O miłości (Stendhal, tłum. Żeleński, 1933)/Tom I/Rozdział XXXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O miłości |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | De l’amour |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Istnieją dwa jej rodzaje:
1. W którym swarliwy kocha;
2. W którym nie kocha.
Jeżeli jedno z kochanków zbytnio góruje nad drugiem co do przymiotów które cenią oboje, miłość drugiego musi obumrzeć: obawa wzgardy, wcześniej czy później, udaremni krystalizację.
Niema nic wstrętniejszego dla ludzi miernych niż wyższość umysłowa; oto, w naszej epoce, źródło nienawiści; jeżeli zaś nienawiść na tem tle nie dochodzi do ostateczności, to jedynie dlatego, że ludzie, których dzieli, nie muszą żyć z sobą. Cóż dopiero w miłości, gdzie wszystko jest naturalne, zwłaszcza ze strony istoty wyższej: wyższości nie przesłania tedy żaden wzgląd społeczny.
Aby miłość mogła wyżyć, musi strona niższa znęcać się nad swym partnerem: inaczej ten nie będzie mógł nawet zamknąć okna, aby druga strona nie czuła się obrażona.
Co do istoty wyższej, ta stwarza sobie złudzenia; miłości jej nietylko nic nie grozi, ale słabostki ukochanej osoby czynią ją nam tem droższą.
Tuż po miłości namiętnej i wzajemnej, między ludźmi jednakiej miary, trzeba pomieścić — co do trwałości — miłość swarliwą, w której dokuczający nie kocha. Znajdziecie jej przykłady w anegdotach o księżnej de Berry (Pamiętniki Duclosa).
Związana z owemii chłodnemi nawykami opartemi na prozaicznej i samolubnej stronie życia, a nieodłącznie towarzyszącemi człowiekowi do grobu, miłość ta może trwać dłużej niż prawdziwa namiętność. Ale to już nie jest miłość, to przyzwyczajenie wytworzone przez miłość i mające z niej jedynie wspomnienia i rozkosz fizyczną. Przyzwyczajenie to cechuje niewątpliwie duszę z lichszego kruszcu. (Codziennie rozgrywa się mały dramat: „Czy mnie połaje?“ który zaprząta wyobraźnię, tak jak w namiętności codzień potrzebowało się nowego dowodu uczuć. Obacz anegdoty o pani d’Houdetot i panu de Saint-Lambert[1].
Możliwe jest, iż duma wzbrania się przywyknąć do takich wzruszeń; wówczas, po kilku miesiącach burz, duma zabija miłość. Ale widzimy, jak ta szlachetna namiętność długo się opiera zanim wyzionie ducha. Małe zwady szczęśliwej miłości długo utrzymują w złudzeniach serce które kocha jeszcze i znosi. Tkliwe pojednania mogą jeszcze złagodzić to przejście. Pod pozorem jakiejś tajemnej zgryzoty, życiowego niepowodzenia, kobieta usprawiedliwia człowieka którego bardzo kochała; przywyka wreszcie do łajań. Gdzież znaleźć, w istocie, poza namiętną miłością, poza grą, poza władzą[2], inne źródło codziennych wzruszeń, dorównujące temu co do siły? Jeżeli taki tyran umrze, ofiara która go przeżyła bywa niepocieszona. Zasada ta stanowi węzeł wielu mieszczańskich małżeństw; strona łajana słyszy cały dzień o tem co najbardziej kocha.
Istnieje też fałszywy rodzaj miłości swarliwej. Z listu bardzo inteligentnej kobiety zaczerpnąłem rozdział XXXIII:
„Wciąż mała wątpliwość do uspokojenia, oto co podtrzymuje nieustanne pragnienie w szczęśliwej miłości... Ponieważ najżywsza obawa nie opuszcza jej nigdy, rozkosze jej nie mogą nigdy znudzić“.
U ludzi zrzędnych, źle wychowanych, lub z natury gwałtownych, ta drobna wątpliwość, ta lekka obawa wyraża się w kłótni.
Jeżeli osoba kochana nie jest zbyt drażliwa — a to jest owoc starannego wychowania — może znajdować więcej podniet — tem samem więcej przyjemności — w miłości tego rodzaju; a nawet, przy całej drażliwości, jeśli się widzi że piekielnik pierwszy jest ofiarą swych wybuchów, trudno nie kochać go za to bardziej. To, czego lord Mortimer najbardziej żałuje może po swej kochance, to owe lichtarze które mu rzucała na głowę. Zaiste, jeżeli duma przebacza i znosi podobne wstrząsy, trzeba przyznać, iż wydają one zaciętą wojnę nudzie, owej wielkiej nieprzyjaciółce ludzi szczęśliwych.
Saint-Simon, jedyny historyk jakiego miała Francja, powiada (tom V, str. 43):
„Po licznych miłostkach, księżna de Berri zakochała się na dobre w panu de Riom, młodszym synu, p. d’Aydie, siostrzeńcu pani de Biron. Nie miał ani postawy ani dowcipu; było to ciężkawe chłopczysko, niski, pyzaty i blady; popryszczony na twarzy, wyglądał jak jeden wrzód; ale miał ładne zęby. Nie śniło mu się o tem, aby miał wzbudzić miłość, która, w mgnieniu oka, doszła niemal do szału i trwała ciągle, nie przeszkadzając zresztą miłostkom i zboczeniom. Riom nie miał ani grosza; zato licznych braci i siostry, którzy również mieli nie więcej. Pan de Pons i jego żona, dama dworu księżnej de Berri, krewni ich i ziomkowie, sprowadzili tego chłopaka, wówczas porucznika dragonów, aby spróbować coś zeń zrobić. Ledwie przybył, kaprys księżnej wybuchł, i Riom stał się panem w Luksemburgu.
„Pan de Lauzun, którego był stryjecznym wnukiem, śmiał się z tego w kułak; był uszczęśliwiony; miał uczucie, że się w nim niejako odradza on sam w Luksemburgu z czasów Mademoiselle. Dawał mu rady, a Riom, który był z natury łagodny, grzeczny i pełen uszanowania, słuchał; ale niebawem poczuł siłę swych powabów, którym mógł dać cenę jedynie niezrozumiały kaprys tej księżniczki. Nie nadużywając swej władzy wobec innych, zjednał sobie powszechną sympatję; ale z księżną postępował tak, jak niegdyś pan de Lauzun z Mademoiselle. Niebawem zaczął się ubierać w najdroższe koronki, najbogatsze stroje, miał wbród pieniędzy, pierścieni, klejnotów; drożył się z sobą, drażnił umyślnie zazdrość księżnej i sam udawał zazdrosnego; często doprowadzał ją do łez. Stopniowo sprawił, że nic, nawet najobojętniejszej rzeczy, nie mogła zrobić bez jego zezwolenia: to, gdy była gotowa jechać do Opery, kazał jej zostać; to znów kazał jej iść wbrew ochocie; zmuszał ją do uprzejmości dla kobiet których nie lubiła albo o które była zazdrosna, a do niegrzeczności dla mężczyzn którzy jej się podobali a o których on udawał zazdrosnego. Nawet w stroju nie miała swobody; dla zabawy kazał się jej przeczesać lub zamienić suknię kiedy była zupełnie gotowa; i to tak często, a niekiedy tak publicznie, że przyzwyczaił ją do tego, aby wieczór pytała go o rozkazy co do jutrzejszego stroju i projektów. Nazajutrz odmieniał wszystko, a księżna płakała rzewnemi łzami. Doszło wreszcie do tego, że posyłała doń zaufane sługi po zlecenia, mieszkał bowiem tuż przy bramie Luksemburgu; i posyłała tak kilkakrotnie w czasie tualety z zapytaniem jakie ma wstążki włożyć, toż samo o suknie i o inne rzeczy, a prawie zawsze kazał jej nosić to czego nie lubiła. Jeżeli czasem ośmieliła się na najmniejszą rzecz bez jego pozwolenia, traktował ją jak służącą i płacze trwały po kilka dni.
„Ta księżniczka, tak dumna i tak rada w okazywaniu najszaleńszej pychy, poniżyła się do jadania pokątnie z nim i z ludźmi z pod ciemnej gwiazdy, ona, która nie raczyła posadzić u swego stołu nikogo poniżej księcia krwi. Jezuita Riglet, który znał ją dzieckiem i który ją wychował, dopuszczony był do tych osobliwych biesiad, bez wstydu z jego strony i bez zakłopotania księżnej. Pani de Mouchy była powiernicą wszystkich tych szczególnych obyczajów; ona i Riom naznaczali gości i wybierali dzień. Dama ta godziła kochanków: i życie to wiedli zgoła publicznie w Luksemburgu, gdzie wszystko zwracało się do pana de Riom, ten zaś starał się być dobrze ze wszystkimi, z pozorami szacunku, którego odmawiał publicznie jedynie księżnej. Wobec wszystkich odpowiadał jej tak szorstko, że obecni spuszczali oczy, księżna zaś rumieniła się, ale nie hamowała objawów miłości“.
Riom był dla księżnej cudownem lekarstwem na nudę.
Pewna dawna kobieta rzekła nagle do generała Bonaparte, wówczas młodego bohatera okrytego chwałą i nie splamionego zbrodniami przeciw wolności: „Generale, kobieta może być tylko pańską żoną albo pańską siostrą“. Bohater nie zrozumiał komplementu; zemściła się na nim sowitemi obelgami. Takie kobiety lubią u kochanka wzgardę; kochają go o tyle, o ile jest okrutny.