Obłomow/Część pierwsza/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obłomow |
Podtytuł | Romans w dwu tomach |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Rawita-Gawroński |
Tytuł orygin. | Обломов |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy tylko chrapanie Ilji Iljicza doszło do uszu Zachara, zeskoczył ostrożnie, bez szmeru z leżanki, wysunął się na palcach do sieni, zamknął drzwi na klucz i wyszedł za bramę.
— A, Zachar Trofimycz! Prosimy bardzo! Dawno nie było was widać — mówili różnemi głosy furmani, lokaje, baby, chłopaki.
— Cóż tam z waszym? Wyszedł, czy co? — spytał stróż podwórzowy.
— Śpi, aż chrapie! — ponuro odpowiedział Zachar.
— Cóż takiego? — pytał kuczer. — Wcześnie jeszcze spać o tej porze. Niezdrów, czy co?
— Ha! Niezdrów! Nalizał się! — odpowiedział Zachar takim tonem, jak gdyby wierzył w to, co mówił. — Nie uwierzycie — sam jeden wypił półtory butelki Madery.
— E... — z zazdrością rzucił kuczer.
— Cóż to on dzisiaj tak sobie podhulał? — spytała jedna z kobiet.
— Nie, Tatjana Iwanówna! — odpowiedział Zachar, rzuciwszy na nią bokiem spojrzenie, — to nietylko dzisiaj, już on zupełnie do niczego. Mówić nawet o tem przykro.
— Tak samo i moja! — westchnąwszy zauważyła.
— A cóż Tatjana Iwanówna, pojedzie gdzie dzisiaj czy nie? — spytał kuczer. — Jabym chciał niedaleko stąd pójść...
— Gdzie ją poniesie! — odrzekła Tatjana. — Siedzi ze swoim ukochanym i nie napatrzą się na siebie.
— On do was często zachodzi — zauważył stróż. — Dokuczył mnie, przeklęty! Już wszyscy przyjdą, wszyscy wyjdą, on zawsze ostatni, a w dodatku jeszcze łaje, dlaczego frontowe drzwi nie otwarte... O! Będę ja dla niego stać na szyldwachu przed gankiem!
— Głupiec jakiś — rzekła Tatjana — takiego drugiego proszę poszukać! Jakie on prezenty jej znosi! Ona wystroi się jak paw i przechadza się nadęta. A gdyby kto zobaczył jaką spódnicę, jakie pończochy nosi — wprost wstyd patrzeć! Szyi po dwa tygodnie nie myje, a twarz tylko smaruje... Człowiek nieraz zgrzeszy, doprawdy myśląc: „Ach, ty nędzarko! Włożyłabyś chustkę na głowę i szłabyś do monasteru z bohomolcami...“
Wszyscy, oprócz Zachara, zaśmieli się.
— Doprawdy tak! — ciągnęła Tatjana. — Jak państwo może przyjmować taką do swego towarzystwa?
— O, Tatjana — to zuch baba! Nie zginie... — posypały się pochwały.
— A dokąd to wybraliście się? — ktoś spytał. — Co to macie w węzełku?
— Niosę suknię tej elegantki do szwaczki. Powiada, że za szeroka! A my jak poczniemy z Duniaszą tuszę jej ściągać, to potem przez trzy dni nic robić nie można — tak się ręce namęczą. No, muszę już iść! Dowidzenia!
— Dowidzenia! Dowidzenia! — odezwały się różne głosy.
— Dowidzenia, Tatjana Iwanówna! — rzekł kuczer — proszę przyjść wieczorkiem.
— Nie wiem jak to będzie... może przyjdę... a to tak... Dowidzenia!
— Dowidzenia! — krzyknęli wszyscy.
Na pożegnanie kuczer jeszcze rzucił:
— Dowidzenia, Tatjana Iwanówna.
— Dowidzenia! — krzyknęła odchodząc.
Po jej odejściu Zachar jak gdyby oczekiwał na swoją kolej. Usiadł na żelaznym słupku przy bramie i począł chwiać nogami, ponurym i obojętnym wzrokiem spoglądając na przechodzących i przejeżdżających.
— No, a wasz barin jak dzisiaj, Zachar Trofimycz? — spytał stróż.
— Tak jak zawsze, biesi się z tłuszczu — odpowiedział Zachar. — Z twojej to łaski nacierpiałem się niemało — wszystko z powodu mieszkania! Wścieka się — strasznie nie chce się przeprowadzać...
— A cóż ja jestem winien? — rzekł stróż. — Według mnie, niech sobie mieszka choć wiek cały! Czy to ja tutaj jestem gospodarzem? Każą mnie... Gdybym był gospodarzem... ja przecież nie gospodarz...
— Cóż on, łaje czy co? — ktoś spytał.
— Ale jak łaje! Gdyby tylko Pan Bóg dał siłę znieść to wszystko!
— Co? To jeszcze dobry pan kiedy tylko łaje — zauważył jakiś lokaj, otwierając skrzypiącą krągłą tabakierkę; ręce wszystkich, z wyjątkiem Zachara, wyciągnęły się po szczypkę tabaki. Wszyscy poczęli wąchać, kichać i pluć.
— Jeśli łaje — to lepiej — mówił tenże, — im więcej łaje, tem lepiej. Jak łaje, to nie będzie bił! Ja miałem raz takiego, że jeszcze nie pomiarkujesz coś zrobił, a on cię już za łeb trzyma.
Zachar z pogardliwym uśmiechem czekał, aż tamten skończy i rzekł do kuczera:
— Zbezcześci człowieka za nic! Wszystko dla niego — niczem.
— Trudno dogodzić, widać — zauważył stróż.
— Hi... — zachrypiał Zachar mocno, przymrużywszy oczy. — Taki wymyślny, że strach! I to nie tak, i tamto nie tak, i chodzić nie potrafisz, i usłużyć nie umiesz, i tłuczesz wszystko, i nie czyścisz, i kradniesz, i zjadasz... Tfu! na ciebie. Dziś rzucił się na mnie — wstyd powiedzieć o co! Kawałeczek sera z tamtego tygodnia został, psu niema co rzucić, ale nie! Ty nie śmiej tego ruszyć. Spytał o ser. Niema — powiadam. — I zaczął swoje! Ciebie trzeba powiesić — powiada — zgotować w gorącej wodzie i rozpalonemi do czerwoności kleszczami rwać... Kół osinowy wbić w ciebie trzeba! A sam wciąż się zbliża, zbliża... Ha, co wy myślicie o tem? Niedawno, sam nie wiem jak, oparzyłem mu trochę nogę wrzątkiem — jak on wrzaśnie! Gdybym nie odskoczył, byłby mnie kułakiem w pierś buchnął... Tak, chciał to zrobić. Z pewnością byłby buchnął!
Kuczer głową pokręcił, a stróż rzekł:
— Ostry barin, nic nie popuści!
— Jeśli tylko łaje, to dobry barin — flegmatycznie odezwał się ten sam lokaj. — Bywa gorszy, choć nie wymyśla. Patrzy, patrzy, a potem nagle — chwyci cię za włosy jeszcześ nie zmiarkował, zaco!
— To trudno — ciągnął Zachar, nie zwracając najmniejszej uwagi na słowa lokaja, — noga mu jeszcze się nie zgoiła... ciągle smaruje ją maścią. Tak, jeszcze!
— Ładny barin! — rzekł dwornik.
— Boże uchowaj od niego! — mówił Zachar. — Kiedyś zabije człowieka, jak mi Bóg miły, na śmierć zabije! Za lada głupstwo burzy się, łysym... — nie chce się nawet dokończyć tej łajanki. A dzisiaj coś nowego wymyślił: „ty jadowity“ — powiada. Że też się mu język nie skręcił.
— Ale cóż to znaczy! — mówił ten sam lokaj. — Jeśli tylko łaje, to jeszcze chwała Bogu... daj Boże zdrowie takiemu... Ale gdy ciągle milczy... Idziesz koło niego, on patrzy, patrzy, a potem za włosy chwyta, jak ten, u którego ja służyłem. Jeśli tylko wymyśla — to nic...
— Tak się tobie i należy, — zauważył Zachar ze złością — zato, że się wtrącasz niepotrzebnie. Jabym cię jeszcze nie tak...
— Jakże on ciebie, Zachar Trofimycz nazywa — „łysym czortem“ czy co? — spytał piętnastoletni kozaczek.
Zachar powoli głowę ku niemu zwrócił i mętny wzrok na nim zatrzymał.
— Pilnuj ty swego nosa! — złośliwie rzekł Zachar. — Jesteś jeszcze bardzo młody a ciekawy. Nic sobie z tego nie będę robił, że ty — jeneralski, czub ci naskubię! Ruszaj na swoje miejsce!
Kozaczek odsunął się o dwa kroki, zatrzymał się i z uśmiechem patrzył na Zachara.
— Co ty mi zęby pokazujesz! — z furją zachrypiał Zachar. — Pamiętaj, wpadniesz ty mi w ręce, ja ci uszy naprostuję! Nie zechcesz zębów pokazywać!
W tej chwili z sieni wybiegł słuszny lokaj w trzewikach i w liberyjnym fraku ze sznurami. Zbliżył się do kozaczka, dał mu najprzód w pysk, a potem nazwał durniem.
— Zaco mnie bijecie, Matwiej Mosieicz? — spytał zdziwiony i zawstydzony kozaczek, trzymając się ręką za twarz i nerwowo mrugając.
— A... ty jeszcze gadasz! — odpowiedział lokaj. — Ja za tobą gonię po całym domu, a ty sobie tutaj przesiadujesz!
Pochwycił go jedną ręką za włosy, schylił mu głowę i trzy razy metodycznie, spokojnie uderzył go kułakiem po karku.
— Barin pięć razy dzwonił — dodał jako moralną naukę, — a mnie łają za takiego, jak ty szczeniaka! Ruszaj!
I gestem rozkazującym wskazał mu wschody.
Chłopiec stał przez chwilkę z wahaniem, mrugnął dwa razy, spojrzał na lokaja i, widząc, że już niema naco czekać, chyba na powtórzenie kułaków, wstrząsnął czupryną i poszedł na schody.
Był to prawdziwy triumf dla Zachara.
— Dobrze go, dobrze, Matwiej Mosieicz! Jeszcze! Jeszcze! — dogadywał Zachar, ciesząc się złośliwie. — Mało! Mało! Ach, Matwiej Mosieicz, dziękuję bardzo! Nadto już ciekawy chłopiec... Oto masz „łysego czorta“. Będziesz jeszcze zęby pokazywał?
Służba śmiała się radośnie, przyjacielsko podzielając i zachowanie się lokaja, poniewierającego kozaczka, i złośliwą radość Zachara. Tylko kozaczek nie budził współczucia.
— Otóż tak samo — począł znowu pierwszy lokaj — ni z tego, ni z owego mój dawny barin... Czasem myślisz, jakby się trochę rozweselić, a on nagle, jakby domyślał się, czego chcesz, przechodzi obok, porwie cię za włosy, jak Matwiej Mosieicz Andriuszkę. A jeżeli tylko łaje — cóż to znaczy! Wielka rzecz, gdy cię nazwie „łysym czortem!“
— Ciebie możeby także uchwycił jego barin — odpowiedział kuczer, — wskazując głową do Zachara, — popatrz, jaki masz wojłok na głowie! A Zachara za co uchwyci? On ma głowę, jak tykwa... Chyba złapie za te dwie brody, co na bokach mu wiszą, tam jest za co uchwycić!
Wszyscy się zaśmiali, a Zachar jak gdyby dostał w łeb obuchem, tak był zdziwiony odezwaniem się kuczera, z którym zwykle miewał przyjacielskie rozmowy.
— Słuchajno, jak ja poskarżę się memu panu, on z pewnością znajdzie za co cię wytargać... Wygładzi ci na pewno brodę, widzisz, jaką masz kędzierzawą!
— Tęgi też twój barin, gdy cudzym kuczerom będzie brody wygładzał! Jak będziecie mieli swego kuczera, wtenczas niech mu brodę wygładza!
— Ciebie może wziąć — zachrypiał Zachar — takiego nicponia? Nie wart jesteś nawet tego, aby cię samego pod mego barina zaprząc!
— Ej, barin! — złośliwie zauważył kuczer, — gdzieście wy sobie takiego wykopali!
Powiedziawszy to, zaśmiał się sam. Stróż, cyrulik i lokaj, obrońca systemu połajanek — śmiać się poczęli.
— Śmiejcie się, śmiejcie, a ja poskarżę się panu — chrypiał Zachar. — A ty — zwrócił się do stróża — powinienbyś powstrzymywać tych rozbójników. Poczekaj, powiem ja panu, będziesz miał!
— No, dosyć, dosyć Zachar Trofimycz — uspokajał stróż. — Co on ci złego zrobił?
— Jak on śmie tak odzywać się o moim panu! — głośno zaprotestował Zachar, wskazując kuczera. — Czy on wie, kto mój pan? — z pewnem uszanowaniem pytał Zachar. — Ty i we śnie — zwrócił się do kuczera — nie zobaczysz takiego pana — dobry, rozumny, piękny! A twój? Podobny do chudej kobyły! Wstyd patrzeć, gdy wyjeżdżacie z domu na swojej burej kobyle, jak żebraki! A twój jarmiak — dziur, zliczyć nie można!
W samej rzeczy jarmiak był zupełnie cały.
— Ale tego to nie znajdziesz! — przerwał kuczer i szybkim ruchem ręki wyciągnął mu z pod pachy sterczącą koszulę.
— No, dosyć już, dosyć! — uspokajał stróż, przegradzając ich rękoma.
— Ha! Ty drzesz mi ubranie! — krzyczał Zachar, wyciągając jeszcze więcej koszulę. — Poczekaj! Pokażę to panu. Patrzcie, co on zrobił — ubranie mi podarł!
— Jakto? Ja? — rzekł kuczer trochę strwożony. — To ci może twój barin wyszarpał!
— Co, mój barin? — mówił Zachar — To dobra dusza, to złoto nie barin, daj mu Boże zdrowie. Jest mi u niego tak dobrze, że i w niebie lepiej nie będzie. Niczego mi nigdy nie brak. Nigdy, jak żyję, durniem mnie nie nazwał. Żyję u niego w spokoju, w dostatku, jadam to, co i on, idę, gdzie chcę — ot, co! A na wsi mam własny dom, własny ogród, ordynarja zawsze gotowa, mużyki do pasa mi się kłaniają... Ja u niego rządzę, ja marszałkuję w domu... a wy co macie u swego pana?
Z gniewu brakło mu głosu, ażeby ostatecznie pokonać swego przeciwnika. Zatrzymał się chwilkę, aby nabrać sił i myślał, jakiegoby jeszcze użyć jadowitego słowa, ale nie mógł go znaleźć ze zbytku nagromadzonej żółci.
— Poczekaj! Zobaczysz jeszcze, co dostaniesz za podarcie ubrania — skończył nareszcie.
Zaczepiwszy Ilję Iljicza, dotknęli do żywego i Zachara. Poruszyli jego dumę i miłość własną. Obudziła się w nim życzliwość z całą siłą. Gotów był żółcią obryzgać nietylko swego przeciwnika, ale jego pana, wszystkich jego krewnych, których nie znał i nie wiedział nawet czy są, wszystkich jego znajomych. Powtórzył z zadziwiającą dokładnością wszystkie złośliwe plotki, rozgłaszane przez służbę o swoich panach, według dawnych opowiadań kuczera.
— A wy ze swoim panem co? Hołysze przeklęci, Żydy, gorsi od Niemca! — krzyczał. — Wiem ja, kto był waszym dziadkiem — sługa sklepowy na miejskim targu. Kiedy wczoraj goście wasi wyszli, myślałem sobie — czy to nie oszuści jacy wtargnęli do domu — litość brała patrzeć! Matka także handlowała na bazarze, pod gołem niebem kradzioną i starą odzieżą.
— Dosyć, dosyć już! — uspokajał stróż.
— Tak! — krzyczał Zachar. — Mój barin, dzięki Bogu, bojarskiego rodu, przyjaciele jego — jenerały, grafy, książęta. I nie każdego grafa posadzi jeszcze przy sobie. Niejeden przyjdzie — i czeka w przedpokoju... Bywają u niego autorowie, tacy, co książki piszą...
— Cóż to znowu za wielcy panowie, tacy, co książki piszą! — pytał stróż, chcąc przerwać rozmowę — czynownicy jacy, czy co?
— Nie! To tacy panowie, którzy sami wymyślają co się im podoba, co chcą — wyjaśnił Zachar.
— Cóż oni u was robią? — dopytywał się stróż.
— Co? Jeden o fajkę poprosi, drugi o co innego... — odpowiedział Zachar i zatrzymał się, ujrzawszy, że wszyscy prawie uśmiechają się złośliwie.
— A wy tu wszyscy draby i łotry — ilu was tu jest! — prędko przemówił Zachar, obrzuciwszy wzrokiem całe towarzystwo. — Dadzą wam drzeć cudze ubranie! Pójdę i opowiem panu! — i szybko poszedł do siebie.
— Daj spokój! Poczekaj! Poczekaj! — mitygował go stróż. — Pójdziemy lepiej do piwiarni... no, chodźmy...
Zachar się zatrzymał, odwrócił się szybko i, nie patrząc na zebranych, wybiegł na ulicę. Nie obracając się wcale, doszedł do samych drzwi piwiarni, która była naprzeciwko. Tu dopiero stanął, obejrzał się ponurym wzrokiem i skinął ręką na całe towarzystwo, zachęcając, aby szli za nim.
Wszyscy się rozeszli. Jedni do piwiarni, drudzy do domu. Został tylko lokaj.
— Cóż za wielkie nieszczęście, gdy powie panu? — mówił flegmatycznie sam do siebie, otwierając powoli tabakierkę. — Ze wszystkiego widać, że barin dobry — więc cóż? Zwymyśla tylko! Niewielka bieda kiedy wyłaje. A inny patrzy, patrzy, a potem — łap za włosy...