O pokojach do wynajęcia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerome K. Jerome
Tytuł O pokojach do wynajęcia
Pochodzenie Z rozmyślań próżniaka
Wydawca „Kurjer Wileński“
Data wyd. 1911
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Idle Thoughts
of an Idle Fellow
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O POKOJACH DO WYNAJĘCIA.

Tutaj są pokoje do wynajęcia?
— Mateczko!
— Cóż tam znowu?
— Przyszedł jakiś pan o pokój.
— Poproś, żeby zaczekał. Zaraz przyjdę.
— Może pan będzie łaskaw zaczekać. Mateczka zaraz przyjdzie.
Wchodzisz, a po paru minutach na schodach, prowadzących do kuchni, ukazuje się „mateczka“, zdejmująca po drodze fartuch i wydająca komuś niewidzialnemu dyspozycje co do kartofli.
— Dzień dobry, sir, — powiada, „mateczka“ z wyblakłym uśmiechem, — niech pan pofatyguje się na górę, tędy, prosto.
— O, nie warto chodzić, — odpowiadasz, — jakie są pokoje i w jakiej cenie?
— Jeżeli pójdzie pan na górę, — mówi gospodyni, — pokażę panu pokoje.
Wtedy z protestującym pomrukiem, mającym oznaczać, że nie ty jesteś winien niepotrzebnej stracie czasu, o co potem mogą cię oskarżyć, wchodzisz za „mateczką“ na górę.
Na pierwszej platformie potykasz się o szczotkę i wiadro, wobec czego „mateczka“ zaczyna rozwodzić żale, iż niepodobna zdać się na służącą i, przegiąwszy się przez poręcz schodów, krzyczy, żeby Sara przyszła to zabrać. Kiedy już podchodzisz do pokojów, o które ci chodzi, „mateczka“ staje i trzymając się za klamkę drzwi, zaczyna objaśniać, że w tej chwili pokój jest niesprzątnięty, ponieważ ostatni lokator wczoraj się wyprowadził i dodaje, że dzisiaj właśnie robią się porządki... zawsze tak bywa przy wynajmowaniu pokojów. Po tem objaśnieniu wchodzicie do pokoju i przez pewien czas oboje w milczeniu rozkoszujecie się jego widokiem. Niemożna powiedzieć, aby miał wygląd zbyt pocieszający. Nawet na twarzy „mateczki“ nie widać jakoś zachwytu.
Niezamieszkałe „pokoje do wynajęcia“, oglądane przy świetle dziennem, nie wywołują wesołych myśli. Mają one w sobie jakąś martwotę. Całkiem co innego, gdy w nich zamieszkasz. Wtedy widzisz wszędzie dobrze znane, drogie twemu sercu przedmioty: fotografje wszystkich dziewcząt, które kochałeś i utraciłeś, rozstawione na gzemsie kominka. Z pół tuzina wspaniałych fajek, rozrzuconych po wszystkich kątach. Jeden dywanowy pantofel wygląda z pod skrzynki z węglami, drugi — schronił się na fortepianie. Znajome obrazy osłaniają brudne ściany, a stare, kochane książki tarzają się, gdzie popadło. A oto drobiazgi z niebieskiej porcelany, które tak bardzo ceniła twoja matka; otóż i ekran, wyhaftowany jej ręką za tych dawno minionych czasów, kiedy jej miła, pomarszczona twarzyczka była jeszcze młoda i uśmiechnięta, a miękkie włosy wysuwały się w złocisto kasztanowych puklach z pod kapelusika, przypominającego dzieżkę na mleko.
Ach, stary ekranie, jakiżeś ty musiał być strojny za swoich młodych lat, kiedy tulipany, róże i lilje (rosnące wszystkie razem, na jednej gałązce) jaśniały jeszcze świeżością! Wiele wiosen i zim minęło od tej pory, mój przyjacielu, zestarzałeś się i zczerniałeś od tańczących płomyków. Jasne barwy wyblakły, a zazdrosne mole pogryzły twoje jedwabne nitki. Więdniesz, jak te martwe ręce, które cię haftowały. Czy myślisz kiedy o tych martwych rękach? Bywasz nieraz tak poważny i zamyślony, iż zdaje mi się, że te wspomnienia nie dają ci spokoju. No, pogawędźmy ze sobą. Ty, ja i płonące węgle. Opowiedz mi w swej milczącej mowie, co pamiętasz z tych dni młodości, kiedy leżałeś na kolanach mojej zmarłej mamy, a dziecięce paluszki jej igrały twemi tęczowemi pasmami.
Czy nie widywałeś przy niej młodzieńca, który chwytał jedną z tych małych rączek, obsypywał ją pocałunkami i zatrzymywał w dłoni, nie pozwalając zabrać się do roboty? Czy nie bywała czasem twoja słaba egzystencja narażona na poważne niebezpieczeństwo, kiedy niezgrabny, uparty chłopak bez ceremonji rzucał cię w kąt, aby opanować i drugą rączkę i spojrzeć w ukochane oczy? Widzę tego młodzieńca w bladym zmierzchu wieczornym. Jest to śliczny chłopiec z błyszczącemi oczami, w wąskich, eleganckich bucikach, w obcisłych spodniach, w świeżo białym żabocie i krawacie, z takiemi pięknemi lokami. Nieposkromiony, wesoły chłopak!
Czyżby to był ten sam wielki, poważny pan, na którego lasce jeździłem konno, mężczyzna, na zatroskaną twarz którego spoglądałem z czcią dziecięcą i którego nazywałem „ojcem“. Odpowiadasz twierdząco, stary ekranie, ale czy jesteś tego zupełnie pewien? Zastanów się, że tem samem ciężko go oskarżasz. Czy to podobna? Czy rzeczywiście, bywał zmuszony klękać na podłodze w tych ślicznych spodeńkach, aby się podnieść i wygładzić i tym sposobem otrzymać przebaczenie, przyczem maleńka rączka mojej matki przesuwała się pieszczotliwie po jego włosach?
Ach, stary ekranie, czyżby młodzieńcy i dziewczęta z przed lat pięćdziesięciu kochali się i starali tak samo, jak i teraz? Czyżby mężczyźni i kobiety nie zmienili się wcale od tej pory? Czy doprawdy serca małych dziewczynek biły równie silnie pod haftowanemi stanikami, jak biją teraz pod strojnemi mantylami? Czyżby stalowe kaski i cylindry w niczem nie zmieniły kryjących się pod niemi mozgów? O Czasie, potężny Chronosie! Otóż twoja potęga! Osuszyłeś morza, góry zrównałeś, a nie możesz dać sobie rady ze strunami drobnego, ludzkiego serca? Ach, tak, zostały one naciągnięte przez Potężniejszego od ciebie, a wybiegają daleko, daleko poza zakres twego działania, stworzone są bowiem dla wieczności. Tak, możesz kosić liście i drzewa, ale władza twoja do rdzenia życia dosięgnąć nie zdoła. Zmieniasz formy przyrody, ale ani na jotę nie możesz zmienić bicia jej serca. Świat obraca się zgodnie z twojemi prawami, ale serce nie należy do twego królestwa.
Zdaje się jednak, że odbiegłem nieco od swoich „pokojów do wynajęcia“ i nie wiem sam, jak do nich powrócić. Tym razem wszakże jestem usprawiedliwiony. Widok starych mebli zaciągnął mię w świat marzeń, te zaś krążą zawsze dokoła starych mebli tak samo, jak mech porasta stare głazy. Nasze krzesła i stoły stają się niemal cząstką naszego życia i wydają się nam, jak dobrzy, starzy przyjaciele. Jakie dziwne rzeczy mogłyby opowiedzieć te drewnianogłowe, poczciwe istoty, gdyby tylko zechciały. Jakich to, nikomu nieznanych komedji i tragedji były świadkami! Ile to gorzkich łez przelano na tę poduszkę na sofie. Jakich to namiętnych szeptów musiała się nasłuchać ta mała kanapka!
Nowe meble nie posiadają w moich oczach tego uroku, co stare. Lubimy wszystko, co stare — stare twarze, stare książki, stare żarty. Nowemi meblami można ozdobić pałac, ale do domowego ogniska potrzeba starych. Nietylko starych latami, — wszystkie „pokoje do wynajęcia“ umeblowane są staremi gratami — nie, muszą one być stare dla nas właśnie, stare wspomnieniami. Jakkolwiek odwieczne graty bywają w pokojach umeblowanych, dla nas są one zawsze nowe i zdaje się nam, że nigdy do nich nie przywykniemy. Jak zwykle przy zawieraniu nowej znajomości — bądź z meblami, bądź z ludźmi (nieraz oba te rodzaje przedmiotów różnią się bardzo mało) — wszystko przedstawia się nam w jaknajgorszem świetle. Kanciaste ozdoby i błyszczące, włosiane obicie dają nam nader niekorzystne wyobrażenie o wygodzie foteli. Lustro jest zakopcone. Firanki dopraszają się prania. Dywan jest wytarty. Stół ma taką minę, jakby lada chwila miał ochotę się wywrócić. Kominek przedstawia się bardzo smutnie, tapety są odpychające. Sufit upiększają desenie, jakby od rozlanej kawy, a sztukaterje — o tych lepiej już nie wspominać.
Przypuszczam, że musi istnieć jakaś specjalna, tajemna metoda przyozdabiania „pokojów do wynajęcia“. We wszystkich mieszkaniach tego rodzaju w całem królestwie widzi się rzeczy bliźniaczo do siebie podobne, a nie spotyka się ich nigdzie indziej. Są tam zawsze dwa, czy też dwie... jakby to nazwać — siedzą one po obu stronach grzemsu nad kominkiem, a obwieszone są długiemi, trójkątnemi szkiełkami, doprowadzającemi was do pasji nieustannem brząkaniem. W tańszych pokojach do tych przedmiotów sztuki dołączają jeszcze dwa kawałki porcelany, przedstawiające coś w rodzaju krowy, siedzącej na tylnych nogach, czy też model świątyni Djany w Efezie, czy też psa — wogóle wszystko, co kto chce. W którymś z kątów pokoju natkniecie się nieodmiennie na przedmiot z niesłychanie zgryźliwą miną. Zpoczątku zdaje się wam, że jest to kawałek ciasta, przyniesiony tu przez któreś z dzieci, po dokładnem przyjrzeniu się jednak, przedmiot ten nabiera podobieństwa do niedogotowanego Kupidona. Gospodyni nazywa tę rzecz posągiem. Następnie znajdziecie tam rysunek, sfabrykowany przez jakiegoś idjotę, kuzynka gospodyni, oleodruk „Hugonoci“, dwa albo trzy teksty z Biblji, oraz napisane na glansowanym papierze i wstawione w rzeźbioną ramkę świadectwo o zaszczepieniu ospy ojcu rodziny, lub też o jego przynależności do jakiegoś stowarzyszenia.
Po obejrzeniu wszystkich tych piękności, z głębokiem smutkiem pytasz o cenę.
— To za drogo, — powiadasz, usłyszawszy wysokość komornego.
— Zmiłuj się pan, — woła gospodyni w napadzie niespodziewanej szczerości. — Jeśli mam powiedzieć prawdę, za ten pokój brałam zawsze (wymienia sumę o wiele wyższą)... a przedtem płacono mi... (jeszcze wyższa suma).
Dreszcz przejmuje, kiedy pomyślę, jak wysokie było komorne „pokoju do wynajęcia“ przed laty dwudziestu. Poprostu wstyd ci przed samym sobą, gdy gospodyni opowiada, że brała wtedy dwa razy więcej, niż żąda od ciebie. Widocznie młodzież poprzedniego pokolenia, mieszkająca w umeblowanych pokojach, należała do klas o wiele zamożniejszych, aniżeli my grzeszni, albo też rujnowała się poprostu na wynajmowanie pokojów. Ja przynajmniej w owych czasach musiałbym mieszkać na strychu.
Rzecz godna uwagi, że im wyżej podnosimy się w świecie, tem niżej mieszkamy. W chambres garnies biedny student mieszka na górze, bogaty komiwojażer zaś — na dole. Zaczynacie od strychu i przebijacie się przez życie do pierwszego piętra.
Mnóstwo wielkich ludzi pomarło na strychach. Strych, powiada słownik, jest to „miejsce, w którem składa się rupiecie“, to też świat wyprawia tam niejednokrotnie znaczną część swego rupiecia. Myśliciele, poeci, artyści, ludzie nauki i wynalazcy, ludzie o ognistych oczach i gorących sercach, wypowiadający niepożądane prawdy, wszystko to są rupiecie, które świat usuwa na strychy. Haydn wychował się na strychu, a Chatertone umarł tam z głodu. Addisson i Goldsmith pisali na strychach. Farathey i de Kwinsey byli z niemi dokładnie obznajomieni. Jac Johnson wesoło lokował się na strychach i sypiał tam twardo — czasem zbyt twardo — — na drewnianych pryczach, jak wytrawny, nawykły do niewygód, niedbający o siebie żołnierz.
Dickens spędził na nich całą młodość, a Morland starość — niestety! przedwczesną starość pijaka! Hans Andersen, król bajek, snuł cudne swe marzenia pod spadzistymi dachami poddaszy. Biedny Collins o dzikiem, upartem sercu, nieraz składał głowę na chwiejących stołach pod strychem. Niewymagający Benjamin Franklin, Suwadge, narwany chłopak, który bywał w wielkim kłopocie, gdy musiał spać na miększem posłaniu, aniżeli schodach przy bramie, młody Blumfield-Berns, Hogarth, mechanik Watt — niewyczerpana lista! Od czasu, jak poczęto budować dwupiętrowe domy dla ludzi, strych stał się kołyską genjuszów.
Nikt z tych, co cenią arystokrację myśli, nie powinien wstydzić się znajomości z poddaszem. W wilgotnych ścianach ich przechowuje się pamięć wielkich ludzi. Gdyby można było zebrać razem całą mądrość, cały artyzm świata, wszystko co otrzymał on od natury, wszystek ogień, skradziony Niebu i podzielić na stosy w ten sposób, byśmy mogli wskazawszy na nie powiedzieć: „Oto te wielkie prawdy zostały wypowiedziane w wspaniałym salonie, wśród wesołego gwaru, przy blasku pięknych oczu: to zaś głębokie odkrycie — dokonane w cichym gabinecie, gdzie biust Pallady jasnem wejrzeniem ogarniał przepojone wonią skóry pułki bibljoteczne; ów stos zawdzięczamy ruchliwej ulicy, tamten zaś usianym rumiankami, łąkom” i t. d., to przy podziale takim okazałoby się, że największy stos wznoszący się wysoko ponad wszystkimi innymi, jak niebosiężny szczyt nad wzgórzami, najpiękniejszy, najszlachetniejszy, złożony z najwspanialszych obrazów, najcudniejszej muzyki słów, rozbrzmiewających, jak dźwięki trąb, głębokich myśli, światłych czynów — stworzono i wykuto wśród trosk i przeciwności w przerażającej nędzy miejskich poddaszy. Z gniazd tych, uwitych wysoko ponad troskami i próżnościami tego świata, królowie ludzkości wysyłali orle, szybujące poprzez wieki myśli. Stąd, z tych miejsc, gdzie promienie słoneczne, przedostając się przez puste ramy okien, padało na zmurszałe deski i walące się mury, ci Jowisze w łachmanach z wyżyn swoich tronów ciskali pioruny i poruszali ziemię do posad.
Wyganiaj ich na poddasza o świecie! Zamykaj szczelnie kluczem nędzy. Zacieśniaj pręty, niech w ciasnej klatce rozbijają swe powszednie życie. Pozwól im ginąć z głodu, gnić i umierać. Śmiej się, patrząc, jak szaleni rozpaczają, walą pięściami w zamknięte drzwi. Pędź dalej wśród gwaru i zamieszania i mijaj ich i zapominaj.
Strzeż się wszakże, by nie odwrócili się i śmiertelnie cię nie ranili. Nie wszyscy, jak legendarny Feniks nucą w agonii słodkie melodje; niektórzy zieją jadem — którym musicie przecież oddychać, albowiem nie zdołacie zamknąć im ust, chociaż możecie skuć ich członki. Możecie zamknąć za nimi drzwi, oni jednak rozbijają stare, zżarte przez rdzę kraty i krzyczą tak głośno tam, na strychach domów, że nie słyszeć ich niepodobna. Wypędziliście szalonego Rousseau na nędzne poddasze przy ulicy Świętego Jakóba i drwiliście sobie z jego wściekłych krzyków. A w sto lat później owe słabe, bezsilne dźwięki rozrosły się w straszliwy ryk francuskiej rewolucji i do tej pory cywilizacja drży przed echem jego głosu.
Co do mnie, bardzo lubię poddasza. Nie jako mieszkania, — są zbyt niewygodne. Za wiele trzeba chodzić, to mi się nie podoba. Mimowoli przypomina się człowiekowi cela więzienna, w której od rana do wieczora drepce się na jednem i tem samem miejscu. Budowa sufitu przedstawia zawiele sposobności do rozbicia sobie głowy, a za mało miejsca do golenia. Hymny kocie, wyśpiewywane na cześć niewzruszonych bogdanek, w cichą noc księżycową, na ceglanych dachach, słyszane zblizka, bywają wprost nie do wytrzymania.
Tak, na mieszkanie dajcie mi wygodny apartament na pierwszem piętrze w eleganckim domu przy Piccadilly, (ach, żeby to kto dał mi taki apartament!), do myślenia jednak zostawcie mi poddasze na dziesiątem piętrze w najludniejszej dzielnicy miasta. Jest coś wzniosłego w wysokości. Lubię spokojnie siedzieć i spoglądać z wyżyny na gniazdo os, lubię słuchać głuchego łoskotu ludzkiej fali, bezustannie przypływającej i odpływającej w wąskich ulicach i zaułkach. Jacy maleńcy wyglądają ludzie, jak są podobni do roju mrówek, pędzących na oślep do swego nędznego mrowiska. Jak drobne wydają się sprawy, do których tak gwałtownie spieszą! Rozmawiają, krzyczą, kłócą się, ale słabe ich głosy nie dochodzą na poddasze. Kłopoczą się, gniewają, męczą i umierają, „a ja, mój Wertherze, siedzę wyżej nad tem wszystkiem, jestem sam na sam z gwiazdami“!
Najniezwyklejsze, z widzianych przeze mnie poddaszy, było to, które dzieliłem z moim przyjacielem przed wielu, wielu laty. Ze wszystkich ekscentrycznie pomyślanych budynków, poczynając od Bradshow, a kończąc na labiryncie w Hamptone — Courte, nasz pokój był najekscentryczniejszy. Architekt, który opracował plan tego pokoju, musiał być genjuszem, jakkolwiek zdaje się, że talent jego więcejby się przydał do wymyślania zagadek, aniżeli do budowania ludzkich mieszkań. Ani jedna z figur Euklidesa nie mogłaby dać pojęcia o naszym pokoju. Było w nim siedm rogów, dwie ściany schodziły się w jednym punkcie, okno zaś wypadało akurat nad kominkiem. Łóżko można było jedynie postawić tylko pomiędzy drzwiami a kredensem. Żeby dostać coś z kredensu, musieliśmy włazić na łóżko, większa zaś część z wydostawanych tą drogą prowiantów znikała między kołdrą a prześcieradłem. W ciągu dnia na łóżko spadało tyle rzeczy i wylewało się tyle płynów, że pod wieczór stawało się ono czemś w rodzaju sklepu kooperatywnego. Najwięcej było tam węgla. Na dole w kredensie trzymaliśmy węgiel, a kiedy był potrzebny, właziliśmy na łóżko, nabieraliśmy pełną łopatkę węgla i pełzliśmy zpowrotem. Na środku łóżka następowała straszliwa chwila. Wstrzymywaliśmy oddech, utkwiwszy oczy w łopatę i starając się utrzymać równowagę do ostatniej, decydującej chwili. W następnej sekundzie węgle, łóżko i my — wszystko to obracało się w piękną, oryginalną mieszaninę. Słyszałem, że niektórzy ludzie wpadali w ekstazę z powodu łoża na węglach. Myśmy na takiem łożu co noc sypiali i wcaleśmy się tem nie chełpili.
Nasz strych jednak, chociaż jedyny w swoim rodzaju, nie wyczerpał pomysłowości genjalnego architekta. Cały dom był cudem oryginalności. Wszystkie drzwi otwierały się nazewnątrz tak, że jeśli ktoś wychodził ze swego pokoju, w tej samej właśnie chwili, kiedy schodziłeś po schodach, sytuacja twoja była nie do pozazdroszczenia. Dolnego piętra wcale nie było — należało do sąsiedniego domu, — frontowe drzwi zaś wychodziły wprost na schody do piwnicy. Ludzie, wchodzący do domu, przemykali się koło osoby, która otwierała im drzwi, i znikali na dnie piwnicy. Bardziej nerwowym zdawało się, że wpadli w zasadzkę, ległszy więc na plecach, wrzeszczeli na całe gardło „policja“, dopóki ktoś nie przyszedł z pomocą.
Dawno już nie widziałem poddaszy. Mieszkałem na najrozmaitszych piętrach, ale nie powiem, żebym zauważył w nich wielką różnicę. Życie ma zawsze jednakowy smak, czy pijemy je ze złotego puhara, czy też z glinianego kubka. Dni i godziny przynoszą nam tak samo radości i smutki, gdziekolwiek je spędzamy. Dla wielkiego serca nie istnieje różnicy pomiędzy kamizelką z cienkiego sukna, a kamizelką z barchanu, a na miękkich aksamitach śmiejemy się równie wesoło, jak na drewnianych krzesłach. Często wzdychałem w pokojach z nizkim sufitem, jednak od czasu, jak je opuściłem, doznałem nie miej rozczarowania. Życie podlega prawu równowagi, a to, co zyskujemy pod jednym względem, tracimy pod innym. W miarę powiększania się naszych dochodów, wzrastają nasze pragnienia, stoimy więc ustawicznie pomiędzy jednem i drugiem. Mieszkając na poddaszu, poprzestajemy na kolacji, złożonej z kawałka gotowanej ryby i szklanki porteru. Dla zajmujących apartament na pierwszem piętrze, potrzeba wytwornego obiadu w „Kontinental’u“ do uzyskania tej samej sumy zadowolenia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jerome K. Jerome i tłumacza: anonimowy.