Obłomow/Część druga/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obłomow |
Podtytuł | Romans w dwu tomach |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Rawita-Gawroński |
Tytuł orygin. | Обломов |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Jak się masz, Iljusza! Jakże się cieszę, że cię widzę! No, jakże ci się powodzi? Zdrów jesteś? — pytał Sztolc.
— O, nie! Źle, bracie Andrzeju! — westchnąwszy odpowiedział Obłomow. — Jakie tam zdrowie!
— Cóż? chory jesteś? — spytał trwożliwie Sztolc.
— Jęczmień mi się rzucił na oko. Tamtego tygodnia jeden zeszedł z prawego oka, a teraz robi się drugi.
— Tylko tyle? Naspałeś go sobie, bracie — odpowiedział śmiejąc się.
— Dobre „tylko“! Zgaga piecze. Posłuchaj, co mi przedwczoraj powiedział doktór: „jedź pan — powiada — za granicę, bo może być apopleksja“.
— No, a ty co?
— Nie pojadę.
— Dlaczego?
— Zmiłuj się! Posłuchajno dalej co on nagadał: „trzeba żyć w górach, jechać do Egiptu, do Ameryki“...
— Cóż? — z zimną krwią powiedział Sztolc. — W Egipcie posiedzisz trzy tygodnie, w Ameryce także trzy...
— No, bracie Andrzeju, widzę, ty także to samo! Był jeden tylko rozumny człowiek, ale i ten oszalał. Któż to jeździ do Ameryki i Egiptu! Anglicy — ale tych już tak Pan Bóg stworzył, bo też i u nich ciasno. Ale u nas — kto pojedzie? Chyba ktoś zwarjowany, komu życie niemiłe.
— W samej rzeczy — wielkie bohaterstwo! Siadasz do powozu albo na okręt, oddychasz świeżem powietrzem, przyglądasz się obcym krajom, miastom, obyczajom, rozmaitym cudom... Ach, ty! Jakże twoje sprawy, co się dzieje w Obłomówce?
— Ach! — zawołał Obłomow i ręką machnął.
— Co się stało?
— Co? — Życie całe porusza!
— Więc chwała Bogu! — rzekł Sztolc.
— Jakto chwała Bogu! Jak gdyby ono po głowie gładziło — a to przyczepi się, jak w szkole do spokojnego ucznia — to uszczypnie cichutko, to prosto na łeb się zwali i piasku nasypie... Wytrzymać nie można!
— Ty już jesteś zanadto — spokojny. Cóż się stało? — pytał Sztolc.
— Dwa nieszczęścia...
— Jakie?
— Zrujnowany jestem zupełnie.
— Jakto?
— Zaraz ci przeczytam, co pisze starosta... Gdzież ten list? Zachar! Zachar!
Zachar odszukał list. Sztolc go przeczytał i zaśmiał się widocznie z jego stylu.
— Co za oszust ten starosta! — powiedział. — Porozpędzał chłopów — i skarży się! Lepiej byłby zrobił, gdyby im dał paszporty i puścił na cztery wiatry!
— Zmiłuj się! Tego się im wszystkim zachce! — zaprotestował Obłomow.
— Niech sobie idą! — zauważył spokojnie Sztolc. — Komu dobrze i wygodnie na miejscu, ten nie ucieknie. Gdy mu niedobrze, to niedobrze i tobie, — pocóż go trzymać?
— Znowu coś wymyśliłeś! — mówił Ilja Iljicz. — W Obłomówce chłopi spokojni, zadomowieni, poco się mają włóczyć?
— A ty nie wiesz — odpowiedział Sztolc — w Wierchłowie port mają urządzić, i postanowiono przeprowadzić bitą drogę, tak, że i z Obłomówki będzie niedaleko od wielkiego gościńca, w mieście będzie jarmark...
— Ach, Boże mój! Tego jeszcze brakowało! — zawołał Obłomow. — Obłomówka była w zaciszu, na stronie, a teraz jarmarki, wielka droga! Chłopi poczną zaglądać do miasta, nas będą kupcy najeżdżać... Wszystko przepadło! Nieszczęście!
Sztolc się zaśmiał.
— Alboż to nie nieszczęście? Mużyki żyli spokojnie. Nic nie było słychać ani dobrego, ani złego, swoje odrabiali, nigdzie się nie wałęsali, a teraz się zdemoralizują! Zaczną pić herbatę, kawę, nosić aksamitne spodnie, harmoniki kupią, buty juchtowe... Nie będzie z tego pożytku!
— Jeżeli to wszystko, to rzeczywiście mało pożytku — zauważył Sztolc. — Ty zaprowadź szkołę we wsi...
— Czy nie za wcześnie? — rzekł Obłomow. — Nauka szkodzi mużykowi... Gdy się czegoś nauczy, to i orać przestanie!
— Ależ nie dziwacz! Przecież chłopi będą czytać o tem, jak trzeba orać. Słuchaj jednak, ty nie żartuj. W tym roku musisz sam jechać na wieś.
— Tak, prawda... Ale mój plan jeszcze niezupełnie... — nieśmiało zauważył Obłomow.
— Żadnego planu niepotrzeba! — rzekł Sztolc. — Ty tylko jedź tam... Na miejscu zobaczysz, co trzeba robić. Zadługo się z tym planem bawisz. Czyż w samej rzeczy jeszcze nie wszystko gotowe? Cóż ty robisz?
— Ach, bracie, czy to mam tylko tyle zajęcia co z majątkiem! A drugie nieszczęście?
— Jakież to?
— Z mieszkania pędzą!
— Jakto — pędzą?
— A tak... proszę się wyprowadzić — powiadają — i koniec.
— Cóż w tem złego?
— Jakto — co? Już cały grzbiet i boki sobie otarłem obracając się i myśląc o tych kłopotach. Sam przecież jestem... i to i owo potrzeba zrobić... rachunki sprawdzić... tu płać, tam płać, a tu — przeprowadzka! Pieniędzy mnóstwo się wydaje, a sam nie wiem naco! Niedługo czekać, a zostanę bez grosza!
— To ty rozpróżniaczyłeś się strasznie, kiedy ci ciężko z mieszkania się ruszyć! — ze zdziwieniem zawołał Sztolc. — A propos pieniędzy... dużo masz? Daj mi pięćset rubli, muszę zaraz wysłać... jutro z naszego biura wezmę...
— Poczekaj... przypomnę sobie... Niedawno ze wsi przysłano tysiąc... a teraz zostało... poczekaj, obliczę się...
Obłomow począł szukać po szufladkach.
— Tu... dziesięć... dwadzieścia... tu dwieście... jeszcze dwadzieścia... A tu były miedziaki... Zachar! Zachar!
Zachar jak zwykle zeskoczył z leżanki i wszedł do pokoju.
— Tu leżały dwie grzywny na stole... wczoraj położyłem...
— Cóż to, Ilja Iljicz, ciągle z temi grzywnami! Ja już panu wczoraj mówiłem, że tu żadnych dwóch grzywien nie było...
— Jakto nie było! Gdy kupowałeś pomarańcze — wydano ci resztę.
— Pewnie dał pan komuś i zapomniał — odpowiedział Zachar, nawracając do drzwi.
Sztolc się zaśmiał.
— Ach, wy Obłomowcy! — rzekł. — Nie wiecie, ile macie pieniędzy w kieszeni!
— A Michejowi Andreiczowi jakie pieniądze pan dawał? — przypominał Zachar.
— Aha!... To Tarantjew wziął jeszcze dziesięć rubli — zwrócił się Obłomow do Sztolca — a ja zapomniałem.
— Pocóż ty puszczasz takie bydlę do siebie? — zauważył Sztolc.
— Dlaczego puszczać? — wtrącił się do rozmowy Zachar. — Przyjdzie, jak do swego mieszkania, albo do restauracji. Koszulę i kamizelkę pańską zabrał — i wspominaj o tem tylko, że były! Niedawno i frak chciał zabrać... „Pozwól spróbować“ — powiada. Żebyście wy, Andrzeju Iwanowiczu, trochę go przytrzymali...
— Nie twoja rzecz, Zachar. Ruszaj do siebie! — ostro odezwał się Obłomow.
— Daj mi arkusz listowego papieru... muszę napisać list — rzekł Sztolc.
— Zachar! Daj papieru! Andrzej Iwanowicz potrzebuje.
— Przecież niema... onegdaj jeszcze szukali... — odezwał się z przedpokoju Zachar, nie wchodząc nawet.
— Kawałeczek bodaj! — nalegał Andrzej.
Obłomow szukał na stole i nie znalazł.
— Daj mi choć twój bilet wizytowy.
— Dawno już nie mam żadnego — zauważył Obłomow.
— Co się z tobą dzieje! — z ironją powiedział Sztolc. — Przecież masz zamiar coś robić, plan jakiś opracować... Powiedz mi, gdzie ty bywasz? Z kim masz stosunki?
— U kogo mam bywać? Rzadko wychodzę... Siedzę w domu... Ten plan mnie męczy... a przytem mieszkanie jeszcze... Tarantjew obiecał wyszukać...
— Kto u ciebie bywa?
— Przychodzą czasem... Tarantjew, Aleksiejew... Onegdaj doktór wstąpił... Pienkin był, Sudbiński, Wołkow...
— Nie widzę u ciebie książek... — zauważył Sztolc.
— Oh, książka... — Obłomow wskazał na leżącą na stole książkę.
— Co to? — spytał Sztolc, spojrzawszy. — „Podróż do Afryki“... Ależ kartka, na której zatrzymałeś się, już pożółkła... Nie widzę dzienników... Czytasz dzienniki?
— Nie, druk zbyt drobny, oczy się psują... Niema zresztą potrzeby — jeżeli zdarzy się co nowego, to ze wszystkich stron mówią o tem...
— Bój się Boga, Iljusza! — rzekł Sztolc, spojrzawszy zdziwionem okiem na Obłomowa. — Więc cóż ty robisz? Jak kawał ciasta skręcisz się i leżysz — co?
— Prawda, Andrzeju... jak kawał ciasta, — smutnie zauważył Obłomow.
— Czyż świadomość złego jest obroną?
— Nie, to tylko odpowiedź na twoje słowa, lecz nie obrona, — westchnąwszy rzekł Obłomow.
— Trzeba się obudzić z tego snu...
— Dawniej próbowałem — nie udało się, a teraz... poco? Nikt mnie nie woła, dusza nie wyrywa się, rozum usnął spokojnie — zakończył z ledwie dostrzegalną goryczą. — Nie mówmy o tem... Skąd ty wracasz?
— Z Kijowa. Za dwa tygodnie wyjadę za granicę. Jedź i ty ze mną...
— Dobrze... może... — rzekł Obłomow.
— Siadaj i pisz podanie o paszport, a jutro oddasz.
— O, zaraz — jutro! — zaprotestował Obłomow. — Poco taki pośpiech — czy kto goni? Pomyślimy, pogadamy, a potem — co Bóg da! Najprzód chyba na wieś, a potem zagranicę.
— Dlaczegoż potem? Przecież doktór kazał jechać. Pozbądź się najprzód tłuszczu, ciężaru ciała, wtenczas i senność duszy cię opuści. Potrzebna przecież i fizyczna i duchowa gimnastyka.
— Nie, Andrzeju! Wszystko to mnie zmęczy — zdrowie moje liche. Nie, już lepiej zostaw mnie w spokoju... Jedź sobie sam.
Sztolc spojrzał na leżącego Obłomowa, Obłomow na Sztolca.
Sztolc głową pokiwał. Obłomow westchnął.
— Ty, zdaje mi się i żyć się lenisz — zauważył Sztolc.
— Tak, prawdę mówisz, Andrzeju... lenię się.
Andrzej myślał nad tem jakby go z tej śpiączki rozruszać, a tymczasem przypatrywał mu się w milczeniu. Nagle się zaśmiał.
— A cóż to masz, widzę, jedną skarpetkę nicianą, a drugą bawełnianą — rzekł, wskazując na nogi Obłomowa. — I koszulę też na odwrót wdziałeś!
Obłomow spojrzał na nogi, potem na koszulę.
— Prawda — zauważył zdetonowany trochę. — Tego Zachara to mi Pan Bóg zesłał chyba za karę. Nie uwierzysz, jak on mnie wymęczył! Spiera się ze mną, gada niegrzeczności, a o robotę nie pytaj!
— Ach, Iljusza, Iljusza! — rzekł Sztolc. — Nie! Nie mogę cię zostawić tak, jak jesteś. Za tydzień nie poznasz siebie. Wieczorem zakomunikuję ci szczegółowy plan, co będziemy dalej robić. A teraz ubieraj się! Poczekaj! Podniosę cię... Zachar! — krzyknął. — Dawaj ubranie Ilji Iljiczowi!
— Dokąd? Zmiłuj się? Co tobie? Zaraz przyjdą Tarantjew z Aleksiejewym na obiad. Potem chcieli...
Sztolc, nie słuchając tego, mówił:
— Zachar! Dawaj panu ubranie! Ubieraj go!
— Słucham, batiuszka Andrej Iwanycz... zaraz... tylko wyczyszczę buty — z akcentem zadowolenia rzekł Zachar.
— Jakto? Do piątej godziny nie miałeś czasu oczyścić butów?
— Były czyszczone jeszcze przed tygodniem, ale barin nie wychodził, więc trochę zblakły.
— Dawaj, jakie są. Moje walizy wnieś do bawialnego pokoju. Ja u was zamieszkam. Zaraz się ubiorę. I ty, Ilja, bądź gotów. Po drodze zjemy obiad... potem pojedziemy do jednych, do drugich...
— Ależ ty tego... jakże tak nagle? Poczekaj! Pozwól pomyśleć... jestem nie ogolony...
— Niema o czem myśleć i w głowę się skrobać. Ogolisz się po drodze. Zawiozę cię.
— Do kogoż mamy jechać? — ze smutkiem zawołał Obłomow. — Do nieznajomych? Co ty jeszcze wymyślisz! Pójdę raczej do Iwana Gierasimowicza... od trzech dni tam nie byłem...
— Cóż to za Iwan Gierasimowicz?
— Służyliśmy kiedyś razem...
— Ten siwy egzekutor? Także znalazłeś! Co za przyjemność z takim bałwanem czas tracić!
— Jak ty ostro odzywasz się czasem o ludziach, Andrzeju. A przecież to dobry człowiek, tylko holenderskich koszul nie nosi...
— Co u niego robić? O czem z nim mówić? — pytał Sztolc.
— U niego w domu, wiesz, tak jakoś porządnie, przytulnie... Pokoje małe, kanapy głębokie, z głową się schowasz jakby cię nie było. Okna zupełnie prawie zakryte bluszczami i kaktusami, tuzin kanarków, trzy psy, takie poczciwe. Zakąska zawsze na stole. Na obrazach sceny familijne. Jak przyjdziesz — odejść się nie chce. Siedzisz i nie troszczysz się, nie myślisz o niczem. Czujesz, że koło ciebie jest człowiek nieuczony i, o żadnej wymianie myśli z nim mowy być nie może, ale natomiast niema w nim przebiegłości, jest dobry, gościnny, bez pretensji, i nie obmówi cię poza oczy.
— Cóż wy robicie?
— Co? Gdy przyjdę, siedzimy sobie na kanapach jeden naprzeciwko drugiego z założonemi nogami; on pali fajkę...
— A ty?
— Ja także palę! Słucham, jak kanarki śpiewają... Potem Marfa przynosi samowar...
— Tarantjew, Iwan Gierasimicz! — mówił Sztolc, wzruszając ramionami. — Ubieraj się prędzej! — naglił. — A Tarantjewowi, powiesz jak przyjdzie — zwrócił się do Zachara — że my na obiedzie w domu nie będziemy i że Ilja Iljicz przez całe lato nie będzie jadał obiadów w domu, a w jesieni będzie miał dużo zajęcia i widywać się z nim nie może.
— Powiem, nie zapomnę, wszystko powiem — mówił Zachar, — a jak dziś z obiadem?
— Zjesz go sam, z kim zechcesz, na zdrowie!
— Słucham.
Po dziesięciu minutach Sztolc wyszedł ubrany, ogolony i uczesany, a Obłomow melancholijnie siedział na łóżku, powoli zapinając kołnierz od koszuli i nie mogąc trafić guzikiem do dziurki. Przed nim Zachar, klęcząc na jednem kolanie, trzymał nieoczyszczony but, ująwszy go w rękę jak półmisek, gotów do wciągania go, gdy barin zapnie na guziczek koszulę.
— Ty jeszcze butów nie wciągnąłeś! — zdziwiony zawołał Sztolc. — Iljusza, prędzej, prędzej!
— Ale dokąd? Dlaczego? — smutnie pytał Obłomow. — Czego ja tam będę szukał! Zasiedziałem się zanadto! Daj mi spokój!
— Prędzej, prędzej! — naglił Sztolc.