Obłomow/Część pierwsza/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
SEN OBŁOMOWA.

Gdzie my? W jakiż to błogosławiony kącik ziemi przeniósł nas sen Obłomowa? Jakiż to kraj cudów!
Niema tam wprawdzie morza, niema wysokich gór, skał i przepaści, ani nieprzebytych puszcz, niema nic potężnego, dzikiego, posępnego.
Poco nam to dzikie i potężne? Morze — naprzykład? Bóg z niem. Ono tylko napełnia człowieka smutkiem. Patrząc na nie — chce się płakać. Serce trwoży się na widok tej nieobjętej płaszczyzny morza, wzrok nie ma na czem spocząć i męczy się widokiem jednostajnego, nieskończenie wielkiego obrazu.
Wycie i szalone gromy bałwanów nie dają nic łagodnego słabemu słuchowi. Powtarzają one tylko swoją, jedyną, tę samą od początku świata, ponurą pieśń nieodgadnionej treści. Wypowiada ono zawsze te same jęki, te same skargi, jakby skazanego na wieczne męczarnie dziwotworu i czyjeś przeraźliwe, złowieszcze głosy. Nie słychać tu szczebiotu ptaków, tylko czajki, jak opętane, smutnie latają nad wybrzeżem i krążą nad wodą.
Ginie ryk zwierząt wobec tych jęków przyrody, niczem jest głos człowieka, a sam człowiek wydaje się takim małym, wątłym, tak niepostrzeżenie zaciera się w drobnych szczegółach potężnego, szerokiego obrazu! Może dlatego tak mu jest ciężko patrzeć na morze.
Nie, Bóg z niem, z tem morzem! Nawet jego cisza i nieruchomość nie budzą radosnego uczucia w duszy człowieka. W dostrzeżonem poruszaniu się fali morskiej widzi się zawsze tę samą nieobjętą, chociaż drzemiącą potęgę, która czasem tak złośliwie śmieje się z dumnej woli człowieka i tak głęboko chowa jego zuchwałe pomysły, wszystkie jego kłopoty i trudy.
Góry i przepaście stworzył Bóg także nie dla rozradowania człowieka. Mają one w sobie moc grozy i strachu, jak wysunięte i zwrócone ku niemu pazury i zęby jakiegoś dzikiego zwierza. Zbyt często przypominają nam naszą wątłość i każą drżeć w strachu i trosce o życie. A niebo nad temi skałami i przepaściami wydaje się takiem jakiemś dalekiem, jak gdyby odsunęło się od ludzi.
Innym był zupełnie ten kącik spokojny, w którym znalazł się Obłomow.
Niebo tam wydaje się jak gdyby bliżej nachylone było do ziemi, nie dlatego ażeby miotać na nią swoje strzały płomienne, przeciwnie, ażeby ją raczej objąć z miłością. Ono tak niewysoko wisi nad głową człowieka, ażeby go objąć rodzicielską opieką spokoju, ażeby każdy kącik ziemi uchronić od niepowodzeń.
Słońce jasno i ciepło świeci przez pół roku, a potem odchodzi powoli, jak gdyby nie chciało odejść. Obraca się, jak gdyby pragnęło jeszcze raz spojrzeć na ukochane przez siebie miejsce i jeszcze w jesieni, śród złej pogody, obdarzyć go dniem ciepłym i jasnym.
Tam góry wydają się, jak gdyby były tylko naśladowaniem tych wielkich, strasznych gór, dźwigniętych przez naturę, ażeby niepokoić wyobraźnię. Jest to rząd pochyłych pagórków, z których przyjemnie, dla zabawy, zjeżdżać na grzbiecie lub siedzieć na wierzchołku, spoglądać w zamyśleniu na zachodzące słońce.
Rzeka płynie wesoło, swawoląc i igrając — to rozlewa się w szeroki staw, to bystrą nicią się przesuwa, to uspokaja się jakby w zamyśleniu i ledwie dostrzegalnie czołga po kamieniach, a po bokach jej szemrzą strumyki, jakby zapraszając do snu.
Cały zakątek w obszarze piętnastu lub dwudziestu wiorst — to szereg malowniczych wesołych, uśmiechniętych, widoków. Piaszczyste i łagodnie pochyłe brzegi rzeki, drobne krzaki, podsuwające się ku wodzie z pagórków, wykrzywiony parów ze strumykiem na dnie i gaj brzozowy, — wszystko to wydaje się po mistrzowsku dobrane jedno do drugiego i po mistrzowsku malownicze.
Zmęczone wstrząśnieniem lub nawet nieznające tego zakątku serce ludzkie pragnie się schronić do tego zapomnianego kącika i żyć tu nikomu nieznanem szczęściem. Wszystko wróży tam długowieczne życie do siwego włosa i do snu podobną, niedostrzeżoną przez nikogo, śmierć.
Prawidłowo i niezmącenie mijają tam pory roku. Według kalendarza, w marcu przychodzi wiosna, spłyną groźne potoki z pagórków, odtaje ziemia: ciepła para unosić się pocznie nad nią; chłop zrzuca swój kożuch, w jednej koszuli wychodzi na powietrze, i ręką zrobiwszy daszek nad czołem, długo cieszy się słońcem, z radością prostując plecy; potem pociągnie, odwróconą do góry nogami, telegę, na jedną, na drugą stronę, opatrzy i potrąci nogą, leżącą bezczynnie pod pokryciem sochę, jakby się sposobił do zwykłych swoich trudów.
Nie wracają tu nagle zawieje wiosenne, nie zasypują pól, nie łamią drzew. Zima, jak chłodna ale uczciwa krasawica, nie zmienia swego charakteru aż do kresu, naznaczonego jej przez naturę; nie drażni nieoczekiwaną odwilżą, nie skręca wielkiemi mrozami, wszystkiemu życiu do niemożliwości. Wszystko tu idzie w niezmiennym porządku, nakreślonym przez naturę.
W listopadzie przychodzą śniegi i mrozy, które w okresie święcenia wody, na Jordan, wzmagają się do tego stopnia, że chłop, wyszedłszy na chwilkę z izby, wraca z soplami lodu na brodzie; w lutym bystre jego powonienie już czuje w powietrzu zapach wiosny.
A lato! Lato osobliwie cudowne w tym kraju. Tam trzeba szukać świeżego suchego powietrza, przepojonego nie zapachem pomarańczowego kwiatu i lauru, ale zapachem piołunu, sosny i czeremchy; tam trzeba szukać jasnych dni i orzeźwiających ciepłem, lecz nie palących promieni słońca i przez trzy miesiące prawie bezobłocznego nieba.
Gdy się rozpoczną pogodne dnie, to trwają trzy — cztery tygodnie; wieczory i noce są tam ciepłe. Gwiazdy przyjaźnie, życzliwie świecą na niebie.
Jeśli deszcz pada — co za błogosławiony letni deszcz! Spadnie ostro, obficie, wesoło, potoczą się niby kropliste i ciepłe łzy nagle uradowanego człowieka, a ledwie ustanie — słońce zjawia się znowu i z wesołym uśmiechem miłości przegląda wszystko, osusza pola i pagórki i cały kraj znowu uśmiecha się szczęściem na podziękę słońcu.
Radośnie wita rolnik każdy deszcz. Deszczyk namoczy, słoneczko wysuszy, — pociesza sam siebie, z przyjemnością podstawiając plecy i twarz pod krople ulewnego deszczu.
Burze nie straszne, ale dobroczynne w tym kraju. Przychodzą one zawsze prawie w tym samym czasie, nie zapominając nigdy o dniu świętego Eljasza, jakby dlatego, ażeby śród ludzi prostych utrzymać stare podanie. I liczba burz i siła ich, zdaje się, są co roku te same, jak gdyby z kazny carskiej wydzielała się co roku taka sama ilość elektryczności.
Gwałtownych burz ani huraganów nie bywa w tym kraju.
Nigdy nic podobnego nie czytał nikt w dziennikach o tym ukochanym przez Boga zakątku. I nigdy nic nie byłoby wydrukowane i nicby o nim nie słyszano, gdyby wdowa po chłopie — rolniku, 28-mioletnia, Maryna Kubkowa, nie urodziła była odrazu czterech chłopaków, — o czem niepodobna było przemilczeć.
Nie karał Bóg tego kraju ani egipskiemi, ani zwykłemi chorobami. Nikt z mieszkańców nie widział i nie pamięta żadnych strasznych znamion na niebie, ani kul ognistych, ani nagłych ciemności; niema tam jadowitych żmij, szarańcza nie zalatuje tu nigdy, niema ryczących lwów, groźnych tygrysów, ani nawet niedźwiedzi i wilków — bo niema lasów. Po polach i po wsi błądzą tylko stadami pasące się krowy, beczą owce, gdakają kury.
Bóg wie, czy zadowolniłaby poetę lub marzyciela przyroda tego spokojnego zakątka. Panowie ci, jak wiadomo, lubią wpatrywać się w księżyc i słuchać trelów słowika. Lubią oni widzieć w księżycu kokietkę, któraby się stroiła w paljowe obłoki, prześlizgiwała się tajemniczo przez gałęzie drzew, albo rozsypywała snopy srebrzystych promieni przed oczyma swoich adoratorów.
A w tym kraju nikt nie wie nawet, co to jest księżyc, wszyscy nazywali go miesiącem. Podobny do dobrze wyczyszczonej miedzianej tacy, dobrodusznie spoglądał on pełnem okiem na wsie i pola.
Nadaremnie poeta patrzyłby na niego wzrokiem pełnym zachwytu, tak samo dobrodusznie spoglądałby on na poetę, tak, jak wiejska krasawica, o okrągłej twarzy, spogląda na namiętne i wymowne spojrzenia miejskiego kawalera.
O słowikach także tam nie słyszano, może dlatego, że brakło cienistych krzaków i róż, ale natomiast jaka obfitość przepiórek! W lecie, w czasie żniw, chłopaki łapią je rękami.
Proszę tylko nie myśleć, ażeby przepiórki były tam przedmiotem gastronomicznej rozkoszy, nie, taka rozwiązłość nie przeniknęła jeszcze do ludności tego kraju. Przepiórka, jako żywność, nie była prawnie dozwolona. Ona tam bawi ludzkie ucho tylko śpiewem, dlatego też w każdym domu prawie, pod strzechą, wisi w klatce przepiórka.
Poeta i marzyciel nie byłby wcale zadowolony nawet ogólnym widokiem tej skromnej i prostej miejscowości. Nie mogliby tam oglądać żadnego wieczoru w szwajcarskim lub szkockim stylu, gdzie cała przyroda — las, woda, ściany domów i pagórki piaszczyste płoną krwawo-złocistym ogniem, a na tle tego krwawego oświetlenia odcina się jasno na kręconej piaszczystej drożynie kawalkada mężczyzn, towarzyszących jakiejś lady w jej wycieczce do posępnych ruin i wracających w mocne mury zamku. Tam oczekuje na nich powieść o walce dwóch róż, którą dziad opowiedział, dzika sarna na wieczerzę i odśpiewana przy dźwięku lutni przez młodą miss ballada, — obrazy, któremi tak się bawiła nasza wyobraźnia, rozbudzona piórem Walter Scotta.
Nie, tego wszystkiego nie było w naszym kraju. Wszystko ciche, senne w dwóch — trzech wioskach, z których się składał ten zakątek. Leżały one niedaleko jedna od drugiej, jakby przypadkowo jakąś potężną ręką rzucone i rozsypały się w różne strony. I tak zostały dotychczas.
Jedna chałupa wpadła na brzeg parowu i tam zawisła od niepamiętnych czasów prawie w powietrzu, podparta tylko trzema żerdziami. Kilka pokoleń przemieszkało w niej szczęśliwie.
Zdaje się, że i kurze straszno byłoby wejść do niej, a tam przecież mieszka z żoną Onisim Susłow, chłop rosły, który w tej izbie nie może stanąć wyprostowany.
Nie każdy nawet potrafi wejść do izby Onisima — chyba gdyby ktoś uprosił ją, ażeby się odwróciła.
Ganeczek od wejścia wisiał nad przepaścią; by się do niego dostać, trzeba było jedną ręką uchwycić się trawy, drugą podstrzesza izby, a potem dopiero wstąpić na ganek.
Druga chałupa przytuliła się do pagórka, jak gniazdo jaskółcze. Tam trzy przypadkowo znalazły się obok siebie rzędem, a dwie stoją na dnie parowu.
Cicho i sennie we wsi. Milczące chałupy otwarte naoścież. Nie widać ani żywej duszy. Tylko muchy latają gromadami i brzęczą w dusznem powietrzu izby.
Wszedłszy do izby, nadaremnie zawołasz głośno; martwe milczenie będzie odpowiedzią na głos twój. Rzadko w jakiej izbie odezwie się jęk bolesny lub głuchy kaszel starej kobiety, dożywającej życia swego na piecu, albo wysunie się z przegródki bosy, o długich włosach trzyletni chłopaczek w jednej koszulinie, milcząco, ciekawie spojrzy na nieznajomego i trwożliwie schowa się znowu.
Taka sama głęboka cisza i spokój na polu. Tylko gdzie niegdzie jak mrówka porusza się na czarnej niwie, pod upalnym znojem, oracz, przyciskając sochę i oblewając się potem.
Cisza i niezmącony spokój panują także w obyczajach ludzi tego kraju. Ani rabunków, ani morderstwa, ani innych strasznych wypadków nie bywa tam wcale; ani silne namiętności, ani zuchwałe przedsiębiorstwa nie wstrząsały nimi.
Jakieżby to namiętności i jakie przedsiębiorstwa mogły ich wstrząsać? Każdy znał tam samego siebie. Mieszkańcy tutejsi daleko od innych ludzi przebywali. Najbliższe wsie i miasteczka powiatowe były oddalone od nich o dwadzieścia pięć do trzydziestu wiorst.
Chłopi, w określonym czasie, wozili zboże do najbliższej przystani na Wołdze, która była dla nich Kolchidą i słupami Herkulesa i raz na rok niektórzy jeździli na jarmark, — innych stosunków z nikim nie miewali.
Wszystkie ich interesy były skupione w nich samych; nie krzyżowały się ani łączyły się z innemi.
Wiedzieli, że o ośmdziesiąt wiorst od nich była „gubernja“ czyli miasto gubernjalne, ale jeździli tam rzadko. Wiedzieli, że dalej jest Saratow albo Niżnij, słyszeli, że jest Moskwa i Pitier, że za Pitrem mieszkają Francuzy czy Niemcy, a dalej był już dla nich, jak w starożytności, ciemny świat, nieznane kraje, zaludnione cudackiemi zwierzętami, ludźmi o dwóch głowach, olbrzymami. Następnie poczynała się ciemność i nareszcie wszystko kończyło się tą olbrzymią rybą, na której świat spoczywa.
Ponieważ przez kącik ten nie wiodły żadne prawie drogi, nie było też sposobności zaczerpnięcia najnowszych wiadomości o tem, co się dzieje na świecie; wyrobnicy drewnianych naczyń mieszkali tylko o dwadzieścia wiorst od nich, i tyleż wiedzieli, co oni. Nie mogli nawet porównać z innymi swego życia — nie wiedzieli, czy żyją dobrze, czy też źle, czy są bogaci czy biedni, czy można byłoby żądać czegoś jeszcze, co już posiadają inni.
Szczęśliwi ci ludzie żyli w tem przekonaniu, że inaczej nie powinno być i być nie może, że inni ludzie żyją tak samo i, że żyć inaczej jest grzechem.
Nie uwierzyliby nawet, gdyby im powiedziano, że inni orzą nieco inaczej, inaczej sieją, żyją, sprzedają. — Jakież namiętności i wzruszenia mogli oni przeżywać?
Jak wszyscy ludzie, mieli oni swoje troski i kłopoty: płacenie podatków lub opłat, lenistwo i sen, ale wszystko to znosili spokojnie, bez burzenia się krwi.
W ciągu ostatnich lat pięciu nikt tam nie umarł, nietylko śmiercią nadzwyczajną, lecz i zwyczajną.
A jeśli kto ze starości lub innej jakiej zastarzałej choroby zasypiał snem wiecznym, długo tam nie mogli wydziwić się takiemu niezwykłemu zdarzeniu. Ale wcale nie dziwiło to nikogo, gdy kowal Taras o mało sam nie zaparzył się na śmierć w swojej izdebce i to do tego stopnia, że trzeba go było oblewać wodą.
Z przestępstw, jedno tylko, mianowicie kradzież grochu, marchwi i rzepy z ogrodów, było bardzo rozpowszechnione. Raz znikły dwa prosiaki i kura — wypadek, który poruszył całe najbliższe sąsiedztwo. Przypisywano to jednogłośnie fabrykantom drewnianych naczyń, którzy dzień przedtem przeciągali tą stroną na jarmark całym swoim obozem. Wogóle zaś wypadki różnego rodzaju zdarzały się tu rzadko.
Raz jeszcze wprawdzie znaleziono człowieka, leżącego w rowie za przysiółkiem, który widocznie odłączył się był od arteli, przechodzącej tędy do miasta.
Chłopacy wiejscy pierwsi go spostrzegli i z przerażeniem przylecieli do wsi z wiadomością o jakimś strasznym smoku, który leży w rowie, dodając, że on pędził za nimi i o mało nie zjadł Kużki.
Odważniejsi chłopi, uzbroiwszy się w widły i topory, gromadą tam ruszyli.
— Gdzie was licho pędzi — wstrzymywali ich starsi. — Czy szyje macie zbyt mocne? Czego tam szukacie? Nie ruszajcie się, kiedy was nie pędzą!
Ale chłopi poszli i, stanąwszy o kilkadziesiąt kroków od wskazanego miejsca, zaczęli wywoływać potwora różnemi głosami. Ale odpowiedzi nie było żadnej. Poczekawszy trochę, znowu posunęli się naprzód.
W rowie leżał chłop, głową oparłszy się o ściankę; koło niego leżały worek i kij podróżny, na którym wisiały dwie pary łapci.
Chłopi nie decydowali się podchodzić bliżej i zaczepiać go.
— Hej! Ty! Bracie! — krzyczeli pokolei, skrobiąc się z tyłu głowy albo w plecy. — Jak tam cię zwać — hej ty! Co tu robisz?
Podróżny poruszył głową, jakby ją usiłował podnieść, ale nie mógł — widocznie był chory lub bardzo zmęczony.
Ktoś chciał go potrącić widłami.
— Nie zaczepiaj! Nie zaczepiaj! — krzyknęli inni. — Skąd wiemy, co to za sztuka — widzisz, nic nie mówi... Może to taki... Nie ruszajcie go, rebiata!
— Wracajmy! — zakrzyczeli inni. — Dobrze mówią: wracajmy! Czy on nasz krewny, czy co?
I wszyscy powrócili nazad do wsi, opowiedziawszy starym, że tam leżał człowiek nie tutejszy, nic nie mówi i Bóg wie, co on tam za jeden...
— Nie tutejszy, więc go nie zaczepiajcie! — mówili starzy, siedząc na przyźbie, oparłszy głowy o kolana. — Niech tam sobie! I chodzić nie trzeba było!
Taki to był kącik, do którego we śnie zawitał Obłomow.
Z trzech czy czterech, rozrzuconych tam wiosek jedna nazywała się Sosnówka, druga — Wawiłówka, o wiorstę tylko oddalone od siebie.
Sosnówka i Wawiłówka były dziedzicznemi wioskami rodziny Obłomowych, i dlatego nazywano je zwykle Obłomówką.
W Sosnówce była siedziba i rezydencja rodziny. W oddaleniu pięciu wiorst od Sosnówki była wieś Wierchłowo, która niegdyś należała także do rodziny Obłomowych, ale już dawno przeszła w inne ręce wraz z kilkoma chałupami, niegdyś do tej wsi przypisanemi.
Wieś ta należała do bogatego właściciela, który nigdy nie zaglądał do swego majątku, a oddał go w zarząd rządcy, Niemca.
Otóż i cała geografja tego zakątka.
Ilja Iljicz przebudził się rano w swojem malutkiem łóżeczku. Siedem lat miał dopiero. Wesoło mu, lekko.
Jaki śliczny, różowy, pełniutki! Pysio takie krąglutkie. Niejeden swawolnik nadmie się umyślnie, a nie będzie miał takich!
Niania czeka, aż się przebudzi. Poczyna mu naciągać pończoszki, on nie pozwala, swawoli, nogami trzepie. Niania łapie, przytrzymuje — śmieją się oboje.
Wreszcie udało się jej postawić go na nogi, umywa go, przyczesuje główkę i prowadzi do matki.
Obłomow, ujrzawszy dawno już nieżyjącą matkę, zadrżał z radości — tak ją bardzo kochał. We śnie powoli spłynęły mu z pod rzęs i zatrzymały się dwie ciepłe łzy.
Matka obsypała go namiętnemi pocałunkami, obejrzała go troskliwemi matczynemi oczyma, czy oczęta nie są mętne, czy nic nie boli, wypytała niańkę, czy dobrze spał, czy się w nocy nie budził, czy nie rzucał się przez sen, czy nie miał gorączki? Potem za rękę go ujęła i do obrazu przyprowadziła.
Tam, ukląkłszy i objąwszy go ręką, podpowiadała mu słowa modlitwy.
Chłopiec niechętnie powtarzał je i spoglądał w okno, przez które wpadało do pokoju świeże powietrze i zapach bzów.
— Mamo, czy pójdziemy dzisiaj na przechadzkę? — spytał nagle, przerywając modlitwę.
— Pójdziem, duszko, pójdziem — szybko odpowiedziała matka, nie podnosząc wzroku od ikony i śpiesząc dokończyć święte słowa modlitwy.
Chłopczyk powtarzał je niechętnie, a matka wkładała w nie całą swoją duszę.
Potem poszli do ojca, potem na ranną herbatę.
Przy śniadaniu Obłomow zobaczył przy stole mieszkającą u nich starą ciotkę, staruszkę osiemdziesięcioletnią, ze starą trzęsącą się głową, gniewającą się bezustannie na swoją dziewkę służebną, która stojąc za jej krzesłem, posługiwała. Tam były i trzy stare panny, dalekie kuzynki jego ojca i szwagier o trochę niepełnym rozumie; jakiś właściciel „siedmiu dusz“, Czekmenjew, który przyjechał w gościnę i jeszcze jacyś staruszkowie i staruszki.
Ledwie się zjawił Ilja Iljicz, wszyscy z tej zgrai i świty brali go pokolei w ramiona, obsypywali nieproszonemi pocałunkami, karesami, pochlebstwami. Potem rozpoczynało się karmienie go bułeczkami, sucharkami, śmietanką.
Wkońcu matka popieściła go jeszcze i pozwoliła bawić się w ogrodzie, na dworze, na łączce, surowo nakazawszy niańce, ażeby nie zostawiała go samego, nie pozwalała zbliżać się do koni, psów, do kozła, nie odchodziła od domu zbyt daleko, a przedewszystkiem nie pozwalała mu zbliżać się do parowu, jako bardzo strasznego miejsca, mającego w całej okolicy złą opinję.
Tam kiedyś znaleziono psa, którego uznano za wściekłego dlatego tylko, że uciekał od ludzi, a gdy zrobiono na niego wyprawę z widłami i toporami — nagle znikł kędyś za górą. Do parowu zwożono padlinę; przypuszczano, że tam mogą być i wilcy i rozbójnicy i może jakieś takie zwierzęta, których nietylko w tej okolicy, ale i na świecie nie było.
Chłopiec nie czekał na ostrzeżenia matki i po śniadaniu zaraz pomknął na dziedziniec.
Z radosnym podziwem, jak gdyby po raz pierwszy go oglądał, obiegł dom rodzicielski dokoła, obejrzał go zewsząd — pochylone na bok ze starości wrota, osiadły trochę pośrodku dach domu, na którym porastał delikatny zielony mech, ruszający się ganek wraz z różnemi dobudówkami, zaniedbany stary sad.
Strasznie jeszcze przytem chciało mu się wyskoczyć na starą galeryjkę, otaczającą dom, ażeby stamtąd spojrzeć na rzeczkę, ale galeryjka bardzo podgniła, ledwie — ledwie się trzymała. Wolno chodzić tam tylko „ludziom“, ale „państwo“ — tam nie chodzi.
Chłopiec nie zważał na surowe ostrzeżenia matki i już się zbliżał do tak nęcących go wschodków, gdy na ganku ukazała się niania i w samą porę zdołała go pochwycić. Więc rzucił się w stronę szopy z sianem, ażeby krętemi wschodkami na wierzch się dostać; niania ledwie zdołała dobiec do szopy, Ilja Iljicz już pędził do gołębnika; ledwie przybiegła w porę, ażeby mu przeszkodzić, on już pędził na folwark, a stamtąd, Boże uchowaj, mógł się dostać i do parowu.
— Ach, Boże mój! co za chłopczysko niespokojne — mówiła niańka. — Nie możesz ani chwilki posiedzieć spokojnie, paniczu. Wstyd!
Cały dzień, i wszystkie dnie i wszystkie noce niani wypełnione były bieganiną lub troską, żywą radością z jakiegoś, powodu lub obawą, że gdzieś upadnie, rozbije sobie nos. Cieszyła ją szczera dobroć dziecka lub smutnie zamyślała się nad daleką jego przyszłością. Tem tylko biło jej serce, temi uczuciami ogrzewała się krew starej niani i podtrzymywało się senne życie, które bez tych wrażeń już byłoby dawno zgasło.
Niezawsze jednak bywał Ilja Iljicz tak rzeźwym. Czasem nagle posmutnieje, uspokoi się, siądzie przy niani i wpatruje się w nią pilnie. Dziecinny umysł jego przygląda się wszystkim otaczającym go, zjawiskom, które głęboko zapadają w duszę, rosną i dojrzewają z nim razem.
Ranek cudowny. Powietrze świeże. Słońce nie podniosło się jeszcze wysoko. Od domu, drzew, gołębnika kładły się już długie cienie. W sadzie i na dworze utworzyły się ciemne kąciki, pełne świeżości, nęcące do snu i rozmyślań. Daleko tylko łan żyta, wydaje się, jak gdyby ogniem płonął a powierzchnia wody na rzeczce tak świeci i błyszczy, że aż oczy bolą.
— Dlaczego to nianiu tutaj ciemno, a tam tak jasno? — pyta dziecko.
— Dlatego, batiuszka, że słońce idzie na spotkanie księżyca, a nie widzi go, więc się chmurzy, a jak zobaczy zdaleka, wnet rozjaśnieje.
Zamyśli się dziecko i ciągle spogląda dokoła. Widział, jak Antyp pojechał z beczką po wodę, a po ziemi razem z nim idzie drugi Antyp, dziesięćkroć większy od tamtego, a beczka tak wielka, jak dom, a cień, padający od konia, całą prawie łąkę zakrył. Przesunął się przez łąkę i znikł za górą, a Antyp jeszcze z dziedzińca dworskiego nie wyjechał.
Chłopiec zrobił także dwa kroki. Jeszcze krok — i schowałby się za górę. Chciałby spojrzeć za tę górę, aby zobaczyć, gdzie się koń podział? Pobiegł szybko do bramy. Wtem z okna doleciał głos matki:
— Niania! Nie widzisz, że dziecko na słońce wybiegło! Zaprowadź je w cień. Słońce rozgrzeje mu głowę, będzie bolała, nudności przyjdą, apetyt straci. On bez dozoru i do parowu dobiegnie!
— Uh... swawolnik... — cicho pomrukuje niania, ciągnąc go za rękę na ganek.
Patrzy dziecko i swoim pilnym wzrokiem przyswaja sobie wszystko, co robią starsi, na czem mija im cały ranek.
Żaden szczegół, żaden drobiazg nie ujdzie przed ciekawym wzrokiem dziecka. W duszy jego niezatartemi rysami malują się obrazy domowego życia. Podatny jego umysł, przepojony żywemi wrażeniami i przykładami, nieświadomie tworzy sobie program własnego życia, wzorując je na życiu otoczenia.
Nie można powiedzieć, ażeby ranki mijały w domu Obłomowych bezpożytecznie. Stuk noży, siekających kotlety i jarzyny w kuchni do pańskiego stołu, słychać było nawet we wsi.
Z izby piekarnianej, gdzie się gromadziła czeladź, słychać było warczenie wrzecion lub cichy, cienki starczy głos baby, z którego nie można było wnioskować, czy ona płacze, czy też zawodzi nieskończoną nigdy, smętną pieśń bez słów.
Na dworze, gdy tylko Antyp przyjechał z beczką wody, z różnych kątów wypełzali ku niej ludzie z wiadrami, korytami, dzbankami.
Tu stara baba niesie ze spiżarni do kuchni miskę z mąką, kupę jajek; tam kucharz wyleje nagle wodę przez okno i obleje Archipa, który cały dzień, nie spuszczając oka, spogląda do kuchni, uśmiechając się obłudnie i oblizując.
Stary Obłomow także nie jest bez zajęcia. Cały ranek siedzi przy oknie i przypatruje się bacznie wszystkiemu, co się dzieje na dworze.
— Hej, Ignaszka! — co ty niesiesz, duraku? — pyta zdążającego do dworu jakiegoś człowieka.
— Niosę noże ostrzyć do piekarni — odpowiada, nie patrząc nawet na barina.
— Nieś, nieś! A uważaj, ażeby były dobrze wyostrzone.
Potem zatrzyma jakąś babę.
— Hej, baba, baba! Którędy chodziłaś?
— Do piwnicy, batiuszka — odpowiada zatrzymawszy się i, przykrywszy oczy ręką, spogląda do okna. — Mleko do kuchni brałam.
— Idź, idź! A uważaj, abyś mleka nie rozlała.
— A ty, podstrzelony Zachar, gdzie pędzisz znowu. Dam ja ci bieganie! Widzę, że już trzeci raz pędzisz! Ruszaj nazad do przedpokoju!
I Zachar wracał na drzemkę do przedpokoju.
Gdy krowy powrócą z pastwiska, stary Obłomow pierwszy zatroska się o to, ażeby je napojono; gdy ujrzy przez okno, że kundys goni za kurą, natychmiast postara się, ażeby zapobiec nieporządkom.
Żona jego także bardzo zajęta: przez trzy godziny radzi z Awerkiem nad tem, w jaki sposób z mężowskiej fufajki przerobić kurteczkę dla Iljuszy. Sama kreśli kredą wzór i pilnuje, ażeby Awerka sukna nie ukradł. Potem idzie do garderoby, każdej dziewce wyznacza robotę — ile ma zrobić koronki. Potem woła ze sobą Nastasję Iwanównę lub Stepanidę Agapównę i idzie do sadu zobaczyć, o ile przez noc podrosły jabłka, czy nie spadło jakie, już dojrzałe. Tam trzeba przegiąć, tam podciąć gałązkę. Zawsze jest zajęcie.
Ale największą troską jej była kuchnia i obiad. Przed obiadem odbywały się narady całego domu. Nawet starą ciotkę przywoływano. Każdy proponował swoją ulubioną potrawę: jeden zupę z podróbkami, ten makaron, inny flaczki. Jeden radził ciemny, mięsny sos, drugi — biały.
Każdą radę brano pod rozwagę, omawiano dokładnie, a potem przyjmowano ją lub odrzucano — o czem decydowała gospodyni domu.
Do kuchni z rozkazami biegała bezustannie Nastasja Piotrówna lub Stepanida Agapówna, ażeby o czemś przypomnieć kucharzowi, coś dodać, coś odmienić, posłać cukru, miodu, wina do potrawy, przekonać się, czy kucharz użył wszystkiego, co mu posłano.
Troska o jedzenie była pierwszą i główną troską życia w Obłomówce. Jakie tuczne cielęta bywały tam na wszelkie prazdniki! Jaki drób hodowano! Ile dobrych pomysłów, ile trudów i kłopotów trzeba było przebyć, zanim się go wyhodowało! Indyki i kurczęta, przeznaczone na imieniny lub na inne uroczyste dnie, tuczono orzechami, gęsi pozbawiano ruchu. Na kilka dni już przed uroczystością wieszano je w workach, aby się przepoiły tłuszczem. Jakie były tam zapasy konfitur, wędlin, pieczywa! Jakie miody, jakie kwasy, jakie pasztety robiono w Obłomówce! W świąteczne i uroczyste dnie praca się podwajała.
Do południa wszyscy się jeszcze więcej ruszali, troszczyli, wszystko żyło pełnem życiem pracy, ruchliwem, jak u mrówek. Wtenczas stukanie noży w kuchni było głośniejsze, służące po kilkakroć odbywały wędrówkę ze spiżarni do kuchni, niosąc podwójną ilość mąki i jaj; w kurnikach bywało więcej jęków i przelewania krwi.
Wypiekał się olbrzymi pasztet — pirog, — który sami państwo jeszcze na drugi dzień spożywać raczyli. Na trzeci i czwarty dzień resztki szły dopiero do garderoby. W ten sposób pirog dożywał swego życia do piątku, a wówczas dopiero, drogą osobliwej łaski, koniec jego, czerstwy i już bez nadziania, dostawał Antyp, który, przeżegnawszy się należycie, z nieustraszoną odwagą i trzaskiem łomotał tę skamieniałość, rozkoszując się świadomością, że jest to pirog „pański“, — jak archeolog, co z rozkoszą pije liche wino ze starożytnego czerepka.
A chłopiec ciągle patrzył i swoim dziecinnym umysłem wszystko obserwował. Widział on, jak po w kłopotach lecz z pożytkiem spędzonym poranku następowało południe i obiad.
Południe upalne. Na niebie nie widać jednego obłoczka. Słońce nieruchomo nad głową wisi i pali trawę. Powietrze jest bez ruchu. Ani woda, ani żaden listek nie drgnie na drzewie. Nad wsią i nad polem panuje niezmącona cisza — zdaje się, że wszystko wymarło. Słychać o dwadzieścia sążni, jak żuk przeleci i brzęczy. Donośnie i daleko płynie głos ludzki. Z gęstej trawy dolatuje tylko odgłos chrapania, jak gdyby ktoś spał tam słodkim snem.
W całym domu panuje niezmącona cisza. Nadszedł czas zwykłego poobiedniego spoczynku.
Dziecko widzi, że ojciec, matka, stara ciotka, cały akompanjament codziennych pieczeniarzy, rozeszli się po kątach. Kto go nie miał, to jeden szedł na siano, drugi do sadu, trzeci szukał chłodu w sieniach, a inny, przykrywszy twarz chustką, od much, zasypiał tam, gdzie go sen zmorzył i do snu pochylił obfity obiad. Ogrodnik rozciągnął się w ogrodzie pod wiśnią, furman spał w stajni.
Ilja Iljicz zajrzał do izby czeladnej — wszyscy spali pokotem: na ławkach, na podłodze, w sieniach. Tylko dzieci, pozostawione same sobie, pełzały po dworze i bawiły się w piasku. Pies głęboko schował się do swojej budy, rad, że nie ma na kogo szczekać.
Można było cały dom przejść z końca w koniec i nie spotkać żywej duszy. Można było zabrać wszystkie sprzęty i wywieźć ze dworu, — nikt nie przeszkodziłby z pewnością. Tylko złodziei w tym kraju nie było.
Był to jakiś sen niezwyciężony, pochłaniający wszystkich — jakieś podobieństwo do śmierci. Wszystko martwe, tylko z różnych kątów słychać było chrapanie na różne tony.
Czasem ktoś przez sen podniesie głowę, bezmyślnem i zdziwionem okiem spojrzy na wszystkie strony, przewróci się na drugi bok i, nie otwierając oczu, plunie, poruszy ustami, coś mruknie pod nosem — i zasypia.
Ktoś inny szybko, bez żadnego namysłu, nagle skoczy na równe nogi i, nie tracąc chwili drogocennej, pochwyci dzbanek z kwasem, dmuchnie, aby odpłynęły do drugiego brzegu, pływające po wierzchu muchy, które, nieruchome dotychczas, poczynają się ruszać, jakby się pragnęły wydobyć ze dzbanka, pociągnie kwasu i znowu, jak nieżywy, pada i śpi.
A chłopczyk na wszystko patrzył i zapamiętywał.
On z nianią po obiedzie wychodził także na powietrze. Ale i niania, bez względu na całą surowość rozkazu baryni i wbrew swojej własnej woli, nie mogła się sprzeciwić opanowaniu jej przez sen. Ona ulegała także chorobie senności, panującej powszechnie w Obłomówce.
Z początku, pilnie uważała na dziecko, nie pozwalała daleko odejść od siebie, ostro karciła za swawolę, ale potem, czując zbliżające się oznaki zarazy, poczęła go prosić, aby nie wychodził za bramę, nie drażnił kozła, nie łaził do gołębnika.
Sama zaś siadała gdzieś w cieniu — na ganku, na progu piwnicy lub wprost na trawie, jakby się zdawało, w tym zamiarze, aby robić pończochę i pilnować dziecka. Wkrótce coraz leniwiej kiwając głową, starała się powstrzymać swawolę chłopaka.
— Ach, jeszcze wlezie ten swawolnik na galerję — myślała jak przez sen — albo, co gorsza, do parowu...
Głowa staruchy chyliła się do kolan, pończocha z rąk wypadła. Chłopiec zginął jej z przed oczu. Otworzywszy usta, poczęła lekko chrapać.
A on z niecierpliwością oczekiwał tej chwili, gdyż wtedy dopiero rozpoczynało się jego samodzielne życie.
Był wtedy jeden na całym świecie. Na palcach, cichutko uciekał od niani i oglądał wszystkich, gdzie kto spał tylko. Zatrzymał się. Popatrzył ciekawie na tego, który się budzi, plunie lub coś przez sen zamamroce, potem z drżącem sercem wskoczył na galerję, obleciał ją dokoła po trzęsących się deskach, właził do gołębnika, uciekał w głąb sadu, słuchał, jak brzęczą żuki i daleko śledził oczyma ich lot; przysłuchiwał się, jak coś strzyka w trawie; szukał i łapał to stworzonko, które mu mąciło ciszę. Złapie konika polnego, urwie mu skrzydełka i patrzy, co on będzie robił, lub przewlecze przez jego ciało słomkę i przypatruje się, jak lata. Z ciekawością, bojąc się oddychać, przypatruje się pająkowi, ssącemu krew z muchy, przysłuchuje się, jak biedna ofiara brzęczy w jego łapkach, a kończy tem, że zabija i dręczyciela i ofiarę.
Potem złazi do rowu, ryje ziemię i szuka jakichś korzonków, które oczyszcza z kory i zjada ze smakiem większym, niż jabłka i konfitury, które dostaje od matki.
Biegnie za wrota. Chciałby dobiec koniecznie do brzozowego lasku, w pięć minut już byłby tam, nie drogą, krążąc daleko, ale przez płoty, jamy i rowy, lecz boi się — mówią, że tam djabeł leśny i straszą jakieś potwory.
Chciałby się i do parowu dostać — niedaleko, zaledwie pięćdziesiąt sążni od ogrodu. Już przybiegł prawie do samego brzegu, przymknął oczy, chciał spojrzeć w głąb, jak w głąb krateru... gdy nagle w wyobraźni jego rozbudziły się wszystkie podania i gadania i strach go ogarnął. Napół żywy popędził z powrotem, a drżąc ze strachu, rzucił się do niańki i zbudził staruszkę.
Ona otrząsnęła się ze snu, poprawiła chustkę na głowie, palcem wetknęła pod chustkę kosmyki siwych włosów i, udając że nie spała wcale, podejrzliwem spojrzeniem spogląda na Iljuszę, potem na okna dworu i poczyna drżącemi rękami przetykać druty, robiąc dalej pończochę, którą z kolan podniosła.
Tymczasem upał powoli zmniejszał się. Przyroda poczynała się ożywiać. Słońce posunęło się bliżej lasu.
I w domu powoli poczęła się przerywać cisza. W jednym końcu domu gdzieś drzwi skrzypnęły, na dworze dały się słyszeć czyjeś kroki, na sianie ktoś począł kichać.
Wkrótce potem służący niósł z kuchni olbrzymi samowar, uginając się pod jego ciężarem. Domowi poczęli schodzić się na wieczorną herbatę: ten miał twarz jakby pomiętą, oczy łzami zaszłe, ów wycisnął sobie przez sen czerwone piętno na twarzy i skroniach, trzeci zaś półsennym przemawiał jeszcze głosem. Wszyscy sapią jeszcze, wzdychają, poziewają, skrobią się w głowę i prostują ledwie przychodząc do siebie.
Obiad i sen zbudziły nieugaszone pragnienie, które pali gardło. Wypijają po dwanaście szklanek herbaty — nic nie pomaga. Dają się słyszeć westchnienia i niby jęki. Dla ugaszenia pragnienia piją sok borówkowy, wodę z nastoju z gruszek, kwas, a niektórzy sprawiają sobie ulgę wprost lekarskiemi zabiegami, byle suchość w gardle pokonać.
Wszyscy usiłują pozbyć się pragnienia, niby jakiejś kary Bożej. Wszyscy męczą się i trapią, jak karawana w pustyni Arabji, która nigdzie źródła wody napotkać nie może.
Iljusza też koło mamy. Wpatruje się nie bez zdziwienia w otaczające go twarze, przysłuchuje się ich sennej, bezbarwnej rozmowie. Wesoło spogląda na nich. Ciekawem wydaje mu się każde głupstwo, które z ich ust wychodzi.
Po herbacie wszyscy czemś się zajmują: jeden idzie nad brzeg rzeczki, potrącając nogą kamienie do wody; drugi siedzi przy oknie i łowi oczyma każde drobne zdarzenie: przebiegnie kot przez dziedziniec, przeleci wrona — on śledzi ruchy jednej i drugiej, zwracając w tę stronę głowę. Niekiedy tak siedzą na oknie całemi dniami, na słońcu psy, wodząc wzrokiem za każdym przechodniem.
Matka bierze głowę Iljuszy, opiera ją o kolana i powoli rozczesuje włosy, ciesząc się ich miękkością, zmuszając niejako Nastasję Iwanównę i Stepanidę Agapównę by także się zachwycały, rozmawia z niemi o przyszłości Iljuszy, robiąc go bohaterem jakiegoś świetnego, przez nią samą wymyślonego eposu. A te — złote góry mu przepowiadają.
Rozpoczyna się zmierzch. W kuchni znowu poczyna trzeszczeć ogień, znowu rozlega się jednostajny, drobny stuk noży — gotuje się wieczerza.
Służba dworska zebrała się przed bramą. Znowu słychać bałałajkę, śmiechy. Ludzie grają w orła i reszkę.
Słońce już się schowało za las. Rzuciło na pożegnanie kilka ledwie ciepłych promieni, które, niby pas złocisty, przesunęły się przez las, jasnem złotem oświetlając wierzchołki drzew. Potem promienie gasły jeden za drugim. Ostatni promień długo palił się jeszcze, jak cienka igła przeszył gęstwinę leśną i zgasł śród gałęzi.
Zacierały się wszelkie kształty przedmiotów; z początku przybierały barwę szarą, potem przeobrażały się w ciemną masę. Śpiew ptaków rozlegał się coraz rzadziej, a wkrótce umilkł zupełnie. Jedna tylko jakaś ptaszyna, jakby naprzekór innym, ćwierkała głosem jednostajnym, coraz rzadziej i rzadziej, wreszcie świsnęła słabo i bezdźwięcznie po raz ostatni, zatrzepotała skrzydełkami, poruszywszy lekko listki koło siebie... i zasnęła.
Wszystko ucichło. Rozlegał się tylko silny trzeszczący głos kowalika. Nad ziemią podniosły się białe opary i powiały nad łąką i rzeką. Po chwili i rzeka jakby się uspokoiła, jakieś pluśnięcie dało się słyszeć po raz ostatni — i ona także znieruchomiała.
Dał się uczuwać wilgotny zapach powietrza. Ciemność zwiększała się coraz bardziej... Grupy drzew wyglądały niby jakieś wielkie potwory. W lesie było straszno: słychać było jakieś skrzypienie, niby głos potwora, przechodzącego z jednego miejsca na drugie, a sucha gałąź drzewa, zdaje się chrzęści pod jego nogami.
Na niebie błysnęło jarzące światełko gwiazd, niby oczy jakieś dalekie, a w oknach domu zajaśniały światła.
Wszystko ogarnęła uroczysta, wielka cisza natury. Nadeszła chwila, kiedy mocniej pracuje twórczy duch człowieka, bujniej kipią poetyckie myśli, w sercu namiętniej odzywa się uczucie, silniej męczy je tęsknota, kiedy w pospolitej i posępnej duszy człowieka rychlej dojrzewa ziarno zbrodni i kiedy... w Obłomówce wszyscy już śpią spokojnie i mocno.
— Mamo! Chodźmy na przechadzkę — mówi Iljusza.
— Bóg z tobą! Teraz na przechadzkę! — odpowiada matka — wilgoć, możesz się przeziębić i strasznie... w lesie teraz chodzi djabeł, co porywa małe dzieci.
— Dokąd je unosi? Jak on wygląda? Gdzie mieszka! — wypytuje dziecko.
Matka pozwalała swobodnie bujać swojej wyobraźni.
Dziecko słuchało, zamykając i otwierając oczy, aż dopóki sen nie owładnął niem zupełnie. Przychodziła niańka, brała je z kolan matki i odnosiła śpiące — z przewieszoną przez ramię głową — do łóżeczka.
— Otóż i dzień już minął, chwała Bogu — mówili Obłomowcy — kładąc się do łóżka, postękując i żegnając się nabożnie krzyżem świętym. — Przeżyliśmy go szczęśliwie. Daj Boże i jutro takie. Dzięki ci, Boże! Dzięki ci, Boże!
Potem śniło się Obłomowowi, że w ciepły, zimowy wieczór przytula się do niani, a ona szeptem opowiada mu o jakimś dalekim, nieznanym kraju, gdzie niema ani nocy ani zimy, gdzie dzieją się same cuda, gdzie rzeki płyną mlekiem i miodem, gdzie cały rok nikt nic nie robi, gdzie przez cały dzionek ludzie tylko przechadzają się bezczynnie, a chłopcy tacy dzielni, jak Ilja Iljicz, a tacy piękni, że ani piórem opisać nie można, ani w bajce opowiedzieć.
Jest tam także i dobra czarownica, która się u nas zjawia jako ryba-szczuka; umiłuje sobie jakiegoś wybrańca, cichego, bezbronnego, mówiąc innemi słowami, jakiegoś leniucha i niedołęgę, którego wszyscy wyzyskują; ni z tego ni z owego obsypuje go różnemi dobrodziejstwami. Całą jego pracą jest jedzenie i piękne ubieranie się; potem żeni się wkońcu z jakąś niebywałą pięknością Militrisą Kirbitjewną.
Dziecko nastawiwszy uszu, z pałającym wzrokiem namiętnie słucha opowiadania.
Niańka, czy bajka, były tak zręczne, że starannie unikały w opowiadaniu wszystkiego, co w samej rzeczy istnieje na świecie. Wyobraźnia i rozum, przesycone wymysłem, pozostawały już skrzywionemi aż do późnej starości. Niańka dobrodusznie opowiadała mu bajkę o duraczku Jemidju, — złośliwą i mściwą satyrę o naszych praojcach, a może nawet o nas samych.
Chociaż się Ilja Iljicz, dorósłszy już, przekonał, że niema rzek, płynących mlekiem i miodem, niema dobrych czarownic, i żartował z uśmiechem z opowiadań niani, jednak był to uśmiech nieszczery i towarzyszyło mu ciche westchnienie. Bajka u niego zlała się z życiem. Nieświadomie, z tęsknotą nieraz, myślał o tem, dlaczego bajka nie jest życiem, a życie — bajką.
Mimowoli marzył o Militrysie Kirbitjewnie, ciągnęło go coś w te kraje, gdzie przechadzka jest jedyną pracą — gdzie niema trosk i smutków. Na zawsze pozostała w nim chętka poleżeć na piecu, przechadzać się w pięknem ubraniu, na które się nie pracowało i zjeść na rachunek dobrej czarownicy.
Stary Obłomow i dziad jego także słuchiwali tych samych bajek w dzieciństwie, które w stereotypowem opowiadaniu wszystkich nianiek i „diadiek“ przechowały się przez wieki aż do naszych czasów.
Niania tymczasem przesuwa drugi obraz przed wyobraźnią dziecka.
Opowiada mu o wielkich czynach naszych krajowych Ulisesów i Achilesów, o zuchwałych dziejach Ilji Muromca, Dobryni Nikitycza, Aloszi Popowicza, o Pałkanie — bohaterze, o podróżnym Koleszycu, o tem, jak oni wędrowali przez Ruś, jak gromili niezliczone pułki bisurmanów, jak między sobą spierali się o to, kto duszkiem wypije czarę zielonego wina i nawet nie chrząknie; potem opowiadała o złych rozbójnikach, śpiących carównach, skamieniałych miastach i ludziach, wkońcu przychodziła do demonologji, opowiadając o upiorach, potworach, wilkołakach.
Z prostotą i dobrodusznością Homera, z tryskającą życiem wiernością w szczegółach i plastycznością obrazów wciskał się w dziecinną pamięć i wyobraźnię Ilji Iljicza cały świat rosyjskiego życia, stworzony przez naszych własnych Homerydów owych starych zamierzchłych czasów, kiedy człowiek nie umiał dać sobie jeszcze rady z niebezpieczeństwem i tajemnicami przyrody, kiedy drżał przed wilkołakiem i djabłem leśnym, a u Aloszy Popowicza szukał obrony od otaczających go nieszczęść; kiedy w powietrzu, w wodzie, w lesie, w polu pełno było różnych cudów.
Straszne i niepewne było życie człowieka w owych czasach. Niebezpiecznie było wyjść nawet za próg domu: pochwyci go jakiś zwierz dziki, zarżnie rozbójnik, zły Tatarzyn odbierze mu wszystko, albo zginie bez wieści, i śladu po nim nie zostanie.
Zjawiały się nagle na niebie jakieś znaki — kule, słupy ogniste; tam nad świeżą mogiłą ognik zabłyśnie, albo w lesie ktoś błądzi, niby z latarnią, to zaśmieje się dzikim głosem, to oczyma błyśnie w ciemności.
I z samym człowiekiem działo się coś niepojętego: oto żyje, żyje długo i dobrze — nagle coś pocznie gadać niezrozumiałego, lub krzyczeć nieswoim głosem, lub błądzi napół senny po nocy; innego — ni z tego ni z owego — zgniecie coś, skręci, rzuci o ziemię — a zanim to się stało, kura zapiała jak kogut, kruk na dachu zakrakał.
Gubił się w domysłach słaby umysł człowieka, z przestrachem patrząc na życie, i w wyobraźni szukał klucza do rozwiązania tajemnicy przyrody i swojej własnej.
A może senność, wieczna cisza leniwego życia, brak zupełny ruchu i wszelkich rzeczywistych strachów, zdarzeń i niebezpieczeństw, zmuszały człowieka do tworzenia, śród realnego świata, drugiego, innego, jakiegoś niezwykłego i do szukania w nim dzikiej swobody i radości dla rozpróżniaczonej wyobraźni lub rozwiązywania zagadki zwykłego związku zjawisk i przyczyn poza samemi zjawiskami.
W ciemnocie żyli nasi przodkowie, nie oskrzydlali, nie hamowali własnej woli, a potem dziwili się naiwnie, lękali się czegoś złego lub niewygód życia i doszukiwali się przyczyn w niemych i niejasnych hieroglifach przyrody.
Jako przyczynę śmierci drugiego uważali wynoszenie zmarłego z domu naprzód głową przez wrota, a nie nogami; pożar był dlatego, że trzy poprzednie noce pies wył żałośnie pod oknem. Pilnie też przestrzegali, aby umarłego wynoszono zwróconego nogami do bramy, ale jadali po dawnemu, i tyleż co dawniej, sypiali po dawnemu na gołej trawie, a wyjącego psa bili albo wypędzali z dziedzińca, zaś iskry z niedopalonego łuczywa spadały po dawnemu w szczeliny spróchniałej podłogi.
I dziś jeszcze człowiek rosyjski, śród otaczającej go surowej rzeczywistości, pozbawionej wszelkich złudzeń, lubi wierzyć w ponętne opowiadania starożytnych bajek i długo może jeszcze nie pozbędzie się tej wiary.
Słuchając fantastycznych opowiadań niani o Złotem runie i Żar-ptaku, o przeszkodach i tajemnicach otaczających zaczarowane zamki, chłopiec się sroży, wyobrażając sobie, że jest jakimś bohaterem, a mrowie przebiega mu po plecach lub ginie ze strachu o niepowodzenia zuchwałego bohatera.
Opowiadanie szło za opowiadaniem. Niania mówiła z uniesieniem, malowniczemi obrazami, niekiedy nawet z natchnieniem, gdyż sama wierzyła prawie własnym opowiadaniom. Oczy staruszki iskrzyły się ogniem, głowa chwiała ze wzruszenia, głos podnosił się do niezwykłego napięcia.
Dziecko, ogarnięte nieświadomym przestrachem, przytulało się do niej ze łzami w oczach.
Czy była mowa o upiorach, które o północy powstają z mogiły, czy o ofiarach, męczących się w niewoli u jakiegoś dziwotworu, czy o niedźwiedziu z drewnianą nogą, który chodzi od wsi do wsi i szuka odrąbanej mu, prawdziwej nogi — włosy chłopaka jeżyły się na głowie. Wyobraźnia dziecinna to zamierała, to burzyła się. Odbywał się w nim proces słodko draźniący, ale chorobliwy; nerwy naciągały się, jak struny.
Kiedy niańka ponuro powtarzała słowa niedźwiedzia: „skrzyp, skrzyp moja nogo lipowa; chodziłem po wsiach i siołach, wszystkie baby śpią, ale jedna baba nie śpi, siedzi na mojej skórze, warzy moje mięso, moją sierść przędzie“ — i t. p.; kiedy niedźwiedź wchodził nareszcie do izby i chciał porwać tego, który go nogi pozbawił, — chłopiec nie wytrzymywał — drżąc ze strachu, z przeraźliwym krzykiem rzucał się na ręce niani... Z oczu tryskały łzy przestrachu, ale śmiał się równocześnie z radości, że nie jest w pazurach niedźwiedzia, lecz na leżance, obok niani.
Wyobraźnia chłopczyka napełniła się strasznemi widmami; przestrach i bojaźń może na zawsze osiadły w jego duszy. Bojaźliwie ogląda się dokoła i widzi w życiu zawsze tylko coś złego, szkodliwego, marzy ciągle o tym kraju zaczarowanym, gdzie zło nie istnieje, niema żadnych kłopotów, smutków, gdzie mieszka Militrisa Kirbitjewna, gdzie dobrze karmią i stroją — bezpłatnie...
Bajka panuje nietylko nad dziećmi w Obłomówce, władzę swoją i wpływ rozpościera i nad starszymi. Wszyscy w domu i na wsi, poczynając od barina, jego żony aż do tęgiego kowala Tarasa, — drżą niewiadomo dlaczego w ciemności, wieczorem; każde drzewo w umyśle ich przeobraża się w olbrzyma, każdy krzak — w wertep rozbójniczy.
Stuk okiennicy, wycie wiatru w kominie wywoływały bladość na twarzy mężczyzn, kobiet i dzieci. Nikt w dniu święcenia wody nie wyjdzie po dziesiątej godzinie wieczorem za bramę; w noc przedwielkanocną nikt nie wejdzie do stajni, bojąc się spotkania się tam z „domowym“ djabłem.
W Obłomówce we wszystko wierzono: w istnienie wilkołaków i upiorów. Gdy im kto powie, że kopica siana wędrowała sama po polu, nie zawahają się nawet — uwierzą; powie zaś, że to nie baran, ale coś innego, że Marfa albo Stefanida wiedźma, będą się lękać i barana i Marfy. Do głowy im nawet nie przyjdzie zapytać i przekonać się, czy baran w rzeczy samej nie jest baranem, dlaczego Marfa została wiedźmą, a jeszcze i temu nawymyślają, ktoby nie wierzył, — tak wielką jest wiara w Obłomówce w rzeczy nadprzyrodzone.
Ilja Iljicz przekonał się później, że świat powstał bardzo prosto, że umarli z grobu nie wstają, że olbrzyma — gdy się tylko jaki urodzi — wnet w bałaganach pokazują za pieniądze, a rozbójników biorą do więzienia. Chociaż wiara w rzeczy nadprzyrodzone zaciera się zczasem, pozostają jednak resztki strachu i bojaźni.
Dowiedział się też Ilja Iljicz, że nieszczęścia nie spotykają ludzi od dziwotworów, a o tych, jakie są, ledwie coś wiedział, ale na każdym kroku oczekiwał czegoś nadzwyczajnego i lękał się. I teraz jeszcze, gdy pozostanie w ciemnym pokoju, albo ujrzy umarłego, trwoży się tym przestrachem, który niegdyś zapadł w jego dziecinną duszę. Śmiejąc się ze strachów rano, blednie przed niemi wieczorem.
Następnie Ilja Iljicz był już chłopakiem trzynasto- czternasto-letnim.
Uczył się we wsi Wierchłowie, o pięć wiorst tylko od Obłomówki. Rządca tamtejszy, Niemiec Sztolc, prowadził rodzaj pensjonatu dla dzieci mieszkańców z okolicy.
Miał także syna Andrzeja, równych prawie lat z Obłomowym. Był tam też chłopczyk, który nigdy prawie się nie uczył i chorował na wyraźne skrofuły. Całe dzieciństwo prawie spędził z zawiązanemi oczyma i uszami i ciągle popłakiwał z tego powodu, że mieszkał nie u babusi, lecz w cudzym domu, śród złych ludzi — że nikt go nawet nie popieści, nikt nie upiecze mu smacznego pierożka, który tak lubił.
Oprócz tych — innych dzieci narazie w pensjonacie nie było.
Nic nie pomogło. Ojciec i matka kazali swawolnemu Iljuszy się uczyć. Niemało było z tego powodu łez, jęków i kaprysów. Odwieźli go wkońcu.
Niemiec był człowiekiem dzielnym i ostrym — jak wszyscy prawie Niemcy. Może pod jego okiem Iljusza i zdołałby nauczyć się czegoś pożytecznego, gdyby Obłomówka była o pięćset wiorst od Wierchłowa. Jak się tu uczyć? Uroczy wpływ obłomowskiej atmosfery, sposobu życia, przyzwyczajeń rozciągał się aż do Wierchłowa. Przecież i on tworzył niegdyś część Obłomówki. Oprócz domu Sztolca, wszystko oddychało tam lenistwem pierwotnego człowieka, prostotą obyczajów, ciszą i nieruchawością.
Rozum i serce dziecka wchłonęły w siebie obrazy, sceny i zwyczaje codziennego życia pierwej, nim zobaczył pierwszą książkę. A któż wie, jak wcześnie rozpoczyna się u dziecka rozwój ziarnka rozumu? Jak śledzić, kiedy budzą się w młodzieńczej duszy pierwsze pojęcia i wrażenia?
Może z tą chwilą, kiedy dziecko rozpoczynało wymawiać pierwsze wyrazy, a może wtedy, kiedy nietylko nie wymawiało i nie chodziło jeszcze, lecz tylko patrzyło na wszystko niemem, badawczem spojrzeniem, które dorośli ludzie nazywają „tępem“, a ono właśnie widziało i odgadywało znaczenie i związek zjawisk otaczającej go sfery, ale nie umiało opowiedzieć tego ani sobie, ani innym.
Może Iljusza oddawna już spostrzega i rozumie, co mówią i robią przy nim, — jak ojciec jego w gładkich pantalonach, w rudej kurcie na wacie, cały dzień przechadza się tylko z kąta w kąt, zażywa tabakę, uciera nos i chodzi, ręce wtył założywszy, a matka kręci się od kawy do herbaty, od herbaty do obiadu; że ojcu przez myśl nie przejdzie nawet przekonać się, ile kopic siana ukoszono, ile nażęto, i ukarać, kogo należy, za próżniactwo. Lecz gdy mu chustkę od nosa nierychło podadzą, krzyczy o nieporządku w domu i gotów jest cały dom do góry nogami przewrócić.
Może w dziecinnym jego umyśle dawno rozwiązała się zagadka, że tak właśnie a nie inaczej żyć trzeba, jak żyją koło niego wszyscy starsi ludzie. W jaki sposób inaczej mógłby on rozwiązać tę zagadkę?
A cóż robiono w Obłomówce?
Czy zapytywał tam kto siebie: poco życie dane człowiekowi? Bóg wie. Jak odpowiadano na to pytanie? Prawdopodobnie nie odpowiadano wcale, tak rzecz cała wydawała się prostą i jasną.
Nie dochodził tam nigdy słuch o ciężkiem, pracowitem życiu, o ludziach, którzy noszą w duszy swojej troski ciężkiej pracy — snujących się bez potrzeby z jednego końca ziemi na drugi lub poświęcających całe życie wiecznej, nieskończonej pracy.
Niezbyt także wierzyli Obłomowcy w istnienie zmartwień duchowych i za życie nie uważali wiecznych dążeń ku czemuś. Obawiali się jak ognia budzenia wszelkich namiętności. Jak u innych ludzi życie spalało się od wulkanicznej pracy wewnętrznego duchowego ognia, tak dusza Obłomowców spokojnie, bez przeszkód topiła się w miękkiem ciele.
Nie znaczyło ich życie, jak innych, ani przedwczesnemi zmarszczkami, ni moralnemi, wstrząsającemi ciosami i cierpieniem.
Dobrzy ci ludzie nieinaczej patrzyli na życie, jak na ideał spokoju i bezczynności, który w rzadkich wypadkach może być tylko zamącony czemś nieoczekiwanem, jak: chorobą, stratą majątkową, kłótnią, a między innemi — także pracą.
Pracę uważali oni jako karę, którą Pan Bóg jeszcze praojcom naszym wyznaczył, ale miłować jej nie mogli. Przy każdej sposobności unikali jej, uważając to za możliwe i słuszne.
Nigdy nie martwili się żadnemi umysłowemi lub moralnemi kwestjami, dlatego też zawsze cieszyli się kwitnącem zdrowiem i wesołością; dlatego żyli tam długo.
Mężczyźni w czterdziestu latach wyglądali, jak młodzieńcy, starzy nie walczyli z ciężką, męczącą śmiercią, a dożywszy do kresu niemożliwości, umierali, niby ukradkiem, cicho, stygnąc powoli i niedosłyszalnie wydając ostatnie tchnienie. Dlatego też i powiadają, że dawniej ludzie byli — mocniejsi.
Rzeczywiście — mocniejsi. Dawniej nie troszczono się o to, ażeby dziecku wyjaśnić znaczenie życia i przysposobić je odpowiednio, jak do czegoś mądrego i poważnego; nie męczyli go nad książką, która tylko budzi w umyśle mnóstwo kwestyj — a kwestje wogóle trawią rozum i serce i skracają życie.
Schemat życia był już wyrobiony, w całości oddany dzieciom przez rodziców, tak samo, jak oni przejęli go od dziadów, dziadowie od pradziadów, z nakazem zachowania go w całości i nienaruszonym, jak ogień Westy. Jak się wszystko robiło przy dziadach i ojcach, tak robiło się przy ojcu Ilji Iljicza, tak może i dotychczas jeszcze robi się w Obłomówce.
Nad czemże mieli myśleć? Czem się niepokoić? Co poznawać? Do jakich celów dążyć?
Niczego nie było potrzeba. Życie, jak spokojna rzeka, płynęło koło nich. Mogli tylko siedzieć nad brzegiem tej rzeki i obserwować niezbędne zjawiska które pokolei, nie wzywane zgoła, stawały przed każdym z nich.
I oto w sennej wyobraźni Ilji Iljicza poczęły się zjawiać kolejno, jak żywe obrazy, trzy główne akty życia, które odgrywały się w jego rodzinie, jak również u krewnych i znajomych. Były to: urodziny, wesele i pogrzeb.
Potem ciągnęła się różnobarwna procesja wesołych i smutnych scen dramatu życia: chrzciny, imieniny, posty, szumne obiady rodzinnych zjazdów, powitań, powinszowań, urzędowych łez i uśmiechów.
Wszystko odbywało się z punktualnością, poważnie i uroczyście.
Zdawało mu się nawet, że ogląda znajome twarze, widzi ich miny przy różnych obrzędach, ich troskliwość, kłopoty. Choćby nie wiedzieć jakie drażliwe swatanie, uroczyste wesele lub imieniny, ze wszystkiego wywiążą się według wszelkich reguł. Gdzie kogo posadzić, co i jak podać do stołu, kto ma z kim jechać do ceremonji, jaki zachować porządek, — pod tym względem nigdy nikt nie popełnił w Obłomówce najmniejszej omyłki.
Czy tam może nie umieją hodować dzieci? Dość spojrzeć tylko na tych różowych i tęgich Kupidynków, jakich noszą i wodzą za sobą tamtejsze mamusie. Przecież jest to ich dumą posiadać krąglutkie, tłuściutkie i zdrowe dzieciaki.
Gotowe one wyrzec się wiosny, znać jej wcale nie zechcą, jeśli na początku jej nie upieką skowronka. Jak mogą nie wiedzieć, i nie zrobić tego?
W tem całe ich życie i nauka, wszystkie ich smutki i radości; dlatego też pędzą od siebie wszelką inną troskę i smutek, nie znając innych rozkoszy. Życie ich wypełniało się wyłącznie temi zasadniczemi, niezbędnemu wypadkami, które też bezwzględnie karmiły ich rozum i serce.
Z bijącem ze wzruszenia sercem, oczekiwały one każdego obrzędu: uczty, ceremoniału, a potem ochrzciwszy, ożeniwszy lub pogrzebawszy człowieka, zapominały o nim i jego losie, pogrążając się w zwykłej apatji, z której otrząsał je nowy podobny wypadek — imieniny, wesele lub chrzciny.
Gdy tylko dziecko się urodziło, było pierwszą troską rodziców, o ile można najdokładniej, bez wszelkich opuszczeń, wypełnić wszystkie wymagane przyzwoitością obrzędy, to jest: po chrzcinach wydać ucztę, a potem dopiero rozpoczynało się troskliwe pielęgnowanie dziecka.
Zadaniem matki i niańki było wyhodować zdrowe dziecko: pilnować, ażeby się nie zaziębiło, ażeby na niem nie spoczęło złe oko i strzec je od innych wrogich okoliczności. Troskliwie pamiętano o tem, ażeby dziecko było wesołe i jadło wiele.
Gdy tylko chłopca postawią już na nogi, to jest kiedy niańka już mu niepotrzebna, do serca matki wkrada się tajemna myśl, ażeby mu wyszukać żonę: także zdrową i rumianą.
Znowu przychodzi okres różnych obrzędów i uczt, wreszcie wesele, — na tem się skupia cały patos życia.
Potem już się wszystko powtarzało: urodziny dzieci, obrzędy, uczty, aż dopóki pogrzeb nie zmienił dekoracji, ale nie nadługo. Jedne twarze zmieniają drugie, dzieci wchodzą w wiek młodzieńczy, stają się narzeczonymi, żenią się, płodzą podobnych do siebie, — i tak życie według tego programu ciągnie się jednakową, nieprzerwaną nicią, która się przecina niewidzialnie tylko śmiercią.
Prawda, przychodziły niekiedy i inne troski, ale Obłomowcy znosili je z wytrwałością, pełną stoicyzmu. Troski, pokręciwszy się nad ich głowami, odlatywały, jak ptaki, które przyleciawszy do gładkiej ściany i nie mając gdzie się przytulić, uderzą skrzydłami o gładki kamień — i odlecą.
Tak, naprzykład, pewnego razu zawaliła się część galerji jednego domu, grzebiąc kwokę z kurczętami. Byłoby się dostało i Aksinji, żonie Antypa, która usiadła była pod galerją, lecz w tym czasie, na szczęście swoje, odeszła.
Gwałt zrobił się w domu. Zbiegli się wszyscy od wielkiego do małego, przestraszeni, wyobraziwszy sobie, coby to było, gdyby zamiast kwoki z kurczętami, przechadzała się, tam sama barina z Ilją Iljiczem.
Wszyscy krzyknęli z podziwu i poczęli jedni na drugich zwalać winę, że nikomu do głowy nie przyszło przypomnieć — kazać naprawić — naprawić wreszcie.
Wszyscy się dziwili, że galerja się zawaliła, a dzień przedtem dziwiono się — jak to ona tak długo się trzyma!
Rozpoczęły się troski i kłopoty na temat, jak ją naprawić, litowano się nad kwoką z kurczętami i wszyscy powoli rozeszli się do swoich kątów, surowo zabroniwszy podprowadzać tutaj Ilję Iljicza.
Następnie, po trzech tygodniach kazano Andruszce, Petruszce i Waśce uprzątnąć zwalone deski i balaski i zanieść je do szopy, ażeby nie leżały na drodze. Tam leżały spokojnie do wiosny.
Stary Obłomow, ile razy ujrzy je przez okno, tyle razy zatroszczy się myślą o naprawie: każe zawołać cieślę, poczną radzić, jak lepiej: zrobić nową galerję, czy też i resztę usunąć? Potem odeśle go do domu, powiedziawszy:
— Wracaj sobie, a ja pomyślę.
Trwało to tak długo, aż kiedyś Waśka czy Mot’ka doniósł Obłomowowi, że kiedy on, Mot’ka, dziś rano oglądał resztkę galerji, rogi zupełnie odeszły od ściany i lada chwila druga część się zwali.
Zawołano wtedy cieślę na ostateczną naradę i zdecydowano rozwalonemi częściami podeprzeć pozostałą jeszcze galerję, co też ku końcowi miesiąca zrobiono.
— Znowu będzie wyglądać galerja, jak nowa! — mówił stary do żony. — Spójrz tylko, jak Fiedot pięknie rozstawił bierwiona, jak kolumny w domu naszego marszałka szlachty. Ot, teraz i pięknie — znowu na długo!
Ktoś mu przypomniał, że przy tej sposobności dobrze byłoby poprawić bramę i ganek, bo pomiędzy stopnie włażą do piwnicy nietylko koty, ale i świnie.
— Tak, tak, trzeba — troskliwie zauważył Ilja Iwanowicz i poszedł zaraz oglądać ganek.
— W samej rzeczy, widzisz, jak to się wszystko zupełnie rozchwiało — mówił, poruszając ganeczek nogami, jak kołyskę.
— Ale on odrazu, jak go zrobiono, chwiał się — zauważył ktoś.
— Cóż, że się chwiał — odpowiedział Obłomow, — ale przecież się nie zawalił. Szesnaście lat bez poprawy stoi. Dobrze go wtedy zrobił Łuka! To był dopiero cieśla nielada! Umarł... niech mu Pan Bóg da wieczne królowanie! Teraz popsuli się ludzie, żaden już tak nie zrobi.
I obracał oczy w inną stroną. A ganeczek, powiadają, chwieje się dotychczas, i wcale się nie zwalił.
Widać, że w samej rzeczy Łuka był tęgim cieślą.
Trzeba jednak oddać starym sprawiedliwość — czasem gdy przyjdzie jaka przykrość lub niewygoda, nieraz się zatroskają, uniosą się, rozgniewają.
— Jak można — powiadają — dopuścić do tego i zostawić to lub owo? Należy zaraz zapobiec temu.
I mówią dłuższy czas o tem, w jaki sposób poprawić mostek na rowie, albo jak ogrodzić w pewnem miejscu sad, ażeby bydło nie psuło drzew owocowych, gdyż część płotu w jednem miejscu zwaliła się zupełnie i leży na ziemi.
Ilja Iwanowicz rozciągał swoją troskliwość do tego stopnia, że pewnego razu, przechadzając się po ogrodzie, własnoręcznie podniósł kawałek płotu, wzdychając i kwękając i kazał ogrodnikowi, ażeby jak najszybciej wbił dwie żerdzie. Dzięki tej troskliwości Obłomowa, płot stał jeszcze całe lato i dopiero w zimie śnieg go zwalił.
Wkońcu doszło nawet do tego, że na mostku założono trzy nowe deski, zaraz po tem, gdy Antyp zwalił się z niego wraz z beczką i koniem do rowu. Jeszcze nie zdołał wyzdrowieć z potłuczenia się, a już mostek był poprawiony.
Kiedy ogrodzenie ponownie spadło, użyły sobie trochę na tem krowy i kozy: zjadły tylko kilka krzaków porzeczek i zaczęły ogryzać dziesiątą lipę, ale jabłonek nie zaczepiły jeszcze, bo właśnie wydano rozporządzenie podeprzeć płot jak należy, a nawet okopać go rowkiem.
Ale dostało się dobrze dwom krowom i kozie, które przyłapano na gorącym uczynku, — obito im boki, jak się patrzy!
Śni się jeszcze Ilji Iljiczowi wielki, ciemny, gościnny pokój w rodzicielskim domu, z jasionowemi starożytnemi fotelami, pokrytemi pokrowcami, z wielką niekształtną kanapą, obitą spłowiałym błękitnym aksamitem w centki i jednym wielkim, obitym skórą, fotelem.
Zbliża się długi wieczór zimowy.
Matka siedzi na kanapie, podgiąwszy nogi pod siebie i powoli, leniwemi ruchami robi dziecinną pończoszkę, ziewając od czasu do czasu i skrobiąc się drutem od pończochy w głowę.
Obok niej siedzą Nastaja Iwanówna i Pelagija Ignatjewna i, wetknąwszy nosy w robotę, pilnie bardzo coś szyją na święta dla Iljuszy, dla jego ojca lub dla siebie.
Ojciec, założywszy ręce wtył, chodzi po pokoju z kąta w kąt, zupełnie zadowolony. Siądzie w fotelu, posiedzi trochę, potem wstanie, znowu chodzi, pilnie przysłuchując się szelestowi własnych kroków. Wreszcie zażyje tabaki, wytrze nos, znowu zażyje...
W pokoju matowem światłem pali się jedna łojówka — i to dozwolone było tylko w zimowe lub jesienne wieczory. W czasie letnich miesięcy wszyscy starali się kłaść spać i wstawali przy dziennem świetle.
Działo się to częściowo z przyzwyczajenia, częściowo dla oszczędności.
Wszystkiego, czego nie produkowano w domu, lecz zdobywano kupnem, Obłomowcy bardzo skąpili.
Na przyjęcie gościa z całą gościnnością zarżną oni tucznego indyka, albo tuzin kurcząt, ale zbytecznego rodzynka do potrawy nie dadzą, a twarz ich blednieje na widok gościa, nalewającego sobie kieliszek wina.
Wogóle jednak takiej rozrzutności tam nie bywało: zrobiłby to chyba jakiś narwaniec, potępiony przez opinję publiczną, ale takiego gościa do domu nie wpuszczą.
Nie, nie takie tam bywały obyczaje: gość w tym domu bez trzykrotnego zaproszenia nie dotknie się do niczego. On wie doskonale, że jednorazowe zaproszenie zawiera raczej prośbę odmówienia proponowanej potrawy lub wina.
Nie dla każdego gościa zapalą dwie świece. Świece kupowano w mieście za pieniądze, oszczędzano je przeto, jak każdą rzecz kupioną. Wszystkie kupione rzeczy przechowywały się pod kluczem samej pani domu. Nawet ogarki od świec oszczędnie przechowywano i rachowano.
Naogół nie lubiono tam wydawać pieniędzy. Chociażby coś było bardzo potrzebne, pieniądze na to wydawano zawsze z wielkim żalem i to jeśli wydatek był nieznaczny. Większym wydatkom towarzyszyły zawsze jęki, żale i łajania.
Obłomowcy zdecydowani byli cierpieć raczej niewygody wszelkiego rodzaju, nawet przyzwyczajali się nie uważać ich za niewygody, byle nie wydawać pieniędzy.
Skutkiem tego i kanapa w bawialnym pokoju była cała w plamach, dlatego skórzany fotel Ilji Iwanowicza nazywano tylko skórzanym; w samej zaś rzeczy zamiast skóry były tam jakieś strzępki i sznurki; skóry pozostało tylko kawałek na tylnem oparciu, reszta od pięciu lat porwała się na strzępy i odpadła. Może dlatego i wszystkie wrota były zawsze krzywe i ganek się chwiał. Zapłacić za coś najbardziej potrzebnego jednorazowo dwieście, trzysta, pięćset rubli, wydawało się im prawie samobójstwem.
Dowiedziawszy się, że jeden z młodych obywateli z okolicy jeździł do Moskwy i zapłacił tam za tuzin koszul trzysta rubli, dwadzieścia pięć rubli za buty i czterdzieści za kamizelkę, stary Obłomow przeżegnał się i rzekł prędko z przerażeniem:
— Takiego panicza trzebaby do więzienia wpakować.
Naogół byli obojętni na wszelkie polityczno-ekonomiczne doktryny o konieczności szybkiego i żywego obrotu kapitału, na zwiększenie produkcji i jej wymianę. W prostocie duszy oni jedynie rozumieli i w życie wprowadzali zasadę — że kapitał najlepiej trzymać w żelaznym schowku.
Na fotelach w bawialnym pokoju siedzą i drzemią zarówno gospodarze, jak i zwykli mieszkańcy Obłomówki.
Śród siedzących najczęściej panuje milczenie — wszyscy przecież codziennie widują się ze sobą; wzajemne tematy do rozmowy są już wyczerpane i zbadane. Nowiny z zewnątrz przychodzą skąpo.
Cicho, słychać tylko ciężkie stukanie butów domowej roboty Ilji Iwanowicza. Zegar ścienny, zamknięty w szafce, wydaje głuchy dźwięk wahadła i tylko szmer przerwanej lub odgryzanej zębami nici przez Pelagję Ignatjewnę lub Nastasję Iwanównę przerywa głęboką ciszę.
Tak mija czasem pół godziny. Tylko kiedy niekiedy ktoś ziewnie głośno, usta krzyżem świętym przeżegna i przemówi: Boże, zmiłuj się nade mną.
Za nim ziewnie sąsiad, potem drugi, jak gdyby na komendę otwierają usta — i tak zaraźliwa rozrywka obejdzie wszystkich. Czasem tylko u kogoś przy mocniejszem ziewnięciu łza się ukaże.
Ilja Iwanowicz podejdzie do okna, spojrzy i powie z pewnem zdziwieniem:
— Dopiero piąta godzina, a już tak ciemno.
— Tak — ktoś odpowie — w tym czasie zwykle ciemno, przychodzą długie wieczory.
Na wiosnę zdziwi się i ucieszy, że następują już dnie dłuższe. Spytajcie jednak, poco im te długie dnie — sami nie wiedzą.
I znowu wszyscy milczą.
Ktoś pocznie rozjaśniać świecę, która nagle zgaśnie. Wszyscy się wstrząsną.
— Gość nieoczekiwany — ktoś powie koniecznie.
Czasem na ten temat nawiąże się rozmowa.
— Któżby to mógł być? — odezwie się pani domu. — Może Nastasja Fiodorówna? Ach, dałby to Bóg! Ale nie, ona może dopiero przed świętami przyjechać. Cóżby to była za radość! Tobyśmy się nacałowały i napłakały razem! I na ranne nabożeństwo, i na mszę razem. Ale nie zdążyłabym za nią. Ja, chociaż młodszą jestem od niej, nie potrafiłabym stać tak długo!
— A kiedyżto ona odjechała od nas? — spyta Ilja Iwanowicz. — Zdaje się po świętym Eljaszu?
— Cóż, ty, Ilja Iwanowicz, naplączesz zawsze! O wiele wcześniej wyjechała.
— Zdaje się, że na św. Piotra i Pawła tu była — twierdzi Ilja Iwanowicz.
— Ty zawsze tak! — z wyrzutem odpowie żona. — Sprzeczasz się — wstyd tylko.
— Jakto nie, nie na Piotra i Pawła! Wtenczas właśnie pierogi z grzybami ciągle bywały — ona tak je lubi...
— Ależ to Marja Onisimówna, ona lubi pierogi z grzybami. Jak ty tego nie pamiętasz! Ale i Marja Onisimówna nie na Eljasza, lecz na Prochora i Nikanora była.
Rachunek czasu prowadzili Obłomowcy według świąt. Działo się to może częściowo i dlatego, że z wyjątkiem starego Obłomowa, inni mylili się ciągle w miesiącach i datach.
Zamilknie zwyciężony Ilja Iwanowicz i znowu całe towarzystwo zastygnie w drzemce. Iljusza, schowawszy się za plecy matki, także drzemie, a czasem zasypia zupełnie.
— Tak — odezwie się wreszcie ktoś z gości, westchnąwszy głęboko — mąż Marji Onisimówny nieboszczyk co za chłop był, Bóg z nim, zdrowiuteńki — a umarł! Do sześćdziesięciu lat nie dociągnął. Taki mógłby przecie żyć sto lat!
— Wszyscy umrzemy, kiedy komu Bóg przeznaczy! — mówi Pelagja Ignatjewna westchnąwszy. Jedni umierają, a oto u Chłopowych, powiadają, ledwie jedne chrzciny minęły, następują drugie. Powiadają, że Anna Andriejewna znowu po połogu. Byłoby to już szóste dziecko.
— Czy to jedna Anna Andriejewna! — rzekła gospodyni. — Gdy brata jej ożenią — to dopiero posypią się dzieci. A kłopotów będzie — strach! Młodzi dorastają — także żenić trzeba, potem córki trzeba wydawać, a gdzie są starający się? Teraz każdy za posagiem patrzy, i posag musi być w gotówce...
— O czem to wy rozmawiacie? — spytał Ilja Iwanowicz, zbliżywszy się do rozmawiających.
— A mówimy, że...
Powtarzają mu całą rozmowę.
— Ot, życie ludzkie! — akcentem pocieszającym odezwał się Ilja Iwanowicz. — Jeden umiera, drugi się rodzi, trzeci żeni się, a my wszyscy starzejemy się nietylko z roku na rok, ale z dnia na dzień! Czem się to dzieje? Czyżby to nie było dobrze, gdyby każdy dzień był podobny do wczorajszego, a jutro jak wczoraj. Smutno się robi, kiedy o tem pomyślisz...
— Stary, się starzeje, a młody rośnie — odezwie się z kąta jakiś cienki głos.
— Trzeba Bogu dziękować za to, co jest i nie myśleć o niczem! — ostro zauważyła gospodyni.
— Prawda, prawda! — lękliwie ale szybko powiedział Ilja Iwanowicz, któremu zachciało się trochę pofilozofować — począł znowu mierzyć krokami pokój.
Znowu długie zapanowało milczenie, słychać było tylko szelest nici.
Czasem gospodyni przerwie milczenie.
— Tak, ciemno na dworze... — odezwie się. — Gdy, Bóg da, doczekamy świąt, przyjadą swoi w odwiedziny i będzie weselej. Nie spostrzeżesz, jak minie wieczór. Gdyby Melanja Petrowna przyjechała — toby dopiero było wesoło! Czego ona nie wymyśli! I z ołowiu wylewać, i wosk topić, i za wrota wybiegać chłopów o imiona pytać — wszystkie dziewki zbałamuci. Zabawy różne wymyśla... taką już jej natura!
— Światowa kobieta — zauważył jeden ze słuchaczy. — Przed trzema laty ona także wymyśliła ślizgawkę z gór... wtedy, kiedy Łuka Sawicz czoło sobie rozbił.
Wszyscy ożywili się nagle, spojrzeli na Łukę Sawicza i śmiać się poczęli.
— Jak to było, Łuka Sawicz, opowiedz nam — mówi Ilja Iwanowicz i śmieje się do rozpuku.
— O czem tu gadać! — odpowiada Łuka Sawicz trochę zagniewany. — Wszystko to wymyślał Aleksiej Naumycz. Nic podobnego nie było wcale.
— He! — odezwali się wszyscy chórem. — Jakto nic nie było! Przecież my żyjemy jeszcze i pamiętamy... A łeb, łeb... dotychczas szramę widać!
I znów śmiech powszechny.
— Jest tu się z czego śmiać... — stara się przerwać ten wybuch Łuka Sawicz. — Jabym... i nie tego... ale ten Waśka zbój... saneczki stare podsunął... rozlazły się pode mną... a ja wtedy...
Powszechny śmiech zagłuszył jego opowiadanie. Nadaremnie usiłował dokończyć historję wypadku, śmiech opanował całe towarzystwo, przeszedł do przedpokoju, do garderoby, ogarnął dom cały. Wszyscy przypomnieli sobie zabawny wypadek, i śmiali się długo, ciesząc się, jak bogowie olimpijscy. Ledwie śmiech przygłuszy się nieco, znowu ktoś doda jakiś szczegół — i znowu wybuch.
Wkońcu z trudem uspokoili się wszyscy.
— A teraz na święta będziesz saneczkował, Łuka Sawicz? — spytał pomilczawszy chwilkę Ilja Iwanowicz.
Znowu wybuch śmiechu, trwający dziesięć minut.
— A możeby kazać Antypce w czasie postu znowu górkę do saneczkowania przygotować? — rzekł Obłomow. — Łuka Sawicz wielki amator saneczkowania... radby już zacząć...
Lecz śmiech całego towarzystwa przerwał mu mowę.
— Ale czy saneczki całe? — ktoś spytał, wstrzymując się od śmiechu.
Znowu śmiech.
Długo śmieli się wszyscy. Nareszcie poczęli uspokajać się powoli. Jeden ocierał łzy, drugi nos, trzeci straszliwie zakaszlał się i pluł, z trudem mówiąc:
— Ach, Boże mój! Mało mnie kaszel nie zadusił. Naśmiałem się wtedy, jak Boga kocham! Prawdziwy grzech! Jak on wtedy grzbietem do góry, a poły kaftana — na dwie strony...
Tu nastąpił ostateczny, najdłużej trwający wybuch śmiechu, a potem wszystko ucichło. Jeden westchnął, drugi ziewnął głośno, przygadując, wreszcie zapanowało milczenie.
Słychać było tylko ruchy wahadła zegara, stukanie butów Obłomowa i lekki trzask odrywanej nici.
Nagle Ilja Iwanowicz stanął pośród pokoju i z twarzą przerażoną chwycił się za koniec nosa.
— Cóż to znowu za bieda przyczepiła się? Patrzcie! — zawołał. — Ktoś umrze... świerzbi mnie koniec nosa...
— Ach, mój Boże! — klasnąwszy w dłonie krzyknęła żona. — Ktoś umrze nie wtedy, kiedy koniec nosa świerzbi, ale kiedy świerzbi siodełko na nosie. Ty Ilja Iwanowicz, jakże ty nie pamiętasz tego. To samo powiedz kiedyś przy gościach — a wstydu się nałykasz...
— A cóż to znaczy, jeżeli tylko koniec nosa świerzbi? — zawstydzony spytał Ilja Iwanowicz.
— To znaczy do kieliszka zaglądać... a ty o umarłym pleciesz!
— Wszystko się mąci! — rzekł Ilja Iwanowicz. — Trudno zapamiętać: to z boku nos świerzbi, to na końcu, to brwi...
— Jeśli z boku — podchwyciła Pelagja Iwanówna — to oznacza nowinę, jeśli brwi — to ktoś będzie płakał, jeśli czoło — będzie się kłaniał; z prawej strony świerzbi u mężczyzny, z lewej — u kobiety. Jeśli świerzbią uszy — to na deszcz, usta — będzie się ktoś całował, wąsy — prezenty zjadać, łokcie — spanie na nowem miejscu, podeszwy — oznaczają podróż.
— No, Pelagja Iwanówna maładica! — zawyrokował Ilja Iwanowicz. — A jeszcze... jeśli potylica swędzi — to masło będzie tanie...
Damy poczęły się śmiać i szeptać sobie do ucha, niektórzy z mężczyzn się uśmiechali. Zdawało się, że znowu śmiech wybuchnie, ale w tej chwili usłyszano w pokoju odgłos podobny do warczenia psa i prychania kota, kiedy zamierzają rzucić się na siebie. To zegar począł wybijać godzinę.
— He! Dziewiąta godzina — z radosnem zdziwieniem krzyknął Ilja Iwanowicz. — Patrzaj! Nie spostrzegliśmy, jak czas minął! Hej! Waśka! Wańka! Motka!
We drzwiach stanęły trzy zaspane twarze.
— Cóż, wy nie nakrywacie do stołu? — ze zdziwieniem i gniewem zapytał Obłomow. — Żaden z was nie pomyśli o nas. No, czegóż czekacie? Prędzej! Dawać wódkę!
— Otóż dlatego koniec nosa swędził! — zauważyła Pelagja Iwanówna. — Będzie pan pił wódkę i zaglądnie do kieliszka.
Po wieczerzy, pocałowawszy się między sobą i przeżegnawszy siebie wzajemnie, wszyscy odchodzą do swoich łóżek i sen ogarnia ich spokojne głowy.
Widzi Ilja Iljicz nie jeden i nie dwa takie wieczory ale dnie, miesiące, lata uchodzą w przeszłość tak samo.
Nic nie naruszało jednostajności takiego życia, a Obłomowcom ono nie ciążyło. Nie wyobrażali też sobie, że można żyć inaczej, a gdyby mogli — to tej zmiany ze strachem byliby się wyrzekli.
Innego życia i nie pragnęli i nie lubiliby. Przykro by im było, gdyby zaszły jakieś okoliczności, któreby wpłynęły na zmianę tego trybu życia. Żalby zagryzł ich, gdyby jutro miało być niepodobne do dnia dzisiejszego, a pojutrze do jutra.
Poco im rozmaitości, przemiany, innego życia, czego tak pragną niektórzy? Niech też inni piją z tej czary, a im, Obłomowcom, nic do tego. Niech sobie inni żyją, jak chcą.
Wszelkie zmiany, choćby nawet i na dobre, wymagają kłopotów, trosk, biegania. Nie siedź na miejscu — handluj, pisz, ruszaj się, — to nie żarty!
Obłomowcy przez całe dziesiątki lat sapali, drzemali, ziewali albo śmiali się dobrodusznie, zadowalniając się wiejską wesołością, lub zebrawszy się w kółko, opowiadali sobie, co kto widział we śnie.
Jeśli sen był straszny, wszyscy zamyślali się nad tem, lękając się naprawdę; jeśli proroczy — wszyscy szczerze cieszyli się albo smucili, stosownie do tego, czy sen był wesoły lub smutny. Jeśli sen wymagał jakiej ostrożności — natychmiast starano się zapobiec temu.
Jeśli nie to, to grają w duraka lub „kozyr“, a w święta z gośćmi w bostona, albo kładą wielkie „pasjanse“, wróżą na króla czerwiennego lub na żołędną damę, przepowiadając małżeństwo.
Czasem przyjedzie jakaś Natalja Fadiejewna w gościnę na tydzień lub dwa. Z początku starsze kobiety zrobią przegląd całej okolicy, kto i jak żyje, co robi. Zaglądną nietylko do małżeńskiego życia, ale nawet w zakulisowe jego strony, w najtajniejsze pomysły i zamiary każdego, wlezą do duszy jego, wyłają, osądzą winnych, a najsurowiej niewinnych mężów. Potem wyliczą, gdzie i jakie były imieniny, chrzciny, urodziny, kto i czem traktował, kogo proszono, a kogo nie.
Zmęczywszy się tem, poczną sobie wzajemnie pokazywać nowe suknie, płaszcze, nawet spódnice i pończochy. Gospodyni chwali się płótnem, nićmi, koronkami domowej roboty.
Ale i ten temat wyczerpie się. Wtenczas spędzają godziny na piciu kawy, herbaty, na spożywaniu konfitur. Potem dopiero zaczyna się milczenie.
Siedzą długo, spoglądając na siebie wzajemnie, niekiedy ciężko wzdychając. Czasem któraś zapłacze bez powodu.
— Co tobie, matuszka? — spyta ktoś z przerażeniem.
— O, smutno, gołąbeczko — odpowiada gość z westchnieniem. — Rozgniewaliśmy grzeszni Pana Boga... Nic dobrego spodziewać się nie można.
— Ach, nie strasz, nie trwóż nas! — przerywa gospodyni.
— Tak, tak — twierdzi tamta. — Ostatnie dnie przyszły... jeden naród na drugi powstanie, jedno carstwo na drugie... nastąpi koniec świata, Nataljo Fadiejewno — i obie płaczą rzewnie.
Żadnego powodu do tego ze strony Natalji Fadiejewny nie było i nikt na nikogo nie powstawał, nawet komety w tym roku nie było, ale stare kobiety miewają czasem smutne przeczucia.
Rzadko bardzo takie przepędzanie czasu przerywa jakiś nadzwyczajny wypadek: kiedy naprzykład, wszyscy w całym domu, od wielkiego do małego, zaczadzieją.
O innych chorobach nie słychać było ani w domu, ani na wsi, chyba ktoś po nocy natknie się na jakiś dół, spadnie ze strychu z sianem, albo z dachu spadnie deska i łeb komuś rozwali.
Ale wszystko to zdarzało się rzadko, a wobec takich nieprzewidzianych wypadków stosowano domowe, wypróbowane środki lecznicze: rozcierano bolące miejsce przed zorzą, dawano wypić święconej wody, coś poszeptano — i wszystko mijało.
Zaczadzenie zdarzało się dość często. Wtenczas wszyscy nieruchomo leżeli na łóżkach, słychać było jęki i westchnienia. Jeden okłada sobie głowę kiszonemi ogórkami i zawiąże ją ręcznikiem; drugi kładzie żurawiny do uszu i wącha chrzan, trzeci w jednej koszuli wychodzi na mróz, czwarty leży bez czucia na podłodze.
Zdarzało się to perjodycznie raz lub dwa razy na miesiąc, bo ciepła nie lubiano puszczać daremnie do komina i zamykano zasuwy pieców, kiedy w nich jeszcze paliły się ogniki, jak w „Robercie djable“. Ani do leżanki, ani do żadnego pieca nie można było przyłożyć ręki, ażeby bąbel nie wyskoczył.
Raz tylko jednostajność tego życia przerwana została wypadkiem rzeczywiście nieoczekiwanym.
Gdy, odpocząwszy po ciężkim obiedzie, wszyscy zeszli się na herbatę, powrócił z miasta obłomowski mużyk i długo szukał czegoś w zanadrzu; znalazł nareszcie zmięty list na imię Ilji Iwanowicza Obłomowa.
Wszyscy zaniemieli. Gospodyni nawet pobladła trochę na twarzy. Wszystkich oczy zwróciły się i nosy pochyliły w stronę listu.
— Co za niespodzianka! Od kogo to być może? — oprzytomniawszy trochę, spytała żona.
Obłomow ujął list i z podziwem obracał go w ręku, nie wiedząc, co począć.
— Skąd go wziąłeś? — pytał mużyka. — Kto ci go dał?
— W zajeździe, w mieście, tam gdziem się zatrzymał — mówię ci. Z poczty dwa razy przychodzili pytać, czy niema tu jakiego mużyka z Obłomówki... jest list do waszego barina...
— No?
— No... ja najprzód schowałem się... sołdat z listem odszedł. Ale djaczek z Wierchłówki widział mnie i powiedział... Sołdat przyszedł raz drugi. A jak przyszedł drugi raz, począł mnie łajać i oddał list... piętaka zapłaciłem. Pytam go: cóż mam z listem robić? Gdzie go oddać? Kazano oddać waszej miłości.
— Pocożeś go wziął? — gniewnie zapytała barinia.
— Ja nie chciałem. Naco nam ten list? Nam nie trzeba. Nam, powiadam, nie kazano brać listów, nie śmiem brać... idźcie sami z listem! Ale sołdat począł mię strasznie łajać... chciał się naczalstwu na mnie skarżyć... więc wziąłem.
— Durak! — zakończyła barinia.
— Od kogo to może być? — w zamyśleniu pytał Obłomow, przypatrując się adresowi.
Pismo jak gdyby znajome...
List począł krążyć z rąk do rąk. Poczęto rozprawiać, odgadywać, od kogo i coby tam być mogło? Wszystkich ogarnęła niepewność.
Ilja Iwanowicz kazał wyszukać okulary. Z półtory godziny szukano. Nałożył na nos i już miał zamiar list otworzyć...
— Daj pokój! Nie otwieraj! Ilja Iwanowicz — z trwogą zatrzymała żona jego rękę — kto to wie, jaki to list... Jeszcze się może nieszczęście jakie przytrafić. Wiesz, jacy teraz ludzie na świecie! Jutro albo pojutrze przeczytasz — nie ucieknie.
Obłomow list wraz z okularami schował pod klucz. Wszyscy usiedli do herbaty. List mógłby tam lata całe przeleżeć, gdyby nie był zjawiskiem niezwykłem w Obłomówce i nie zaniepokoił umysłów wszystkich. Przy herbacie, jeszcze na drugi dzień, nie było innej rozmowy — tylko o liście.
Nareszcie cierpliwość pękła. Czwartego dnia zebrali się wszyscy i z trwogą list rozpieczętowali. Obłomow spojrzał na podpis.
— Radiszczew! — przeczytał. — A... to przecież od Filipa Matwiejewicza!
— A... a... e... e... Otóż od kogo! — dało się słyszeć ze wszystkich stron. — To on jeszcze żyje dotychczas? Patrz! Jeszcze nie umarł! No, chwała Bogu! Co też on pisze?
Obłomow począł czytać głośno. Pokazało się, że Filip Matwiejewicz prosi o przepis na robienie piwa, które zwykle doskonale warzyli w Obłomówce.
— Posłać! Posłać mu! — krzyknęli wszyscy. — Trzeba napisać list...
Upłynęło ze dwa tygodnie.
— Trzeba, trzeba napisać! — mówił Ilja Iwanowicz do żony. — Ale gdzie przepis?
— A gdzie? — pytała żona. — Trzeba poszukać... Poczekaj, czego się śpieszysz... Da Bóg, doczekamy świąt... zjemy święcone... Wtedy napiszesz... nie ucieknie...
— W rzeczy samej, w czasie świąt napiszę — odrzekł Ilja Iwanowicz.
W czasie świąt znowu o liście było mowa. Ilja Iwanowicz zebrał się nareszcie napisać. Poszedł do swego gabinetu, nałożył okulary i usiadł przy stole.
W domu zapanowała niezmącona cisza. Usłudze nakazano nie stukać i nie hałasować. Barin pisze! — mówili jedni drugim głosem trwożliwym i poważnym, jakim zwykle mówią w domu, gdy leży trup na katafalku.
Ledwie tylko napisał: Wielmożny Panie — powoli, krzywo, drżącą ręką i tak ostrożnie, jak gdyby robił coś niebezpiecznego, gdy weszła żona.
— Szukałam, szukałam — niema przepisu! — powiedziała. — Trzebaby jeszcze poszukać w sypialnym pokoju w szafie.
— Pocztę trzeba wysłać — odparł Ilja Iwanowicz.
— A ileż to kosztuje?
Obłomow wyszukał stary kalendarz.
— Czterdzieście kopiejek — rzekł.
— Czterdzieście kopiejek na głupstwo wydawać! — zauważyła żona. — Poczekamy lepiej, może jaka okazja będzie do miasta. Każ chłopom, ażeby się dowiadywali.
— W samej rzeczy, okazją lepiej — odpowiedział Ilja Iwanowicz — strząsnął pióro, zamknął kałamarz i zdjął okulary.
— Istotnie, tak będzie lepiej — zakończył. — Nie ucieknie, zdołamy jeszcze wysłać.
Niewiadomo, czy Filip Matwiejewicz doczekał się przepisu.
Ilja Iwanowicz brał nawet czasem książkę do ręki, wszystko jedno jaką. Nie przypuszczał nawet, że czytanie może być jakąś potrzebą. Uważał je poprostu za zbytek, za coś takiego, bez czego można się obejść bardzo łatwo, tak samo, jak można zawiesić obraz na ścianie, ale można i nie wieszać; można pójść na przechadzkę, ale można i nie pójść. Dlatego też było dla niego rzeczą obojętną, jaką książkę czyta. On patrzył na nią, jak na rozrywkę, z nudów, kiedy nic nie było do roboty. — Dawno już nie czytałem książki — powie. Albo niekiedy zmieni frazes: ano, poczytam trochę, — albo wprost bez myśli żadnej, wypadkiem z niewielkiej kupy książek, które mu po bracie zostały, wyjmie pierwszą lepszą. Czy Golikow wpadnie mu do ręki, czy „Sennik najnowszy“, Cheraskowa „Rossiada“, czy coś Sumarokowa, czy wkońcu jakieś wiadomości z przed trzech lat — wszystko mu jedno, wszystko czytał z jednakową przyjemnością, dodając od czasu do czasu:
— Uważasz, co wymyślił! Prawdziwy rozbójnik! Oby ci pusto było!
Wykrzykniki te odnosiły się do autorów, którzy wogóle w oczach jego nie cieszyli się żadnym szacunkiem. Miał on dla pisarzy szczególnego rodzaju lekceważenie, jakie miewali ludzie dawnych czasów... Wszelkiego rodzaju pisarzy uważał za wesołych chłopców, hulaków, pijaków i takich zabawiaczy publiczności, jak, dajmy na to — tancerzy bałaganowych, linoskoczków.
Czasem, z gazety z przed trzech lat, przeczyta coś obecnym lub opowie.
— Oto z Hagi piszą — powiadał — że J. K. Mość Król raczył szczęśliwie powrócić do pałacu, z krótkotrwałej podróży — i przy tej sposobności przez okulary obejrzy wszystkich swoich słuchaczy.
Albo też.
— W Wiedniu taki a taki poseł otrzymał swoje kredytywy.
— A tu oto piszą — czytał dalej — że powieści pani Genlis przełożone zostały na język rosyjski.
— Nato zapewne tłumaczą — zauważy ktoś ze słuchaczy — ażeby od naszego brata dworjanina wytumaniać pieniądze.
A biedny Iljusza jeździ a jeździ do Sztolca na naukę. Ledwie się obudzi w poniedziałek, już go smutek ogarnia. Słyszy ostry głos Waśki z ganku:
— Antijka! Zakładaj bułanego, panicza do Niemca odwieźć!
Serce mu zadrży. Zasmucony przychodzi do matki. Matka wie poco i pocznie pigułkę ozłacać, wzdychając na samą myśl tygodniowej rozłąki z synalkiem.
Nie wiedzą, czem go nakarmić tego ranka — napieką bułeczek, rogalików, dadzą mu wędliny do koszyka, suchych i mokrych przysmaków, a nawet specjałów spożywczych. We wszystko to zaopatrywano go pod tym pretekstem, że u Niemca chude pożywienie.
— Tam się nie nakarmisz — mówili Obłomowcy, — na obiad dadzą ci zupkę, pieczeń, kartofli, a na wieczerzę — „morgen fri, nos utri“.
Najczęściej Ilji Iljiczowi śnią się takie poniedziałki, kiedy nie słyszy głosu Waśki, nawołującego do zaprzęgania bułanego konia i kiedy matka przy rannej herbacie wita go uśmiechem i przyjemną nowiną:
— Dzisiaj nie pojedziesz. W czwartek wielkie święto, nie warto na trzy dni jeździć.
Albo nagle zakomunikuje mu:
— Dziś tydzień pełen kłopotów — nie do nauki! Będą piec bliny!
A jeśli i nie ta przeszkoda, to matka w poniedziałek, popatrzywszy pilnie na niego, powie:
— Cóż to dzisiaj, oczy masz takie nieświeże. Zdrów jesteś?
Pokiwa głową.
Chytry chłopak zdrowiuteńki, ale milczy.
— Zostań przez ten tydzień w domu, a potem, zobaczymy, co Bóg da.
Wszyscy w domu byli przekonani, że nauki i kłopoty domowe nigdy nie powinny łączyć się ze sobą, albo że święto w czwartek jest nieprzekraczalną przeszkodą do nauki na cały tydzień.
Chyba tylko jakiś służący albo dziewka, których wyłają za panicza, mruknie:
— Pieszczoszek! Obyś już prędko do swego Niemca odjechał!
Czasem się zdarza, że Antypka we środku tygodnia zjawia się u Niemca na swoim bułanym koniu, aby zabrać Ilję Iljicza.
— Przyjechała — powiada — Marja Sawiszna lub Natalja Fadiejewna w gościnę, albo Kuzowkowie z dziećmi, proszę wracać do domu!
Czasem przez trzy tygodnie Iljusza próżnuje w domu, a potem — patrz — już i do wielkiego tygodnia niedaleko, potem święta, potem ktoś w domu, niewiadomo dlaczego, zadecyduje, że w Fominym tygodniu nie uczą się. Do lata pozostają dwa tygodnie — nie warto jechać, a w lecie i sam Niemiec wypoczywa — można tedy naukę zostawić do jesieni.
Wszystko to, wziąwszy w rachubę, pokazuje się, że Ilja Iljicz pół roku próżnuje, ale jak rośnie przez ten czas! Jakiej tuszy nabierze! Jak sypia dobrze! Nie nacieszą się nim w domu, przeciwnie, uważają, że gdy wraca w sobotę od Niemca, bywa chudy i blady.
— Czy to o nieszczęście trudno! — mówili ojciec i matka. — Nauka nie ucieknie, a zdrowia kupić nie można; zdrowie najdroższe mu w życiu. Widzisz, on z nauki przyjechał, jakby ze szpitala wyszedł... Ciałka mu spadnie... chudziutki taki... a swawolnik — radby tylko biegać.
— Tak — zauważał ojciec — nauka, to nie nasz brat! Najsilniejszego w barani róg skręci!
Kochający dziecko rodzice ciągle wynajdywali powody do zatrzymywania syna w domu. Powodów, poza świętami, nie brakło nigdy. W zimie zdawało się nieraz, że — za zimno, w lecie — za gorąco, nie można jechać, a czasem i deszcz zacznie padać, w jesieni słota przeszkadza. Czasem Antipka niepewny — patrzy jakoś niedobrze, pokaże się, że się upił, może być bieda — w drodze zagrzęźnie, przewróci się.
Obłomowcy usiłowali jednak powodom tym nadać jak najwięcej pozorów słuszności w swoich własnych oczach, a szczególnie w oczach Sztolca, który w oczy i poza oczy donerweterował na takie niedbalstwo.
Czasy Prostakowych i Skotininych dawno już minęły. Przysłowie: „wiedza to światło, a niewiedza — ćma“ błądziło już po wsiach i siołach wraz z książkami, rozwożonemi przez wędrownych księgarzy.
Starzy ludzie rozumieli potrzebę wykształcenia, ale oceniali je tylko zewnętrznie. Widzieli, że ci i owi zajmowali stanowiska poważne, otrzymywali „czyny“, „chresty“ i pieniądze nie inną drogą, jak tylko przez naukę; widzieli, że krucho bywało ze starymi kancelaryjnymi urzędnikami, zagorzałymi służbistami i wielbicielami dawnych metod, przyzwyczajonymi do „kawyczek“ i „kruczków“.
Poczęły krążyć złowieszcze wieści o konieczności nietylko umiejętności pisania, ale i o potrzebie innych, niesłychanych dotychczas nauk. Między tytułem radcy a kolegjalnym asesorem była przepaść; ażeby przejść przez most, trzeba było posiadać stopień naukowy.
Starzy służbiści, wychowankowie rutyny i kubanów, wymierali. Wielu z nich, którzy jeszcze nie zdołali umrzeć, usunięto ze stanowiska z powodu niedostateczności wiedzy, innym wytoczono procesy; najszczęśliwsi byli ci, którzy, pożegnawszy się z nowym porządkiem, usunęli się dobrowolnie i schronili do spokojnych kątów, nabytych niezbyt — uczciwemi środkami.
Obłomowcy rozumieli, o co chodzi, rozumieli potrzebę wykształcenia, ale tylko z punktu wygody materjalnej. O wewnętrznej potrzebie nauki mieli wszakże pojęcie bardzo niewyraźne i dalekie od istoty rzeczy. Chcieli też i dla swego Iljuszy zdobyć jakieś świetne przywileje.
Marzyli dla niego o złotem haftowanym mundurze radcy w najwyższej izbie, — matce śniło się nawet gubernatorstwo. Ale godności te chcieliby zdobyć byle jak, jak najtaniej, rozmaitemi sztuczkami ominąć rozrzucone na drodze do nauki i godności kamienie i przeszkody, bez trudu przeskakiwać przez nie, — — uczyć się lekuchno, jak najmniej, nie wyczerpując duszy i ciała, nie do utraty błogosławionej, w dziecinnych latach zdobytej tuszy, a tak sobie, byle tylko zachować przepisane formalności i zdobyć w jakiś sposób dyplom, opiewający, że Iljusza „przeszedł wszystkie nauki i sztuki“.
Cały ten obłomowski system wychowania napotkał silną opozycję w systemie Sztolca. Walka z obu stron była ciężka. Sztolc prosto, ale jawnie i uporczywie zwalczał przeciwników, którzy uchylali się od ciosów w różny sposób, opisany już przez nas.
Decydujące zwycięstwo nie przechylało się. Może niemiecka wytrwałość zwyciężyłaby skostniałość Obłomowców, ale Niemiec spotkał przeszkodę na własnej swojej stronie. Rzecz w tem, że syn Sztolca psuł Obłomowa: podpowiadał mu, lub robił za niego lekcje i przekłady.
Ilji Iljiczowi jasno przedstawia się we śnie własne jego życie w domu rodzicielskim i życie u Sztolca.
W domu, ledwie się obudzi, już przy łóżku stoi Zacharko, późniejszy znakomity jego kamerdyner, Zachar Trofimowicz.
Zachar, jak niegdyś niańka, naciąga mu skarpetki, buty, a Iljusza, już czternastoletni chłopak, robi tyle tylko, że leżąc podstawia mu jedną lub drugą nogę, a gdy się coś wyda mu nie według myśli, rżnie go nogą w nos.
Gdy niezadowolony Zacharko się poskarży, to od starych otrzymuje jeszcze dodatkowego szturchańca.
Potem Zacharko rozczesuje mu włosy grzebieniem, wciąga kurtkę, ostrożnie wsuwając ręce Ilji Iljicza do rękawów, aby go nie utrudzać zbytecznie i przypomina mu, że trzeba jeszcze zrobić to i owo, umyć się rano lub t. p.
Gdy Ilja Iljicz zapragnie czego, dość mu tylko skinąć ręką, a kilkoro sług rzuca się, by mu usłużyć; chce coś wziąć, a nie może dosięgnąć, zapragnie czegoś, coś mu trzeba przynieść, i jako chłopiec młody chętnieby sam sobie usłużył, ojciec, matka, trzy ciotki w jeden głos się odezwą:
— Dokąd? Czego? A Waśka? A Wańka? A Zacharko poco? Hej! Wańka, Waśka! Zacharko! Cóż wy gapie patrzycie? Ja wam...
I nie udało się nigdy Ilji Iljiczowi zrobić coś dla siebie samemu.
Wkrótce przekonał się, że jest to daleko wygodniej — i nauczył się pokrzykiwać.
Czy zejdzie ze wschodów, czy wyjdzie na dziedziniec — nie obejdzie się bez troski, aby nie upadł, nie potłukł się.
Gdy zechce w zimie wyjść do sieni albo otworzyć okno, aby odświeżyć powietrze, zaraz wołania: dokąd? jak można? Nie biegaj, nie chodź, nie otwieraj — przeziębisz się...
Iljusza nie bez zmartwienia zostawał w pokoju, pielęgnowany, jak kwiatek egzotyczny w cieplarni, pod szkłem, rósł powoli, blado.
Niekiedy budzi się taki żywy i świeży, taki wesoły; czuje, że coś w nim gra, kipi, jak gdyby wskoczył w niego jakiś djablik, który go drażni i jakby zaprasza, aby wlazł na dach, siadł na konia i popędził w pole, na łąkę, gdzie koszą siano, albo skoczył na płot, aby rozdroczyć psy wiejskie. Czasem chciałby pędem przelecieć przez wieś, potem w pole, w zarośla, do brzozowego gaju, albo w trzy skoki zlecieć na dno parowu, albo z chłopakami pobawić się w śnieżki lub pomocować się z nimi.
Djablik jakiś wewnątrz siedzący wciąż go podnosi, wstrzymuje się, krzepi, wkońcu nie wytrzyma i nagle bez czapki, jednym skokiem z ganku — już jest na dworze, za bramą, uchwyci po drodze parę garści śniegu i pędzi do kupy chłopaków.
Świeży wiatr jak nożem rżnie mu twarz, mróz szczypie w uszy, usta i chłód w gardło wlatuje, a pierś całą ogarnia jakaś radość. Pędzi, ile nóg starczy, krzyczy, śmieje się.
Dopadł chłopaków, — bęc śnieżką, — nie trafił, ledwie chciał drugą śnieżkę zrobić, gdy w twarz go uderzyła cała bomba śniegu. Upadł, boli go, bo nie przywykł do tego, ale wesół, śmieje się, choć oczy łez pełne...
W domu tymczasem gwałt się zrobił — Iljuszy niema! Na dziedziniec wyskoczył Zacharko, za nim Waśka, Mitka, Wańka, biegną wszyscy jak opętani przez dziedziniec.
Za nimi pędzą dwa psy, chwytając ich za pięty, gdyż, jak wiadomo, nie mogą obojętnie patrzeć na pędzącego człowieka.
Ludzie pędzą z krzykiem i jękiem, psy szczekają — wszystko leci przez wieś.
Dobiegli do chłopaków i rozpoczęli rozprawę po swojemu: jednego za łeb, drugiego za uszy, innego w potylicę, dostało się groźby i ojcom.
Potem dopiero opanowali panicza: ubrali go w przyniesioną szatę ojcowską, okutali dwiema kołdrami i z triumfem na ręku przynieśli do domu.
W domu już go mieli za zaginionego. Gdy jednak ujrzano go zdrowego i całego, radość rodziców była nie do opisania. Podziękowano Panu Bogu za wybawienie go z nieszczęścia, napojono miętą, odwarem bzu, na noc nastojem z malin i przez trzy dni przetrzymano go w pościeli. Dla niego jedno tylko było lekarstwo — znowu polecieć i bawić się w śnieżki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.