Obłomow/Część czwarta/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obłomow |
Podtytuł | Romans w dwu tomach |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Rawita-Gawroński |
Tytuł orygin. | Обломов |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Pięć lat minęło znowu. Wiele się zmieniło i na Wyborgskiej stronie. Ulicę, prowadzącą do domu Pszenicynowej zabudowano willami. Pośród nich wznosił się długi, z kamienia gmach rządowy, który przeszkadzał promieniom słonecznym uderzać wesoło w okna spokojnego niegdyś przytułku lenistwa.
Domek postarzał się także, wyglądał zaniedbany, brudny, jak nieogolony i nie umyty człowiek. Farbę deszcz spłókał, rynny deszczowe w niektórych miejscach nadłamane, to też na dziedzińcu stały kałuże błota, przez które, jak dawniej, przerzucono wąską deskę. Gdy się kto w bramce pokazał, stary kundys nie skakał już rzeźko na łańcuchu, ale poszczekiwał ochrypłym i leniwym głosem, nie wyłażąc z budki.
Wewnątrz domu także zmiany nie lada! Tam gospodaruje inna kobieta, bawią się inne dzieci. Od czasu do czasu zjawia się z czerwoną twarzą przepita postać Tarantjewa, lecz nie przychodzi już dobrotliwy, zawsze zgadzający się na wszystko Aleksiejew. Nie widać ani Zachara, ani Anisji; inna otyła kucharka rej wodzi w kuchni, a niechętnie i gburowato spełnia życzenia Agafji Matwiejewny. Tylko ta sama Akulina, w fartuchu, za pas założonym, myje koryta i wiadra, ten sam senny zawsze stróż, w tym samym kożuchu dożywa swego wieku w ciemnej izdebce. Koło parkanu miga tylko jak dawniej wczesnym rankiem i w porę obiadową figura „braciszka“ z portfelem pod pachą, w gumowych kaloszach zimą i latem.
Cóż się stało z Obłomowym? Gdzie on? Na najbliższym cmentarzu, pod skromnym pomnikiem spoczywa ciało jego w zaciszu śród krzewów. Krzaki bzu, posadzone przyjacielską ręką, schylają się nad mogiłą i pachną piołuny. Zdawałoby się, że sam Anioł ciszy ochrania jego spokój.
Chociaż miłujące serce żony pilnie strzegło każdej jego chwili, ale wieczny spokój, wieczna cisza, leniwie pełzające dnie, powoli powstrzymywały maszynę życia. Ilja Iljicz zakończył życie prawie bez bolów, bez męczarni, jak gdyby zatrzymał się zegar, który zapomniano nakręcić.
Nikt nie widział jego ostatnich chwil przedzgonnych, nie słyszał jego ostatniego jęku. Apoplektyczny udar powtórzył się raz jeszcze po roku i znowu minął szczęśliwie, tylko Ilja Iljicz pobladł, osłabł, mało jadł, rzadko począł wychodzić do sadu, stawał się coraz bardziej milczący i zamyślony. Niekiedy płakał nawet. Miał przeczucie bliskiej śmierci i lękał się jej.
Kilka razy robiło mu się niedobrze, lecz to mijało. Pewnego ranka Agafja Matwiejewna, jak zawsze, przyniosła mu kawę i zastała go tak samo śpiącego łagodnym snem śmierci, jak sypiał codziennie, tylko głowa zesunęła się trochę z poduszki, a ręka nerwowo była przyciśnięta do serca, gdzie widocznie skupiła się i zatrzymała się krew.
Agafja Matwiejewna już od trzech lat jest wdową. W tym czasie wszystko wróciło do dawnego porządku. Brat zajmował się dostawami, ale zrujnował się; zdołał jednak przebiegłością i pokłonami wrócić na dawne stanowisko sekretarza w kancelarji „gdzie zapisują mużyków“ i po dawnemu chadzał piechotą, przynosząc do domu czetwertaki, półruble i griwienniki i napełniając nimi dobrze schowany kuferek.
Pierwszą rolę w domu grała małżonka „braciszka“, Irina Pantielejewna. Uważała, że ma prawo wstawać późno, pić kawę trzy razy dziennie, przebierać się kilka razy na dzień w coraz inną suknię, a w gospodarstwie pilnować tylko jednego — ażeby spódnice były najsztywniej nakrochmalone. Więcej nie wtrącała się do niczego, a Agafja Matwiejewna była po dawnemu żywem wahadłem zegarowem w domu; ona pilnowała kuchni, cały dom poiła kawą i herbatą, obszywała wszystkich, doglądała bielizny, dzieci, Akuliny i stróża.
Dlaczegoż tak? Była przecież panią Obłomowową, właścicielką wsi, mogła mieszkać osobno, niezależnie, niepotrzebując nikogo i nie czując braków? Cóż mogło zmusić ją wziąść na swoje barki ciężar cudzego gospodarstwa, kłopotać się o cudze dzieci, o wszystkie drobiazgi życia, które kobieta bierze na swoje barki, jako obowiązek miłości, jako święty dług małżeński lub potrzebując codziennego kawałka chleba. Gdzież Zachar, Anisja — sługi jej według wszelkiego prawa? Gdzie mały Andrjusza, syn Obłomowa? Gdzie dzieci pierwszego jej męża?
Dzieci już same w świat poszły. Waniusza skończył szkoły i przyjął jakiś obowiązek, Maszeńka wyszła zamąż za rządcę jakiegoś rządowego gmachu, a Andrjuszę wzięli na wychowanie Sztolc z żoną, uważając go jako członka własnej rodziny. Agafja Matwiejewna nigdy nie stawiała na równi i nie łączyła losu Andrjuszy z losem dzieci pierwszego małżeństwa, chociaż w sercu swojem, może nieświadomie, dawała wszystkim równe miejsce. Ale wychowanie, sposób życia, oddzieliły przepaścią przyszłe życie Andrjuszy od życia Waniuszy i Maszeńki.
— Czem one są? Takiemi samemi zamurzańcami jak i ja. Porodzili się w ciężkiem życiu, a tamten — mówiła prawie z szacunkiem o Andrjuszy, z pewnego rodzaju obawą i ostrożnością go pieszcząc — panicz, „barczonok!“ On taki bialutki, jak nalany; rączki i nóżki malutkie, włoski jak jedwab. Jak ojciec wykapany.
Dlatego też bez opozycji, prawie z radością zgodziła się na propozycję Sztolca wzięcia dziecka na wychowanie, uważając, że tam najwłaściwsze dla niego miejsce, a nie tu w domu, śród brudnych dzieci „braciszka“.
Pół roku po śmierci Obłomowa mieszkała z Anisją i Zacharem razem, niepocieszona w smutku swoim. Wydeptała ścieżkę do grobu męża i wypłakała oczy, nic prawie nie jadła, nie piła, odżywiała się tylko herbatą, po nocach często nie sypiała. Zmarniała zupełnie. Nigdy nie uskarżała się przed nikim i tem więcej odsuwała się od wszystkich od chwili utraty męża, im bardziej zagłębiała się w sobie, w swoim smutku; unikała wszystkich, nawet Anisji. Nikt nie wiedział, ile cierpiała jej dusza.
Sklepikarz na targu, u którego dawniej kupowała wszystko dla domu, mówił do kucharki:
— Wasza gospodyni ciągle płacze po mężu!
— Tęskni po mężu! — mówił starosta cerkiewny, pokazując na nią w cerkiewce cmentarnej, dokąd przychodziła co niedzieli modlić się i płakać.
— Jeszcze się martwi! — mówiono w domu „braciszka“.
Raz nagle zjawiła się u niej cała rodzina „braciszka“ z dziećmi, nawet z Tarantjewym niby dla wyrażenia współczucia. Popłynęły fałszywe pocieszania, rady „nie gubić siebie, zachować zdrowie dla dzieci“, — wszystko co już mówiono jej przed piętnastu laty po śmierci pierwszego męża. To, co wówczas wywołało pożądany skutek, teraz obudziło w niej wstręt i obrzydzenie.
Lżej jej było słuchać, gdy poczęli mówić o czem innem i oświadczyli, że teraz mogą znowu mieszkać wspólnie, że lżej będzie jej śród swoich znosić tęsknotę i im dobrze, gdyż tak jak ona nikt nie potrafi utrzymać gospodarstwa w porządku.
Agafja Matwiejewna prosiła o trochę czasu, aby się nad tem zastanowić, potem jeszcze przez dwa miesiące martwiła się, wkońcu zgodziła się na wspólne mieszkanie. W tym czasie Sztolc zabrał Andrjuszę do siebie, a ona została sama jedna.
I oto — w ciemnej sukni, w czarnej wełnianej chustce na szyi, chodzi jak cień z pokoju do kuchni, po dawnemu otwiera i zamyka szafy, szyje, prasuje, ale cicho bez dawnej energji, mówi niby od niechcenia, głosem cichym, a patrzy dokoła nie dawnym wzrokiem, przebiegającym z przedmiotu na przedmiot, lecz z wyrazem skupionym, z jakąś ukrytą tajemną myślą. Myśl ta osiadła niewidzialnie na jej twarzy w tej chwili kiedy ona świadomie, długo wpatrywała się w martwe rysy męża — i od tego czasu nie opuszczała jej już nigdy.
Agafja Matwiejewna była w ciągłym ruchu: rękami robiła wszystko co należało, ale myśl jej udziału w tem nie brała. Nad zwłokami męża, ze stratą jego, zrozumiała zdaje się treść życia, zastanowiła się nad nią i to zamyślenie padło jak cień na jej twarz. Wypłakawszy swój ból, skupiła myśl nad świadomością swojej straty — wszystko inne umarło dla niej, z wyjątkiem małego Andrjuszy. Gdy go oglądała, budziły się w niej oznaki życia, rysy twarzy ożywiały się, w oczach błyszczała radość; potem następowały gorzkie łzy wspomnień.
Na wszystko, co ją otaczało, patrzyła obojętnie; czy brat rozgniewał się o niepotrzebne wydanie rubla lub przepłacenie jakiegoś drobiazgu, za przepaloną pieczeń, nieświeżą rybę, czy bratowa nachmurzyła się o nie dość nakrochmaloną spódnicę, o nie dość mocną lub chłodną herbatę, czy szorstko jej odpowiedziała kucharka — Agafja Matwiejewna jak gdyby nic nie spostrzegała, jakby nie o niej była mowa, nie słyszała nawet kłujących szeptów: barynia wiejska!
Na wszystko odpowiada godnością swego smutku i pełnem pokory milczeniem.
W święto zaś, na Wielkanoc, śród wesołych wieczorów zapustnych, kiedy wszyscy cieszyli się, śpiewali, jedli i pili w domu, ona, śród powszechnego wesela nagle zalewała się łzami i chowała się do swego kącika.
Zrozumiała, że minęło już i zaciemniło się jej życie, że Bóg w jej życie włożył duszę i wyjął ją, że błysnęło w niej słońce — i zgasło na zawsze... Na zawsze — prawda, ale też na zawsze życie jej ożywiło się myślą; teraz wiedziała dlaczego żyła i że żyła nie bez celu.
Kochała całą pełnią i wiele; kochała Obłomowa jako kochanka, jako męża i jako barina, tylko wypowiedzieć tego, jak i dawniej, nikomu nie mogła. Ale i opowiadanie byłoby zbyteczne; nikt w jej otoczeniu nie zrozumiałby tego. Gdzieby ona mogła znaleźć wyrazy na wypowiedzenie tego? W słowniku „braciszka“, Tarantjewa, bratowej nie było takich wyrazów, bo brakło im pojąć odpowiednich. Tylko Ilja Iljicz byłby ją zrozumiał, ale ona nigdy przed nim nie zwierzała się ze swoich myśli i uczuć, bo i sama znaczenia ich nie rozumiała i nie potrafiłaby wypowiedzieć.
Im więcej lat upływało, tem lepiej i coraz jaśniej, rozumiała Agafja Matwiejewna swoją przeszłość, świadomość tę ukrywała głęboko, stawała się coraz bardziej milczącą i skupioną. Na całe jej życie padły jasne promienie, ciche jakieś światło siedmiu lat, przeżytych jak jedna chwila — niczego więcej już nie mogła żądać i nigdzie ukryć się nie mogła.
Tylko gdy na zimę przyjeżdżał ze wsi Sztolc, ona biegła do niego, cicho wpatrywała się w Andrjuszę, czule i lękliwie pieściła go, potem pragnęła coś powiedzieć, podziękować mu, zwierzyć się ze wszystkiego co osiadło i skupiło się w jej sercu na zawsze — on byłby ją zrozumiał, ale wypowiedzieć się nie umiała. Tylko zwracała się do Olgi, przylgnęła ustami do jej rąk i zalewała się potokiem takich gorących łez, że ta mimowoli płakała z nią razem, a Andrzej wzruszony wychodził pośpiesznie do swego pokoju.
Wszystkich ich łączyła wspólna sympatja, wspólna pamięć o czystej jak kryształ duszy Obłomowa. Sztolc i Olga prosili ażeby z nimi razem jechała na wieś, mieszkała razem z Andrjuszą, ale powtarzała zawsze to samo:
— Gdziem się urodziła, przeżyła całe życie, tam i umrzeć trzeba.
Nadaremnie Andrzej Iwanycz przedkładał jej rachunki z zarządu majątkiem, nadsyłał należycie jej dochody — wszystko zwracała mu i prosiła by przechował to dla Andrjuszy.
— To jego a nie moje — powtarzała uparcie — jemu to będzie potrzebne, on — barin, a ja i bez tego życia mego dokołatam.