<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerome K. Jerome
Tytuł O dzieciach
Pochodzenie Z rozmyślań próżniaka
Wydawca „Kurjer Wileński“
Data wyd. 1911
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Idle Thoughts
of an Idle Fellow
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O DZIECIACH.

O, znam je dobrze, bardzo dobrze je znam. Sam przecie, chociaż niedługo byłem małem dzieckiem. Pamiętam, że nosiłem wtedy niesłychanie długie ubrania. Dlaczego to dzieci ubierają zawsze w kilkołokciowe sukienki? Chciałbym doprawdy raz wreszcie tego się dowiedzieć. W żaden sposób nie mogę zrozumieć, dlaczego malutkie dzieci zmuszone są nosić tak długie ubrania? Może dlatego, że rodzice wstydzą się małego wzrostu dziecka i chcieliby, aby wydawało się większe, niż jest rzeczywiście? Pewnego razu zainterpelowałem w tej kwestji znajomą niańkę.
— Ach, mój Boże! — odpowiedziała. — Przecież dzieci zawsze ubiera się w długie sukienki i niech im to idzie na zdrowie!
A kiedy wytłómaczyłem, że odpowiedź ta przynosi zaszczyt jej uczuciom, ale niewiadomości mej bynajmniej nie rozstrzyga, rzekła:
— Mój Boże, sir! Czyż naprawdę chce pan, żeby kochane maleństwa chodziły w krótkich ubrankach?
A powiedziała to tonem, świadczącym, że wyrządziłem jej jakąś straszliwą krzywdę.
Od tej pory krępowałem się już pytać, a znaczenie długich sukienek — jeżeli wogóle mają one jakiś sens — nazawsze pozostało dla mnie tajemnicą. Wogóle wydaje mi się absurdem ubierać malutkie dzieci w jakiekolwiek ubrania. Bóg jeden wie, że na świecie tyle razy trzeba się ubierać i rozbierać, iż niema racji rozpoczynać tego wcześniej, niż wymaga konieczność i że możnaby uwolnić od tych męczarni ludzi, którzy leżą w łóżku. Po co budzić zrana biedne maleństwa i zdejmować z nich cały stos jednego ubrania, aby włożyć stos drugiego i ułożyć zpowrotem do łóżeczka, a wieczorem znowuż je podnosić, aby raz jeszcze zmienić ubranie? A gdy to wszystko jest już dokonane, powiedzcie mi, proszę, jaka zachodzi różnica pomiędzy nocną koszulką niemowlęcia, a tem odzieniem, które nosi we dnie?
Bardzo prawdopodobne wszakże, iż swojemi pytaniami wystawiam się tylko na śmieszność, — twierdzę iż zdarza mi się to zbyt często, — dlatego też nie będę już mówił o sukienkach, zwrócę zaś jedynie uwagę, że byłoby bardzo wygodnie, gdyby zaprowadzono modę, pozwalającą odróżnić chłopca od dziewczynki.
Teraz kwestja ta przedstawia niesłychane trudności. Ani włosy, ani ubranie, ani rozmowa nie dają najmniejszej możności rozwiązania zagadki, którą jednak niejednokrotnie rozwiązać jest się zmuszonym. Skutkiem jakiegoś tajemniczego prawa natury zgadujesz zawsze naodwrót, dzięki czemu wszyscy krewni i przyjaciele uważają cię za głupca i impertynenta. Straszliwa zbrodnia — gdy się powie o niemowlęciu rodzaju męskiego „ona“ — może się równać jedynie okrucieństwu powiedzenia „on“ o dziecku płci żeńskiej. Płeć, do której nie należy dany egzemplarz rodu ludzkiego, uważana jest za godną pogardy, a wspominanie o niej rodzina poczytuje za rozmyślną obrazę.
Jeżeli dbasz o swoją opinję, to nie próbój nigdy wywinąć się z ciężkiej sytuacji, mówiąc o niemowlęciu „ono”. Wiele rzeczy na świecie może cię okryć wstydem i hańbą: wymordowawszy z zimną krwią całą liczną, szanowaną rodzinę i rzuciwszy trupy do rezerwuaru wodociągowego, staniesz się w okolicy wielce niepopularnym, również ograbiwszy kościół, wzbudzisz ku sobie powszechną nieprzyjaźń, zwłaszcza ze strony pastora. Jeśli jednak pragniesz wypić do dna największą czarę gniewu i nienawiści, jaką tylko podać ci może druga ludzka istota, powiedz wobec młodej matki „ono” o jej ukochanem „dzidzi.”
Najlepiej już nazwać tego członka rodziny „kochanym aniołkiem“. Rzeczownik „anioł” może być zarówno męskiego, jak i żeńskiego rodzaju, daje się najzupełniej zastosować w danym wypadku i zpewnością będzie przychylnie przyjęty. Dla rozmaitości można użyć — „ślicznotka“ i „pieszczotka“, ale wyrażenie „aniołek“ przyniesie zaszczyt twemu rozsądkowi i sercu. Słowo to winno poprzedzić krótkotrwałe roztkliwienie, okraszone możliwie jaknajdłużej trwającym uśmiechem. A nie zapomnij dodać, że dziecko ma nos ojca. Rodzice najłatwiej „łapią się“ na tę wędkę. Zpoczątku będą udawali, że to ich śmieszy, powiedzą nawet: „Ach, co za głupstwa!“ Wtedy powinieneś się oburzyć i obstawać przy swojem. Nie krępuj się przytem wyrzutami sumienia, ponieważ nos małego stworzenia jest rzeczywiście podobny do nosa ojca, t. j. jeżeli wogóle może być do czegoś podobny, stanowiąc jedynie plamę.
Nie lekceważ sobie tych wskazówek, mój przyjacielu. Może i na ciebie przyjść chwila, kiedy, mając mamusię po jednej ręce, babcię — po drugiej, gromadkę zachwycających się (ale nie tobą) panienek z tyłu i łysego przedstawiciela człowieczeństwa przed sobą, będziesz niewypowiedzianie szczęśliwy za każde słowo, jakie przyjdzie ci na myśl. Mężczyzna — t. j. nieżonaty mężczyzna — nie bywa nigdy w bardziej niekorzystnej sytuacji, jak wówczas, gdy podlega męczarni „oglądania dzidzi“. Na samą już tę propozycję zimny dreszcz przebiega mu po kościach, a bolesny uśmiech, mający wyrażać jego zachwyt, powinienby wzruszyć nawet serce matki, gdyby (jak przypuszczam) żony nie robiły tego wszystkiego w tym jedynie celu, by odpędzić od domu nieżonatych przyjaciół męża.
Bądź co bądź jednak, jest to zbyt okrutny fortel. Dzwonią i posyłają po mamkę, aby zeszła z „dzidzi“ do salonu. Jest to sygnał dla kobiet; wszystkie obecne istoty płci żeńskiej poczynają mówić o „dzidzi“, pozostawiając cię na pastwę posępnych rozmyślań, czy nie możnaby przypomnieć sobie naraz, że masz jakąś nieznoszącą zwłoki sprawę i czy ci uwierzą. W tej samej właśnie chwili, kiedy już wymyśliłeś jakąś idjotyczną nieprawdopodobną historię o przyjacielu, który czeka przed domem, drzwi się otwierają i do pokoju wkracza olbrzymia niewiasta z niesłychanie poważną miną. W ręku niesie coś, co na pierwszy rzut oka wygląda, jak niesłychanie cienka poduszka, z której w jednym końcu wyłazi pierze. Instynkt wszakże mówi ci, że to właśnie jest „dzidzi“, skutkiem czego zrywasz się z krzesła z nędzną imitacją zachwytu na twarzy. Kiedy ucichł już nieco pierwszy wybuch entuzjazmu kobiet, przyjmujących owacyjnie przedmiot, o którym mowa, a liczba pań, mówiących naraz, spada do zwykłej normy czterech, lub pięciu, koło rozwianych spódniczek roztwiera się, robiąc miejsce dla ciebie. Wychodzisz na środek z taką miną, jakbyś zbliżał się do ławy oskarżonych, poczem uroczyście wpijasz się oczami w „dzidzi“, czując się wciąż niewypowiedzianie nieszczęśliwy. Następuje martwa cisza, tobie zaś wiadomo, że wszyscy czekają, co powiesz. Ze wszystkich sił starasz się coś wymyśleć i z przerażeniem spostrzegasz, że zdolność myślenia całkowicie cię opuściła. Chwila to jest rozpaczliwa, a twój zły duch, korzystając z niej, podpowiada ci najidjotyczniejsze wyrażenie, jakie kiedykolwiek wyszło z ust ludzkich. Oglądasz się dokoła z głupim uśmiechem i mówisz wesoło:
— Nie wiele ma włosów, prawda?
Przez chwilę nikt ci nie odpowiada, aż wreszcie imponująca piastunka odzywa się z godnością:
— Pięciotygodniowe dzieci nie miewają zazwyczaj długich włosów.
Poczem następuje powtórne milczenie, czujesz, że pozwalają ci naprawić swoją opinję. Korzystasz więc z tego, by zapytać, czy „dzidzi“ umie chodzić i czem się je karmi.
Wówczas wszyscy już zaczynają się domyślać, że brak ci piątej klepki i żałują cię z całego serca. Ale piastunka nie chce dopuścić, abyś się wykręcił niczem, bez względu na to, czy jesteś warjatem, czy też nim nie jesteś, i postanawia torturę doprowadzić do końca.
— Niech pan ją weźmie na ręce, sir, — powiada tonem najwyższej kapłanki, przewodniczącej jakiemuś religijnemu mysterjum, podając ci zawiniątko.
Jesteś zbyt przygnębiony, aby stawić opór, z pokorą więc przyjmujesz „słodki“ ciężar.
— Niech pan położy rękę trochę poniżej pleców, sir, — mówi najwyższa kapłanka, poczem wszyscy się cofają, pilnie cię obserwując, jakbyś miał pokazywać jakie sztuki żonglerskie.
Ty zaś sam nie wiesz, co masz robić, tak samo, jak przedtem nie wiedziałeś, co masz mówić. Jasnem jest wszakże, że coś robić trzeba, zaczynasz więc podrzucać w górę nieszczęsne dziecko, przyśpiewując „luli, luli“, albo coś w tym samym rodzaju, równie mądrego.
— Jabym na pańskiem miejscu nie podrzucała jej tak wysoko, — powiada karmicielka, — od byle głupstwa robi się jej niedobrze.
Postanawiasz momentalnie przestać ją podrzucać, żywiąc nadzieję, że nie zaszedłeś jeszcze zbyt daleko.
W tej samej chwili dziecko, spoglądające dotychczas na ciebie z wyrazem najwyższego przerażenia, pomieszanego ze wstrętem, kładzie kres wszystkiemu, poczynając drzeć się na całe gardło. Kapłanka rzuca się na ciebie i porywa je z okrzykiem.
— Szsz... szsz... szsz!... Co wuj zrobił dzieciątku?
— Zdumiewające, — odzywasz się uprzejmie, — czemu to ono naraz tak zapłakało?
— O, zapewne pan jej coś zrobił, — mówi z oburzeniem matka, — dziecko bez racji nigdy nie krzyczy.
Myślą widocznie, że wbiłem dziecku igłę.
Niemowlę cichnie wreszcie i niewątpliwie całkiemby się uspokoiło, gdyby nie to, że jakaś wszędobylska osoba pokazuje mu ciebie, pytając: „Kto to, maleńka?“ wobec czego mądre dziecko, poznawszy cię, zaczyna drzeć się nanowo.
Na to jakaś niemłoda, tłusta dama odzywa się:
— Zadziwiające, jak dzieci czasem nie lubią kogoś od pierwszego spojrzenia.
— O, one mają instynkt, — odpowiada tajemniczo druga.
— Tak, to zadziwiające, — dodaje trzecia.
Poczem wszyscy spoglądają na ciebie zukosa, jak na zatwardziałego zbrodniarza. Rozkoszują się myślą, że właściwy twój charakter, którego nie domyślali się nawet twoi bracia — ludzie, został odsłonięty dzięki zdumiewającemu instynktowi małego dziecka.
Mimo wszakże wszelkie swoje występki i błędy, dzieci do pewnego stopnia przynoszą korzyść. Zapewne nie są one też bezużyteczne, gdy zapełniają czyjeś puste serce, gdy wywołują słoneczne promienie miłości na zachmurzone od trosk oblicza, gdy drobne paluszki ich wygładzają zmarszczki, zamieniając je w uśmiechy.
Dziwne, dziwne stworzonka! Są one nieświadomymi aktorami na olbrzymiej scenie świata. Wprowadzają nutę komizmu do zbyt tragicznego dramatu życia. Każde z nich stanowi małą, lecz stanowczą opozycję przeciw ustanowionemu porządkowi rzeczy, robiąc wiecznie to, czego robić nie należy, w niewłaściwej porze, nie tam, gdzie należy i nie tak, jak należy. Dziecko — niańka, posyłając Jenny, aby zobaczyła, co robią Tommy i Totty i każąc „powiedzieć im“, żeby nie ważyły się „tego robić“, musiała znać doskonale dziecięcą naturę. Pozwólcie przez chwilę normalnemu dziecku robić, co samo zechce, a jeżeli nie zrobi czegoś, czego robić nie należało, posyłajcie czemprędzej po doktora.
Posiadają one specjalną zdolność dokonywania najśmieszniejszych rzeczy z zachowaniem absolutnej, głębokiej powagi. Mądre, uduchowione miny, z jakiemi biorą się za ręce i na złamanie karku pędzą na zachód, podczas, gdy starsza siostra krzyczy z całych sił, by szły za nią na wschód, są niesłychanie zabawne, chociaż, może, nie dla starszej siostry. Obchodzą ze wszystkich stron żołnierza, z największem zaciekawieniem przyglądając się jego nogom i szczypiąc go dla przekonania się, czy jest „prawdziwy“. Nie zwracając uwagi na protesty i zakłopotanie ofiary, twierdzą uporczywie, iż nieśmiały młodzieniec, siedzący w kącie tramwaju, jest to ich „tatus“. Róg ulicy, zatłoczony przechodniami, wydaje się im najwygodniejszem miejscem do pogawędki o sprawach domowych, prowadzonej podniesionymi, piskliwymi głosikami. Przy przejściu przez plac ogarnia je naraz niezwalczona ochota potańczenia, a stopień przed sklepem, do którego wchodzi najwięcej kupujących, jest ulubionem miejscem, aby siąść i zdjąć trzewiczki.
W domu uważają, że największa laska, albo parasol — a zawsze otwarty ma pierwszeństwo przed zamkniętym — niezmiernie pomaga przy wchodzeniu na górę. Dochodzą do wniosku, że kochają bardzo Marysię, albo Joasię nieodmiennie wtedy, gdy wierna służąca kręci się koło komina i pragną koniecznie uczucia te przypieczętować pocałunkami. Huśtają kotka głową w dół, a przywiązanie swoje do pieska wypowiadają, ciągnąc go za ogon.
Sprawiają mnóstwo kłopotu, robiąc w domu zamęt i nieład, a utrzymanie ich kosztuje bardzo drogo, mimo to jednak niedobrze jakoś bez nich w domu. Brak czegoś, gdy nie słyszy się ich niemilknących języczków, gdy się nie czuje obecności ich psotnych rączek. Pokoje takie są posępne bez ich tupoczących nóżek, a rozeszlibyście się z pewnością w dwie przeciwne strony, gdyby nie łączyły was gwarne ich głosiki.
I tak być powinno, a jednak czasem malutka rączka staje się przyczyną rozejścia. Zapewne, brutalnością jest powstawać przeciw temu najczystszemu z ludzkich uczuć, tej najlepszej pociesze w życiu kobiety, przeciw miłości macierzyńskiej. Święte to uczucie niezupełnie zrozumiałe jest dla nas, brutalnych mężczyzn, mam też nadzieję, że nie zostanę oskarżony o brak szacunku, jeżeli powiem tylko, że nie powinno ono pochłaniać wszelkich innych uczuć. Dziecko nie powinno wypełniać całego waszego serca, nakształt bogacza, który ogrodził źródło. Czyliż w pobliżu niema drugiego, spragnionego wędrowca?
W pięknem dążeniu być dobrą matką, nie zapominajcie być dobrą żoną. Nie należy całej uwagi, wszystkich starań poświęcać jednemu wyłącznie. Kiedy biedny Edwin proponuje przechadzkę, nie odpowiadajcie z oburzeniem: „Jakto? Zostawić „dzidzi“ samo“? Nie spędzajcie całych wieczorów na górze, w pokoju dziecinnym i nie ograniczajcie swojej rozmowy wyłącznie do kokluszu i odry. Moja kochana, mała kobietko, dziecko niezawsze umiera, gdy kichnie, dom nie spala się do szczętu, a niańka nie ucieka z żołnierzem, zaledwie wyjdziecie za próg domu, kot zaś niezawsze skacze do gardła ukochanemu dzieciątku, zaledwie odejdziecie od jego łóżeczka. Zbyt się zamęczacie tem kurczątkiem, ale nie zamęczajcie też innych. Pomyślcie trochę o innych obowiązkach, a wasze miłe twarzyczki nie będą wiecznie zachmurzone, w salonie zaś będzie wam również wesoło, jak i w pokoju dziecinnym. Pomyślcie trochę o swojem dużem dziecku. Niech i ono czasem się zabawi, niech i ono będzie popieszczone, niech i ono niekiedy z wami się pośmieje. Tylko pierwsze dziecko zabiera kobiecie wszystkie chwile. Pięcioro, albo sześcioro nie wymaga tyle starań, co jedno. Ale złe już się stało. Dom, gdzie dla niego zabrakło miejsca, a żona zbyt jest zajęta, by o niem myśleć, traci wszelki urok dla waszych nierozsądnych mężów, którzy nauczyli się już gdzieindziej szukać spokoju i rozrywki.
Ale dosyć, dosyć. Jeżeli będę mówił dalej w tym tonie, pozyskam opinję nieprzyjaciela dzieci. Bogu zaś wiadomo, że nim nie jestem. Czyż można uczuwać nienawiść, patrząc na niewinne ich twarzyczki, tak bezradnie zwrócone w stronę olbrzymich wrót, wiodących na świat?
Świat, maleńki, ziemski światek! Jaki tajemniczy i olbrzymi wydawać się musi dziecięcym oczom! Jakże niezmierzonym i nieznanym lądem wydaje się im ogród przy domu! Jakichże cudownych odkryć dokonywują w składzie pod schodami! Z jakiem przerażeniem spoglądają na ulicę, zastanawiając się (tak, jak my, dorośli, patrząc na gwiazdy), gdzie jest jej koniec.
A jakiem poważnem, niedziecięcem spojrzeniem obrzucają najdłuższą ulicę — długą, mglistą ulicę życia, rozściełającą się przed ich oczyma. Jakie te spojrzenia bywają niekiedy smutne, wystraszone! Pewnego wieczoru widziałem maleńkie dziecko, siedzące na stopniu, przed drzwiami pewnego odrapanego domu i nie zapomnę nigdy jego oczu, spoglądających z wychudzonej twarzyczki, oświetlonej światłem gazowej latarni, — oczu, pełnych przerażenia i rozpaczy. Jakby widok nędznego podwórza wywołał przed jego oczyma straszliwą perspektywę nędznego życia i śmiertelnym przestrachem napełnił jego serduszko.
Biedne, małe nóżki, wstępujące zaledwie na kamienistą drogę! My, starzy wędrowcy, którzy daleko już, daleko zaszliśmy na drodze, możemy przystanąć po to tylko, by was powitać. Wy wychodzicie dopiero z ciemnej mgły, my zaś oglądając się za siebie, widzimy was w oddaleniu takie maleńkie, widzimy, jak, stojąc na szczycie góry, wyciągacie do nas rączki. Niechaj Bóg was prowadzi! Pragnęlibyśmy wrócić i ująć wasze maleńkie rączki w swoje dłonie, ale przed nami rozlega się szum wielkiego morza — zatrzymać się nie możemy. Musimy pospieszać, czas zejść z góry, albowiem tajemnicze okręty za chwilę już rozwiną posępne, czarne żagle.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jerome K. Jerome i tłumacza: anonimowy.