieni prążkowanych i cieni plamistych, a zebry i żyrafy nie było ani śladu. Odeszły sobie spokojnie i ukryły się w cienistym lesie.
— Hi! hi! — zaśmiał się Murzyn. — To sztuczka, której trzeba się nauczyć. Zapamiętaj to sobie, lamparcie! Wśród tych mroków wyglądasz, jak kawałek mydła na beczce z węglami.
— Ho! ho! — ryknął lampart — zapewne niezbyt się zdziwisz, gdy ci powiem, że wśród tych mroków wyglądasz, jak plaster gorczyczny na worku z węglami.
— Wszystko to pięknie — przerwał mu Murzyn — ale z wymyślania nie będzie śniadania. Czy tak, czy inaczej, sens tej całej historji jest taki, że nie jesteśmy przystosowani do naszego tła. Posłucham rady pawjana; powiedział mi, abym się zmienił, a ponieważ tylko skórę mogę na sobie zmienić, więc to uczynię.
— A w jaki sposób? — spytał lampart, ogromnie wzburzony.
— Umaluję się bardzo efektownie na kolor czarniawe — brunatny, z domieszką barwy purpurowej i odrobiną błękitnawej. Potem będę mógł się ukrywać w jaskiniach i za drzewami.
I zaraz jął zmieniać swą skórę; a lampart wpadł jeszcze w większe wzburzenie, gdyż jeszcze nigdy nie widział człowieka, zmieniającego swą skórę.
— Cóż ja teraz pocznę? — spytał Murzyna, który właśnie kończył malować swój mały palec.
— Zrób także to, co ci pawjan radził. Powiedział ci, abyś zmienił maść.
— No, oczywiście, maść twej skóry.
— A cóż to pomoże?
— Przypomnij sobie żyrafę — rzekł na to Murzyn — a jeżeli wolisz prążki, to pomyśl o zebrze. Im bardzo wygodnie z ich plamami i prążkami.
— Umm! — mruknął lampart — za nic nie chciałbym wyglądać, jak zebra.
— Nic nie mam przeciw temu — odezwał się Murzyn — ale się namyśl. Nie mam ochoty polować bez ciebie, ale będę musiał to uczynić, jeżeli będziesz upierał się przy tem, aby wyglądać jak słonecznik na płocie, posmarowanym dziegciem.
— No, to się zgadzam na plamy — rzekł lampart — ale żeby nie były ordynarnie duże. Za nic w świecie nie chciałbym wyglądać, jak żyrafa.
— Zrobię ci je końcami palców — odpowiedział Murzyn. — Mam jeszcze dość czernidła na skórze. Stań tutaj!
Potem złożył razem końce pięciu palców (a jeszcze miał dość czernidła na swej nowej skórze) i raz po razu dotykał niemi lamparta. A gdzie się dotknął końcami palców, tam zostawało pięć małych czarnych punktów, tuż obok siebie. Ujrzysz je na każdym lamparcie, kochanie. Chwilami palce ślizgały się, a wtedy plamy były nieco zamazane. Lecz, jeśli się przyjrzysz dokładnie lampartowi, to zawsze ujrzysz pięć plam — od posmarowanych tłustem ezernidłem pięciu palców.
— Jakiś ty teraz piękny! — odezwał się Murzyn. — Możesz teraz leżeć na gołej ziemi, a będziesz wyglądał, jak kamień. I możesz leżeć na liściach i będziesz wyglądał, jak blask słoneczny, przesiany przez gałęzie, i możesz leżeć na środku drogi, a nie będziesz wyglądał na nic szczególnego. Rozważ to sobie — i ani mru-mru!
— Lecz, jeśli ja to wszystko mogę — odrzekł lampart — to dlaczego ty nie porobiłeś sobie plam na skórze?
— Bo Murzynowi w samym czarnym kolorze bardziej do twarzy. A teraz chodź, zobaczymy, czy nie damy sobie rady z „Madame Raz — dwa — trzy, gdzie jest wasze śniadanie!“
I poszli dalej, i po wszystkie czasy — moje kochanie — żyli szczęśliwie. I na tem koniec.
Tu i ówdzie zdarzy ci się usłyszeć, że dorośli ludzie powiedzą:
— Czyż murzyn może zmienić swą skórę, a lampart dostać plam?
Atoli mnie się zdaje, że dorośli ludzie nie odezwą się z takiem niemądrem pytaniem, skoro ono nie przyszło wtedy na myśl ani lampartowi, ani murzynowi; jak ci się zdaje?
A teraz — moje kochanie — żaden z nich nie postawi tego pytania. Są bowiem z siebie zupełnie zadowoleni.
Żył raz w zamierzchłych oddawna czasach człowiek z epoki kamiennej. Nie był on ani Jutlandczykiem, ani Anglem, ani Drawidem, a przecież — moje kochanie — mógł być nim. Lecz co nas to obchodzi! Był człowiekiem pierwotnym, żył jaskiniowo w jaskini, miał na sobie nader mało odzienia, i nie umiał czytać, i nie umiał pisać, i nie miał też do tego ochoty; a gdy nie był głodny, bywał ogromnie zadowolony.
Zwał się Tegumai Bopsulai, to znaczy: człowiek, który się nie śpieszy z postawieniem przed siebie stopy. Ale my — kochanie — my nazwiemy go krótko Tegumai. A jego żona zwała się Teszumai Tewindrow, co znaczy: pani, która ma bardzo wiele pytań na języku, ale my — kochanie — my nazwiemy ją krótko Teszumai.
A imię ich maleńkiej córeczki było Taffimai Metallumai, a to znaczy: mała, a bardzo źle wychowana osóbka, która nie może się obejść bez klapsów. Ale ja będę ją zwał Taffy.
I była kochaniem Tegumaia Bopsulaia i kochaniem swej mamy; i nie dostawała nawet połowy tych klapsów, które byłyby jej wyszły na dobre. I wszyscy troje żyli bardzo szczęśliwie.
Skoro tylko Taffy nauczyła się biegać, chodziła wszędzie, dokąd szedł jej tatko, i nieraz dopiero wtedy przychodzili do jaskini, gdy byli głodni, a Teszumai tak powiadała w takich razach:
— Gdzież — to oboje wałęsaliście się po świecie, żeście się tak okrutnie zabłocili? Zaprawdę, mój Tegumaiu, tyś nie lepszy od mojej Taffy!
A teraz posłuchaj i uważaj pilnie!
Pewnego dnia poszedł Tegumai Bopsulai przez bagno bobrowe ku rzece Wagai, aby ościeniem nałowić ryb na obiad, a Taffy poszła z nim.
Oścień Tegumaia był zrobiony z drzewa i miał na końcu ząb wilka morskiego. Lecz zanim jeszcze zdołał złowić pierwszą rybę, już oścień złamał mu się przez pół, gdyż za mocno uderzał nim w dno rzeki.
Byli o wiele, wiele mil od domu (zabrali, oczywiście, ze sobą śniadanie w małym woreczku), ale Tegumai zapomniał wziąć oścień zapasowy.
— A to ładne zdarzenie! — rzekł Tegumai. — Upłynie pół dnia, zanim go naprawię.
— Twoja wielka, czarna włócznia jest w domu — odezwała się Taffy. — Pozwól mi pobiec do jaskini i powiedzieć mamie, żeby mi ją dała.
— To za daleko na twoje małe, tłuste nóżki — odparł Tegumai. — Mogłabyś wpaść do bagna bobrowego i utopić się. Musimy na miejscu temu zaradzić.
— Powiadam ci, ojczulku, iż to szkaradnie, że oboje nie umiemy pisać. Gdybyśmy umieli, posłalibyśmy po drugą włócznię.
— Taffy — odezwał się Tegumai — ileż to razy mówiłem ci, abyś nie używała nieładnych wyrazów? „Szkaradnie“ to nieładne słowo — ale niewątpliwie byłoby dobrze, żebyśmy mogli napisać do domu.
Właśnie w tej chwili przechodził brzegiem rzeki jakiś obcy człowiek. Pochodził on atoli z dalekiego plemienia Tewarów i nie rozumiał ani w ząb języka Tegumaia. Stał na brzegu i uśmiechał się do Taffy, miał bowiem także malutką córeczkę, dziewczynkę w swoim domu.
Tegumai wyciągnął ze swego woreczka pasmo ścięgien renich i jął naprawiać swój oścień.
— Chodź-no tutaj — rzekła Taffy — czy wiesz, gdzie mieszka moja mama?
A obcy człowiek odezwał się — um — był bowiem, jak wiesz, Tewarą.
— Głuptas — rzekła Taffy. I tupnęła nóżką, ujrzała bowiem gromadkę bardzo tłustych karpi, mijających ich właśnie wtedy, gdy jej tatko nie mógł użyć swego ościenia.
— Nie naprzykrzaj się ludziom dorosłym — przemówił Tegumai, a był tak bardzo zajęty swą łataniną, iż nawet się nie obejrzał.
— Ja się nie naprzykrzam — odparła Taffy — chcę tylko, aby ten człowiek to zrobił, co chcę, aby zrobił, a on mnie nie chce zrozumieć!
— Daj-że mu pokój — rzekł Tegumai, wyciągając i skręcając ścięgna, których wolne końce trzymał w ustach.
Obcy człowiek — a był to czystej krwi Tewara — usiadł znów na murawie, a Taffy pokazywała mu, co jej tatko robi.
Obcy człowiek tak sobie myślał:
— To osobliwsze dziecko. Tupie nóżką i stroi do mnie minki. Pewno jest córką tego szlachetnego wodza, który jest tak wielkim panem, iż wcale na mnie nie zważa.
I uśmiechnął się jeszcze grzeczniej, niż poprzednio.
— Posłuchaj — odezwała się Taffy — chcę, abyś poszedł do mojej mamy, bo twoje nogi są dłuższe od moich i nie wpadniesz do bagna bobrowego, i żebyś poprosił o drugą włócznię tatki — tę, co ma czarną rękojeść i wisi nad naszem ogniskiem.
Obcy człowiek (a był on Tewarą) pomyślał sobie:
— To jakieś bardzo, a bardzo osobliwe dziecko. Wywija rękami i krzyczy do mnie, a ja nie rozumiem ani słowa z tego, co powiada. Atoli jeśli nie uczynię zadość jego woli, to ten dumny wódz, odwracający się plecami do mnie, może się ogromnie pogniewać.
Powstał, wykroił wielki, płaski kawałek kory brzozowej i wręczył go Taffy. Uczynił to — kochanie — aby okazać, iż jego serce jest tak białe, jak kora brzozowa, i że nic złego nie zamierza.
Atoli Taffy nie zrozumiała go właściwie.
— O! — zawołała — teraz rozumiem. Chodzi ci o dokładny adres mamy? Ja, oczywiście, nie umiem pisać, ale umiem malować obrazki, gdy mam jaki kończasty przedmiot do kreślenia. Proszę cię, pożycz mi z twego naszyjnika zęba wilka morskiego.
Obcy człowiek myślał sobie:
— To bardzo, a bardzo osobliwe dziecię. Ząb wilka morskiego, zawieszony u mego naszyjnika, to magiczny ząb, i zawsze mi powiadano, że kto go dotknie bez pozwolenia, ten w okamgnieniu obrzęknie i rozpęknie się. Ale to dziecię nie obrzęka i nie rozpęka się, a ten pyszny wódz, zajęty usilnie swą pracą i wcale na mnie nie zwracający uwagi, zda się nie obawiać, iż ono obrzęknie lub rozpęknie się. Wolę być jeszcze grzeczniejszy.
— Namaluję ci teraz prześliczne obrazki. Możesz przypatrywać się z poza mego ramienia, ale uważaj, abyś mnie nie potrącił. Najpierw namaluję tatkę, jak łowi ryby. Nie jest bardzo podobny, ale mama pozna go, bo obok niego namalowałam złamany oścień; a teraz namaluję drugi oścień, który mu jest potrzebny, ten z czarną rękojeścią. Wygląda tu, jak gdyby tkwił w grzbiecie tatki, ale to pochodzi stąd, że mi się ząb wilka morskiego poślizgnął, a kawałek kory nie jest odpowiednio duży. To jest włócznia, którą masz przynieść. A teraz namaluję obrazek, na którym ja tobie to wszystko tłumaczę. Moje włosy nie sterczą tak w górę, jak namalowałam, ale w ten sposób łatwiej je namalować. Proszę cię, nie obrażaj się na mnie. Czy się obraziłeś?
Obcy człowiek (a był on Tewarą) uśmiechnął się i pomyślał:
— Pewno w tamtych stronach stoczono wielką bitwę, a to nadzwyczajne dziecię, co wzięło mój magiczny ząb wilka morskiego, a nie obrzęka i nie rozpęka się, rozkazuje mi, abym temu możnemu wodzowi przywołał na pomoc jego plemię. To pewno jest możny wódz, bo przecież byłby mnie zauważył.
— Popatrz — rzekła Taffy, która malowała nader gorliwie, a przytem troszkę bazgrała — to jesteś ty; włócznię, która tatce jest potrzebna, trzymasz w ręce, abyś pamiętał, że masz ją przynieść. A teraz opowiem ci dokładnie, jaki jest adres mojej mamy. Będziesz szedł dopóty, aż przyjdziesz do dwu drzew (to są drzewa), a potem pójdziesz przez pagórek (to jest pagórek), a potem przyjdziesz do bagna bobrowego, na którem jest bardzo dużo bobrów. Nie namalowałam całych bobrów, bo nie umiem malować bobrów. Namalowałam tylko ich głowy, bo zresztą, idąc przez bagno, także nic więcej nie zobaczysz. Uważaj, abyś nie wpadł do niego! A nasza jaskinia jest tuż za bagnem bobrowem. Nie jest taka wysoka jak pagórek, doprawdy nie; ale ja nie umiem malować rzeczy drobniutko. Przed jaskinią stoi moja mama. Jest bardzo ładna.
Jest najładniejsza ze wszystkich mam na świecie; więc się nie pogniewa, że ją tak brzydko namalowałam. Pewno się ucieszy, że umiem malować. Włócznię namalowałam przed jaskinią, abyś o niej nie zapomniał. Ale ona jest w jaskini; a gdy mamie pokażesz ten obrazek, to ci ją da. Namalowałam mamę z rękami do góry, bo wiem, że się ucieszy, gdy cię zobaczy. Czy to nie ładny obrazek? I czy wszystko zrozumiałeś? A może ci jeszcze raz wszystko objaśnić?
Obcy człowiek (a był on Tewarą) spojrzał na obrazek, który mu Taffy podała, i skinąwszy bardzo poważnie głową, rzekł do siebie samego:
— Jeśli nie przywołam plemienia tego szlachetnego wodza, to zginie on z rąk swych nieprzyjaciół, zbliżających się zewsząd z włóczniami. Teraz wiem, dlaczego ten możny wódz udawał, że mnie nie widzi! Obawiał się, czy jego nieprzyjaciele nie kryją się w zaroślach i czy nie spostrzegą, że dał mi zlecenie. Dlatego odwrócił się do mnie plecami, poleciwszy temu mądremu i nadzwyczajnemu dziecku, aby namalowało obrazek, przedstawiający jego przykre położenie. Pobiegnę i przywołam pomoc dla niego i jego plemienia.
I nie zapytawszy nawet Taffy o drogę, pomknął, jak wiatr, przez zarośla, z korą brzozową w ręku, a Taffy, ogromnie zadowolona, usiadła na murawie.
— Co robiłaś, Taffy? — zapytał Tegumai.
Już naprawił swój oścień i poruszał nim ostrożnie w tę i ową stronę.
— Załatwiłam pewną drobnostkę, ojczulku. Nie pytaj mnie o nic, wkrótce dowiesz się wszystkiego i będziesz się bardzo dziwił. Nie uwierzysz, jak będziesz się dziwił. Przyrzeknij mi, że będziesz się dziwił.
— Dobrze — odparł Tegumai i począł łowić ryby.
Obcy człowiek — czy wiesz o tem, że był Tewarą? — mknął z obrazkiem i, ubiegłszy mil kilka, spotkał zupełnie przypadkowo Teszumai Tewindrow, stojącą przed drzwiami jaskini wraz z kilkoma innemi przedpotopowemi damami, które zeszły się na przedpotopowe śniadanie.
Taffy była bardzo podobna do Teszumai, szczególniej z oczu i górnej części twarzy, przeto obcy człowiek — zawsze ten sam czystej krwi Tewara — uśmiechnął się grzecznie i wręczył Teszumai korę brzozową. Biegł tak szybko, że zadyszał się i miał nogi podrapane cierniami, ale mimo to silił się, aby się okazać grzecznym.
Teszumai, spojrzawszy na obrazek, wrzasnęła w niebogłosy i rzuciła się na obcego człowieka. Poczem inne przedpotopowe damy powaliły go wspólnemi siłami na ziemię i usiadły na nim wszystkie sześć w jednym rzędzie, a Teszumai darła go za włosy.
— To takie jasne, jak nos na twarzy obcego człowieka — rzekła. — Naszpikował mojego Tegumaia na całem ciele włóczniami, a biedną Taffy tak bardzo przestraszył, że wszystkie włosy stanęły jej do góry. I nie dość na tem, przynosi mi ten okropny obrazek, na którym widać, jak się to wszystko stało. Popatrzcie!
I pokazała obrazek wszystkim damom, siedzącym cierpliwie na obcym człowieku.
— Tu jest mój Tegumai z odłamanem ramieniem; tu tkwi włócznia w jego grzbiecie; tu jest człowiek, ciskający właśnie włócznią; tu stoi inny człowiek, rzucający włócznią z jaskini, a, tu cała zgraja ludu, (w rzeczywistości były to bobry Taffy, ale wyglądały jak ludzie) ścigająca Tegumaia. Czy to nie oburzające?
— Ogromnie oburzające — rzekły przedpotopowe damy i miotały błotem we włosy obcego człowieka, co go bardzo dziwiło, i jęły walić w grzmiący bęben plemienia, i zwołały bębnieniem wszystkich naczelników plemienia Tegumaiów wraz z ich orszakiem, wodzami podrzędniejszymi, służbą i niewolnikami; zbiegli się także wróżbiści, czarownicy, bonzowie i inni, i uradzili, że obcy człowiek, zanim mu utną głowę, musi ich zaprowadzić nad rzekę i pokazać, gdzie ukrył biedną Taffy.
Ale wtedy obcy człowiek, aczkolwiek był Tewarą, rozgniewał się troszeczkę. Przedpotopowe damy pozlepiały mu włosy błotem; taczały go po chropawych kamyczkach; wszystkie sześć siedziały na nim w jednym rzędzie, biły go i kułakowały, że ledwo dyszał, a aczkolwiek ich języka nie rozumiał, to przecież był prawie pewien, że damy te obsypały go przezwiskami, nie uchodzącemi w dobrem towarzystwie.
Mimo to nie rzekł ani słowa, dopóki nie zebrało się całe plemię Tegumaia. Potem wstał i zaprowadził wszystkich na brzeg rzeki Wagai, gdzie siedziała Taffy i wiła wianuszki ze stokrotek, a Tegumai nadziewał właśnie małego karpia na swój naprawiony oścień.
— Załatwiłeś się szybko — rzekła Taffy do obcego człowieka.
— Ale dlaczego sprowadziłeś tylu ludzi? Ojczulku, oto moja niespodzianka. Czy dziwisz się?
— Bardzo — rzekł Tegumai — ale połów ryb dzisiaj się nie uda, bo całe miłe, drogie, chwackie, grackie plemię zebrało się tutaj.
I tak też było istotnie. Przodem kroczyła Teszumai Tewindrow z przedpotopowemi damami, dzierżącemi mocno obcego człowieka, Tewarę, a miał on we włosach mnóstwo błota. Za niemi szedł wódz naczelny, zastępca wodza, zastępca prezydenta i asystent, wszyscy zbrojni od stóp do głowy, a straż tylną tworzyła służba, niewolnicy i setnicy, również uzbrojeni od stóp do głowy. Dalej maszerowało całe plemię, uszykowane w porządku, począwszy od właścicieli czterech jaskiń (każda na inną porę roku), a skończywszy na pańszczyźnianej hołocie, o wystających kościach policzkowych, o połowicznem uprawnieniu do połowy skóry niedźwiedziej, rozściełanej podczas nocy zimowych w odległości siedmiu łokci od ognia — i do ogryzionej kości. Czyż to nie wspaniałe słowa — kochanie? Zebrali się wszyscy z wielką paradą i krzykiem i wypłoszyli wszystkie ryby na dwadzieścia mil dokoła, a Tegumai dziękował im.
Wtem nadbiegła Teszumai Tewindrow i jęła gorąco całować i pieścić Taffy. Ale naczelnik pokolenia Tegumaiów porwał Tegumaia za czub piór, zdobiących jego głowę, i potrząsnął nim posępnie.
— Wytłumacz się! wytłumacz się! wytłumacz się! — wrzeszczało całe plemię Tegumaiów.
— Uchowaj mnie, Boże! — zawołał Tegumai — dajże pokój moim piórom! Czy to człowiekowi nie wolno złamać ościenia, aby zaraz wszyscy ziomkowie nie rzucili się na niego? Jesteście ludem, który człowiekowi okrutnie zalewa sadła za skórę!
A Taffy rzekła:
A bili go po dwu, po trzech, po dziesięciu naraz, aż mu oczy z głowy wyłaziły. Ledwo już dyszał, ale ciągle pokazywał na Taffy.
— Gdzie ten niegodziwy lud, co cię naszpikował włóczniami, mój kochany? — spytała Teszumai męża.
— Nie było tu żadnej żywej duszy — odparł Tegumai.
— Moim jedynym dzisiejszym gościem był ten biedak, którego, jak się zdaje, chcecie zadławić. Czyście wy powarjowali, o, plemię Tegumaiów?
— Przyszedł z okropnym obrazkiem — rzekł wódz naczelny — obrazkiem, który przedstawiał ciebie naszpikowanego włóczniami na całem ciele.
— No-oo, to ja ten obrazek wam wytłumaczę — odezwała się Taffy, ale zrobiło się jej nieco nieswojo.
— Ty? — wrzasło naraz całe plemię Tegumaiów. — Ty, mała, lecz bardzo źle wychowana osóbko, która nie możesz obejść się bez klapsów? Ty?
— Taffy, moje kochanie, obawiam się, że jesteśmy w niemiłem położeniu — rzekł jej tatko i objął ją ramieniem, a ona całkiem przestała się lękać.
— Wytłumacz, wytłumacz, wytłumacz! — zawołał wódz naczelny plemienia Tegumaiów i jął skakać dokoła na jednej nodze.
— Chciałam, aby obcy człowiek przyniósł włócznię ojczulka — odezwała się Taffy — więc ją namalowałam. Była to tylko jedna włócznia. Namalowałam ją dla pewności trzy razy. To nie moja wina, że wyglądała tak, jakby tkwiła w głowie ojczulka; za mało miałam miejsca na korze brzozowej. A przedmioty, które mama nazwała niegodziwym ludem, to są moje bobry. Namalowałam je, aby znalazł ścieżkę, wiodącą przez bagno, i namalowałam przed jaskinią moją mamę, ogromnie zadowoloną, bo ten obcy człowiek jest bardzo miły, a ja myślę, że jesteście najgłupszym ludem na świecie — rzekła Taffy. — To bardzo grzeczny człowiek, i dlaczego obmazaliście mu włosy błotem? Umyjcie go!
Nikt nie rzekł ani słowa, ale wódz naczelny wybuchnął śmiechem; potem zaśmiał się obcy człowiek (który był co najmniej Tewarą), potem zaniósł się śmiechem Tegumai, aż upadł jak długi na ziemię; potem jeszcze mocniej i jeszcze mocniej, i jeszcze głośniej ryknęło śmiechem całe plemię.
Jedynemi osobami, które się nie śmiały, były wszystkie damy przedpotopowe, oraz Teszumai Tewindrow. Wszystkie były bardzo uprzejme dla swoich mężów i powtarzały wkółko: „głupi“.
Potem wódz naczelny plemienia Tegumaiów jął wołać i śpiewać, i mówić:
— O, mała osóbko, nie mogąca się obejść bez klapsów, dokonałaś wielkiego wynalazku!
— Wcale tego nie chciałam — rzekła Taffy — chciałam tylko włóczni z czarną, rękojeścią.
— Mniejsza o to, dokonałaś wielkiego wynalazku, a pewnego dnia nazwą go ludzie pisaniem. Teraz są to tylko obrazki, a obrazki, jak to dzisiaj widzieliśmy, nie zawsze bywają właściwie zrozumiane. Ale przyjdzie czas, o dziecię Tegumaia, gdy wynajdziemy litery — całych dwadzieścia cztery liter — i gdy będziemy mogli czytać i pisać; a wtedy będziemy w stanie zawsze powiedzieć dokładnie, o co nam chodzi; nie popełniając błędów. Niechaj przedpotopowe damy obmyją z błota włosy cudzoziemca!
— To mnie cieszy — rzekła Taffy. — Atoli patrzcie, znieśliście włócznie całego plemienia, a jednak zapomnieliście o włóczni mojego ojczulka, włóczni z czarną rękojeścią.
Wtedy wódz naczelny ozwał się, zaśpiewał i przemówił:
— Taffy, kochanie ty moje, na przyszłość, gdy napiszesz list obrazkowy, wyślij go raczej przez człowieka, który mówi naszym językiem, aby objaśnił, co ten list oznacza. Dla mnie to nie potrzebne, bo jestem wodzem naczelnym; ale przyda się reszcie plemienia Tegumaiów, a także temu cudzoziemcowi.
Potem przyjęli obcego człowieka (czystej krwi Tewarę z Tewaru) do plemienia Tegumaiów, bo był człowiekiem bardzo dobrze wychowanym i nie narobił hałasu z powodu błota, jakiem przedpotopowe damy umazały jego włosy. Ale od tego czasu po dziś dzień (jak mi się zdaje, jest to wina Taffy) bardzo niewiele małych dziewczątek uczy się chętnie czytać i pisać, większa część małych dziewczątek woli malować obrazki lub bawić się ze swoim tatusiem, zupełnie jak Taffy.