<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Pewnego razu koło południa drewnianym chodnikiem na Wyborgskiej stronie szło dwóch panów, a za nimi powoli jechał powóz. Jednym z nich był Sztolc, a drugi — przyjaciel jego, literat, o pełnej twarzy z apatycznym wyrazem i zamyślonym, niby sennym wzrokiem. Szli w kierunku cerkwi. — Msza skończyła się i ludność wylała się falą na ulicę. Przed nimi stała gromada żebraków. Kolekcja ta była dość wielka i różnorodna.
— Chciałbym wiedzieć skąd się biorą na świecie żebracy? — pytał literat, patrząc na nich.
— Jakto — skąd? Wypełzają z rozmaitych szczelin i kątów.
— Nie o to pytam — przerwał literat — chciałbym wiedzieć jak można zostać żebrakiem, jak można spaść na ten szczebel? Czy to się odbywa nagle, nieoczekiwanie, czy powoli — z konieczności czy też udawania?
— Poco ci to? Czy nie masz zamiaru czasem napisać Mystères de Petersbourg?
— Może... — poziewając leniwie odpowiedział literat.
— Masz dobrą sposobność — spytaj pierwszego lepszego. Za rubla opowie ci całe swoje życie, a ty opisz i sprzedaj dobrze. Oto masz... stary jakiś... normalny typ prawdziwego żebraka. Hej, stary! Chodźno tutaj!
Żebrak odwrócił się na to wołanie, zdjął czapkę i zbliżył się do nich.
— Miłosierni panowie! — zachrypiał — dajcie, co łaska biednemu żebrakowi kalece... ranionemu... żołnierzowi... w trzydziestu bitwach byłem...
— Zachar! — wykrzyknął ze zdziwieniem Sztolc. — To ty jesteś?
Zachar zamilkł nagle, potem, zrobiwszy ręką daszek nad oczyma od słońca, pilnie począł wpatrywać się w Sztolca.
— Przepraszam Waszą Ekscelencję... oślepłem zupełnie... nie poznaję...
— Zapomniałeś Sztolca, przyjaciela twego „barina“ — rzekł z wymówką Andrzej Iwanycz.
— Ach! Ach! Batiuszka, Andrzej Iwanycz! Boże mój! Oślepłem zupełnie. Batiuszka, ojcze rodzony!
Zachar kręcił się, usiłował złapać rękę Sztolca, a nie mogąc trafić, pocałował poły jego surduta.
— Pozwolił mnie Bóg dożyć takiej radości, mnie psu nędznemu — jęczał, niby płacząc, niby śmiejąc się.
Cała twarz jego jakby była wypalona krwawą pieczęcią od czoła aż do podbródka. Nos miał barwę ciemno-szafirową. Głowa była zupełnie łysa. Bokobrody wielkie jak niegdyś, były splątane i zmięte jak wojłok. Wyglądały tak, jak gdyby ktoś z każdej strony twarzy przyłożył kulkę śnieżną. Miał na sobie stary wypłowiały szynel, któremu brakło jednej poły, jako obuwie, stare wydeptane kalosze na bosą nogę wdziane. W ręku trzymał starą wytartą baranią czapkę.
— Ach Boże miłosierny! Takąś mi dziś na święto wielką łaskę zesłał...
— Cóż się z tobą stało? Dlaczego jesteś w takim stanie! — pytał Sztolc surowo.
— Ach, batiuszka Andrzej Iwanycz, cóż robić! — rzekł Zachar, ciężko westchnąwszy. — Z czegoż żyć? Dawniej gdy Anisja żyła, nie włóczyłem się, był kawałek chleba, a gdy ona umarła na cholerę — daj jej Boże królestwo niebieskie — „braciszek“ baryni, nie chciał mnie trzymać, nazywając darmojadem. Michej Andreicz Tarantjew prześladował mnie, ile razy przeszedł koło mnie, zawsze ztyłu kopnął nogą. Żyć już nie można było. Proszę mi wierzyć, że kawałka chleba przełknąć nie mogłem. Gdyby nie „barynia“ — daj jej Boże zdrowie! — dodał Zachar żegnając się, dawno zdechłbym na mrozie. Ona mi jakie takie łachy na zimę dawała, chleba ile chciałem i kącik ciepły na piecu. Wszystko miałem z jej łaski. Ale przeze mnie i ją poczęli prześladować — musiałem iść gdzie oczy poniosą! Oto już drugi rok nędzę moją znoszę...
— Czemuż nie poszedłeś do jakiego obowiązku?
— Czyż to tak łatwo dziś Andrzej Iwanycz znaleźć obowiązek? Próbowałem dwa razy — nie trafiłem do gustu. Wszystko teraz nie tak jak dawniej — gorzej. Na lokajską służbę żądają teraz piśmiennych, a u wielkich panów niema już tego ażeby w przedpokojach pełno było służby. Wszędzie jeden lokaj, rzadko kiedy dwaj. Buty sami sobie zdejmują — maszynkę taką wymyślili — dodał żałośnie Zachar. — Wstyd tylko, ginie dawne „barinstwo“!
Zachar westchnął.
— Przyjąłem był obowiązek u jednego Niemca, kupca — w przedpokoju miałem siedzieć. Z początku wszystko było dobrze, ale potem posłał mnie na służbę do bufetu — czy to moja rzecz? Noga mi się powinęła, wszystko naczynie razem z tacą zwaliło się na ziemię. No — i napędzili! Innym razem podobałem się jakiejś starej grafini — poważny ma wygląd — powiada i byłem u niej szwajcarem. Obowiązek dobry, służba po staremu: siedź sobie poważnie na krześle, załóż nogę na nogę, i kiwaj. Jak kto przyjdzie — to nie można puszczać od razu, z początku wypytać, a potem dopiero puścić, albo w kark — i wytrącić. Jak się dobry gość trafi, to buławą — tak!
Zachar pokazał jak trzeba uderzyć.
— Służba honorowa, niema co mówić. Ale barynia była bardzo niezgodliwa — Bóg z nią. Raz zajrzała do mojej komórki i zobaczyła pluskwę, rozkrzyczała się, rozwrzeszczała się, tak jak gdybym to ja pluskwę wymyślił! Czyż może być gospodarstwo bez pluskiew? Innym razem przechodziła koło mnie, zdało się jej, że wódkę czuć ode mnie... Taka była! — I wymówiła służbę.
— Rzeczywiście pachnie — zanadto! — zauważył Sztolc.
— Ze smutku, batiuszka Andrzej Iwanycz, jak Boga kocham ze smutku — zachrypiał Zachar, skrzywiwszy się. — Próbowałem być furmanem, dorożkarzem — nająłem się, ale nogi odmówiły, sił już mało, stary jestem! Koń trafił mi się złośliwy, raz pod karetę upadłem, ledwie wyszedłem cało, innym razem na starą babę najechałem, do policji wzięli...
— No, dosyć tego! Przestań się włóczyć i pić, chodź do mnie, dam ci kącik, na wieś pojedziemy... słyszysz?
— Słyszę batiuszka Andrzej Iwanycz, ale...
Zachar westchnął.
— Nie chce mi się stąd ruszyć... od grobów. Tu nasz dobrodziej Ilja Iljicz — rzekł żałośnie — dzisiaj modliłem się za niego, daj mu Boże Królestwo niebieskie! Zabrał nam Bóg takiego barina! Żył na pożytek ludziom, żyćby mu sto lat... — dogadywał, marszcząc się i płacząc Zachar. — I dzisiaj na grobie jego byłem. Ile razy w te strony zajdę, zawsze tam idę, siądę i siedzę, a łzy tak i płyną... Tak czasem zamyślę się, cisza wszędzie i zdaje mi się że woła: Zachar! Zachar! Czasem to tak, jakby mrówki po skórze biegały... Nie będzie już drugiego takiego barina! A was Andrzej Iwanycz jak kochał! Boże! Przypomnij sobie jego dobrą duszę w królestwie swojem!
— Przyjdź popatrzyć na Andrjuszę. Każę cię nakarmić, odziać, a potem — jak zechcesz! — rzekł Sztolc i wsunął mu coś do ręki.
— Przyjdę, przyjdę! Jak można nie przyjść, nie popatrzyć na Andrzeja Iljicza. Podrósł już pewnie! Boże! Takiej radości doczekałem się! Przyjdę batiuszka, daj wam Boże zdrowie na długie lata... — chrypiał Zachar w ślad za odjeżdżającym powozem.
— Słyszałeś historję tego żebraka? — pytał Sztolc przyjaciela.
— A cóż to za Ilja Iljicz, o którym on mówił? — odrzekł literat.
— Obłomow... już ci wspomniałem o nim.
— Pamiętam... To twój kolega i przyjaciel. Cóż się z nim stało?
— Zginął, zmarniał Bóg wie zaco.
Sztolc westchnął i zamyślił się.
— A nie był zgoła głupszy od innych. Dusza czysta i jasna jak kryształ. Szlachetna, miękka natura — i przepadł!
— Jak to? Z jakiego powodu?
— Powodem, powodem... Obłomowszczyzna! — odpowiedział Sztolc.
— Obłomowszczyzna? — z niedowierzaniem powtórzył literat. — Cóż to takiego?
— Opowiem ci zaraz... pozwól zebrać myśli, przypomnieć... A ty spisz to wszystko... może komuś się przyda!
Sztolc opowiedział to, co tu napisano.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.