Obrachunki fredrowskie/Staropolski obyczaj

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Staropolski obyczaj
Pochodzenie Obrachunki fredrowskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI. STAROPOLSKI OBYCZAJ.

Jak już zaznaczyłem w poprzednich obrachunkach, do najciekawszych rzeczy należą tu ewolucje krytyki. Wyrażają się one nietylko w ogólnym stosunku do pisarza, ale także w zmienności poglądów na poszczególne jego komedje, a nawet na osoby bohaterów. Najjaskrawiej uderza to w stosunku do pana Jowialskiego, o czem kiedyś obszerniej mówiłem. Gdy Tarnowski widzi w panu Jowialskim najmilszego pod słońcem staruszka, Siemieński posuwa się aż do takiego określenia: „Pan Jowialski, ten melancholijny filozof, sypiący pełną garścią głębokie prawdy życia, których nikt nie słucha... upersonifikowana tradycja zdrowego rozsądku, kończąca się, niestety, tylko na nim”... Zestawmy te sądy ze znaną tezą prof. Kucharskiego, dla którego komedja ta piętnuje rozpalonem żelazem „życie nikczemne” jowialszczyzny, lub z koncepcją p. Jerzego Stempowskiego, który w niezmąconym dobrym humorze jowialisty widzi euforję charakterystyczną dla... paraliżu postępowego. I pomyśleć, że dobry Chmielowski uważał, iż u Fredry jest wszystko tak jasne... Wręcz przeciwnie, jak już zaznaczyłem kilkakrotnie, okazuje się, że niema pisarza, co do którego więcejby się tworzyło dziś rozbieżności. Uświadomić je sobie, to może najlepsza droga do ich pogodzenia.
Jedną ze sztuk, w której ocenie zdarzało się tych rozbieżności najmniej, była Zemsta. Znajdowała ona łaskę nawet ongi u najsurowszych krytyków Fredry. Ale co do mnie, widzę znowuż w tej zgodności pewne nieporozumienie. A mianowicie dlatego, że wszystkie niemal entuzjazmy krytyki podnosiły zwłaszcza moralne walory Zemsty, jej atmosferę. Dla Pola w Zemście — „nakoniec przemówiła przeszłość narodowa”. Pisze Pol, że, „kiedy salonowe sztuki fredrowskie były obrazem powszechnego zepsucia, które tylko w innem okazane świetle już tragiczne mogły budzić uczucia, pozostanie Zemsta po wszystkie czasy obrazem uczciwego obyczaju, szczęścia i cnoty domowej”...
Sąd ten powtarza się wciąż w literaturze fredrowskiej. „Jedyna komedja Fredry, — stwierdza prof. Chrzanowski, — która się kończy Bogiem i odzwierciadla obyczaj staropolski i duszę staropolską”.
I wszyscy grają w tę dudkę...
Nie pierwszy to raz obserwuję to zjawisko. Polemizowałem już niegdyś z powodu Dam i huzarów o ten „zacny obyczaj” i „życie nieskomplikowane”. To samo tutaj. Sztuka kończy się Bogiem? Trudno nie zauważyć, że, gdyby nie „dwa posagi” Klary, sztuka nie kończyłaby się Bogiem, ale nowym procesem wytoczonym przez nieubłaganego rejenta. „Uczciwy obyczaj”? — te pieniactwa, gwałty, fałszywe świadectwa, bałwochwalczy kult pieniądza; „obraz cnoty domowej” — te szacherki z podstoliną, która wędruje niemal z rąk do rąk i w którą ojciec, przez zemstę, chciwość i pychę, chce ubrać własnego syna? Promienny uśmiech Fredry zmienia te wszystkie brzydactwa w piękno, ale czar tego uśmiechu nie powinien urzec aż do popełniania tak grubych omyłek natury moralnej. Chociaż, z drugiej strony, tego rodzaju „kiksy” zdarzają się do dziś zarówno w naszej literaturze jak krytyce tak często, że byłbym skłonny uważać je właśnie za najautentyczniejszą puściznę staropolszczyzny. A już cała niemal fredrologja roi się od nich.
Bo jeszcze dalej posunął się prof. Kucharski... Ale tutaj maleńkie wyjaśnienie. Zauważyłem, iż prof. Kucharski skłonny jest przypuszczać, że ja mu się sprzeciwiam tak często przez przekorę, lub że mu chcę dokuczać. Ani trochę. Poprostu, prof. Kucharski zajął tyle miejsca w nowszej wiedzy o Fredrze, rozwinął tak żywą czynność, wniósł tyle nowych myśli (przeważnie błędnych), zyskał tak potężne środki oddziaływania zarówno przez wydania krytyczne jak przez popularne opracowania komedyj Fredry, że każdy kto tu podejmuje w jakiejkolwiek mierze rewizję, wciąż musi się natykać na jego prace i poglądy. Zgóry zaznaczam, że zdarzy mi się jeszcze nieraz mu sprzeciwić, a zawsze w najlepszej intencji.
Zatem, prof. Kucharski posuwa się tak daleko, że twierdzi, iż niezrozumieniu przez publiczność Pana Jowialskiego zawdzięczamy Zemstę i że poeta chciał w tej komedji pokazać, jak pojmuje istotną staropolskość. „Demonstrując publiczności, — pisze prof. Kucharski o Fredrze — jak istotna przeszłość staropolska w sztuce wyglądać może, jak on ją pojmuje i jak na nią patrzy, tem wyraźniej pragnął się zastrzec przed przypuszczeniem uczuciowej i artystycznej solidarności z figurą Jowialskiego”.
Strasznie to jest wiatrem podszyte. Stuletnie jakoby niezrozumienie Pana Jowialskiego przez teatr i aktorów, to dopiero teza prof. Kucharskiego, bynajmniej nie dowiedziona. Słynne niezadowolenie Fredry ze śmiechu publiczności na tej komedji, oparte na dość wątpliwej anegdocie, odnosiłoby się w każdym razie do daty znacznie późniejszej niż premjera Pana Jowialskiego. Na tym domku z kart buduje prof. Kucharski drugi; mianowicie wytłumaczenie pobudek (!), jakie skłoniły Fredrę do napisania Zemsty (której pomysł i pierwotna redakcja o kilka lat zresztą wyprzedzają Pana Jowialskiego). A wszystko to podaje prof. Kucharski nie jako swój osobisty i bardzo dowolny koncept, ale w formie kategorycznej, mogącej zasugestjonować czytelnika, że istnieją w tej mierze jakieś realne dane czy dowody intencyj poety. Tak się nie robi!
Wszystko to nasunęło mi jedną myśl. Uczynić sobie zabawę i odczytać jeszcze raz tę uroczą a tak dobrze mi znaną Zemstę, ale odczytać z nastawieniem wyłącznie życiowem, obyczajowem. Czytajmy.
Już pierwsze słowo informacji autorskiej jest bardzo charakterystyczne: „Pokój w zamku cześnika”. Co to znaczy? Czy pokój cześnika, czy zamek cześnika? Ze składni wynikałoby, że zamek. Ale w wierszu 24 czytamy: „Bawi z nami w domu Klary”... — zatem, jesteśmy w domu Klary; toż samo wiersz 124 powiada: „Ojciec Klary — kupił ze wsią zamek stary... — Tu mieszkamy jakby sowy”...
Czyj więc, u licha, jest zamek, u kogo właściwie jesteśmy? I tutaj — mimowoli, jak sądzę, — dał Fredro bardzo charakterystyczny rys szlachetczyzny. Cześnik jest opiekunem Klary: cóż zwyklejszego, niż owo zatarcie granicy między mieniem opiekuna a mieniem sierot, z którego opiekun przez czas ich małoletności bez kontroli korzystał! Konsekwencją takich opiek bywało albo przymusowe małżeństwo sieroty z opiekunem, albo też wydanie jej, również wpół przemocą, zamąż, za tego kto pokwituje opiekuna z rachunków opieki; — często za starca lub brudną figurę. Jakże częste są takie sytuacje w dawnej literaturze, wiernie w tym względzie malującej życie.
Czemu cześnik mieszka w domu Klary? Nie chcę robić plotek, ale podejrzewam, że interesy cześnika są mocno zaszłapane. Inaczej, czemuby on, beznadziejnie stary kawaler, tak kwapił się naraz do żeniaczki, — wszystko jedno z kim, — i to rozpoczynając kroki przedślubne od pilnego wertowania ekstraktów tabularnych? „Co za czynsze — to kobiéta!” — wykrzykuje zachwycony, przeglądając dokumenty majątkowe podstoliny. Te jej czynsze uratowały może Klarę... „Qua opiekun i qua krewny — miałbym z Klarą sukces pewny”... Śmiejemy się, ale, gdyby to nie było w komedji, groźnie brzmiałyby te słowa. Wiemy, co to znaczy: ten sam pleban, który z końcem sztuki „czeka już w kaplicy”, aby, na rozkaz pana, dać ślub mniejsza o to komu i mniejsza o to z kim, in blanco, pobłogosławiłby tem skwapliwiej przymusowy związek bogatej a bezbronnej sieroty z opiekunem. Może dlatego, w tym zamku, gdzie jest posażna panna na wydaniu, żyje się „jakby sowy?”. Aby nie dopuścić do niej możebnego konkurenta?
Ale wdówka dochody „ma znaczniejsze”; więc, „choć u niej co w ukryciu — Bóg to tylko wiedzieć raczy”, cześnik decyduje się na wdówkę i osiąga sukces, dzięki temu, że podstolina jest zrujnowana a zapewne cześnika ma za bogatego, jak on znów ją. W epoce patrjarchalnego obyczaju, niejedno małżeństwo było taką oszukańczą grą, sprzedawaniem ślepego konia na jarmarku.
Nawiasem mówiąc, sądzę, że cześnik bynajmniej nie jest tak wielkim panem, jak to mniemają niektórzy krytycy, urzeczeni jego karmazynowym kontuszem. Skąd! Cześnik (powiatowy), to bardzo skromna godność tytularna, fikcja fikcji; Raptusiewicz, to nazwisko niezbyt karmazynowe; majątek — conajmniej niewyraźny. Ten rębajło sejmikowy, którego szabla „niejednego posła wykrzesała z kandydata”, należy najwyraźniej do owej masy szlacheckiej, wysługującej się możniejszym od siebie. (Inaczej inni byliby jego „krzesali” na posła: już widzę naszego cześnika posłem!). Może to był wielki los w życiu cześnika, że się dorwał tej opieki nad bratanicą starościanką, co już przedstawiało jeden szczebel wyżej. Kiedy ten cześnik szumnie woła: „hola ciury, hej dworzanie”, na nieistniejących dworzan, albo kiedy się odgraża, że „pozna szlachcic po festynie, jak się panu w kaszę dmucha”, można przypuszczać, że raczej to jest doskonałym wyrazem owych „fumów”, któremi jeden szlachetka wynosił się nad drugiego. Mam wrażenie, że hrabia Fredro, bywały Europejczyk, z pobłażliwą ironją patrzy na pańskość tego brata szlachcica z wiechciami w butach, jakich jeszcze tylu widział dokoła siebie. Zapewne, jest ten cześnik czemś dostojniejszem od rejenta, choćby dlatego że cześnik pił, bił się i tracił, gdy tamten krzątał się i ciułał; ale ciemny, bez ogłady, wiszący u bratanicy, jest ten cześnik, który „w powiecie całej szlachcie pokarbował nosy”, bardzo w istocie pokątną wielkością. Godne wreszcie uwagi jest, że swoje najdelikatniejsze sprawy sercowe i honorowe powierza cześnik Papkinowi, głupcowi i mocno szubrawej figurze. I w tem jest wyborna pointa: ten cześnik jest poniekąd pasorzytem w domu Klary i ma tam swojego pod-pasorzyta Papkina; buffon ma swego buffona. I cały ten mur graniczny, o który cześnik się tak sroży, nie jest nawet jego...
Jedna jest rzecz godna uwagi: przez cały czas akcji, nigdy — z wyjątkiem samego zakończenia — cześnik nie spotyka się z Klarą. Takt Fredry oszczędził mu tej drażliwej sytuacji. Bo Klara ma ostry języczek: mógłby jeszcze ten stryjo usłyszeć jakie słówko prawdy.
A rejent, niewolący syna do związków z podstoliną, której przeszłość nie jest dlań tajemnicą; rejent wciąż z Bogiem na ustach, żyjący obłudą, chciwstwem i nienawiścią? Wszyscy go pamiętają, gdy wygłasza obleśnie owo: „cnota, synu, jest budowa, — jest to ziarno, które sieje”... lub gdy, w swej rozkosznej kwiecistym barokiem retoryce, cynicznie dziękuje lafiryndzie, która, z „arcywielkiej łaski”, raczy „syna jego dzielić łoże”... Zaiste, obraz „uczciwego obyczaju, szczęścia i cnoty domowej”...
Zauważmy nawiasem, że chciwość, złość i próżność oślepiły rejenta tak, że ten kauzyperda podpisał najgłupszą w świecie umowę (owe sto tysięcy), która omal go nie zrujnowała. I to jest rys znakomity!
Co do rejenta, nikt nie miał złudzeń; ale kiedy krytyka (Chmielowski) przeciwstawia mu cześnika, który jakoby „nigdy nie używa podstępu, fałszu i obłudy”, wówczas godzi się wspomnieć scenę pisania listu, artystycznie uroczą, ale inaczej nieco przedstawiającą się gdyby ją wziąć obyczajowo, lub, broń boże, moralnie. Czy trzeba przypominać tę scenę? Cześnik dyktuje tu list, niby od Klary do Wacława; czyli że, aby schwytać syna swego wroga w pułapkę, opiekun ten fałszuje list kompromitujący jego własną pupilkę, narażający, wedle ówczesnych pojęć, cześć jej w najwyższym stopniu. I mówi się, że rejent jest podstępny, a cześnik porywczy, ale idący prostą drogą! Ten cześnik radby był krętaczem, jedynie inteligencja mu nie dopisuje. Wreszcie, nie mogąc wybrnąć z listu, posyła pokojówkę, aby imieniem Klary zaprosiła Wacława. Zaczajeni ludzie chwytają młodego człowieka, poczem stawia mu się dylemat: „Lub do turmy pójdziesz na dno, — gdzie że siedzisz trudno zgadną, — albo oddasz rękę Klarze”. A zważmy, że cześnik nic nie wie o wzajemnej skłonności Wacława i Klary; jedyną jego pobudką, to owo cudowne: „rejent skona”... Abyśmy zaś nie mieli co do wartości jego postępku żadnych wątpliwości, dodaje: „A jeżeli starościanka — pójść nie zechce do ołtarza, — jest tu druga jej bratanka, — tej za ciebie pójść rozkażę... — Pleban czeka już w kaplicy”...
Ładną w istocie rolę gra ten pleban w „jedynej komedji Fredry, która kończy się Bogiem”... Daje śluby jak moljerowski aptekarz lewatywy!
Zważmy, że takie poczynania, takie wybryki gwałtu i samowoli, były dość wiernem odbiciem obyczaju, i że, jeżeli która, to ta sztuka pokazuje sprawy, które „w innem okazane świetle, już tragiczne mogłyby obudzić uczucia”, — jak to o utworach Fredry, z dość osobliwem wyłączeniem Zemsty, pisał Pol.
Sławi się zdawiendawna — i słusznie — piękno apostrofy cześnika: „Nie wódź nas na pokuszenie, — ojców naszych wielki Boże; — skoro wstąpił w progi moje, — włos mu z głowy spaść nie może”... I w istocie, tajemnicą poezji Fredry jest, że w chwili gdy cześnik wymawia te słowa, zachwyceni zapominamy najzupełniej, że ten sam cześnik przed chwilą niegodnym podstępem zwabiał „w progi swoje” syna sąsiada, aby, pod grozą turmy, zmusić go do świętokradzkiego sakramentu... Bo i on zapomniał najzupełniej, i godzi te dwie rzeczy doskonale, i w tem jest poetycka prawda tej sceny.
Rzecz kończy się — jak wiadomo — szczęśliwie, dzięki dubeltowemu posagowi Klary. Jedynie pod tym wpływem, rejent, który dopieroco powiadał do ożenionego już syna: „wstań serdeńko i chodź ze mną”, mięknie i mówi do siebie: „dwa majątki, kąsek gładki”; i dopiero pod tym znakiem następuje owa „zgoda”, do której „Bóg rękę poda”; bo ciągłe mieszanie imienia boskiego do najpodlejszych szacherek jest bardzo dla tej staropolszczyzny charakterystyczne.
Dodajmy podstolinę, która, zawarłszy kontrakt z rejentem na zasadzie swego fikcyjnego majątku, wpół-oszukańczo wyłudziła odszkodowanie w klauzuli i najspokojniej wyciąga po nie łapkę. I kto wie, przy owych stu tysiącach wycyganionych z jego pupilki („te z mojego ja zapłacę” — powiada niedbale Klara), podstolina wyda się może za cześnika?...
Wszystko to jest bardzo żywe, prawdziwe w każdem słowie i geście, i wiernie maluje obyczaj szlachecki, zwłaszcza z epoki rozkładu; co do artyzmu, co do wizji świata, Zemsta jest klejnotem jedynym w skarbcu komedjowym wszystkich literatur. Topnieję z rozkoszy, oglądając ją dobrze graną na scenie. Ale uważać ją, za autorem Przygód Benedykta Winnickiego, za „wzór poczciwości, szczęścia i cnoty” to mi się wydaje osobliwem nieporozumieniem. Jeszcze dziwniejsze wydaje mi się, że ktoś odważa się twierdzić, — i budować na poparcie tego twierdzenia jakże sztuczne konstrukcje, — że Fredro „chciał tu pokazać, jak pojmuje prawdziwą staropolszczyznę”! A już najdziksze, to widzieć w Zemście, jak tenże sam komentator, — „królewskie blaski przeszłości”. Co tu jest królewskiego? — królewska jest tu tylko poezja Fredry; reszta, to małe świństwa drobnych ludzi.
W apoteozie tego ponurego sarmatyzmu nasza nowa krytyka przelicytowała swoich poprzedników. Jeżeli Tarnowski, (który wielbił Fredrę niemal bez zastrzeżeń, ale w ocenie fredrowskiego świata znał proporcje, mocium panie), charakteryzując (1876) dwóch bohaterów Zemsty, powiadał, że, gdyby mieli stanowisko i siły potemu, cześnik „urażony, podniósłby rokosz jak Zebrzydowski o kamienicę”, a rejent, „jak Radziejowski, wyniósłby się chyłkiem i sprowadziłby Szwedów”, — to prof. Kucharski pisze, ni mniej ni więcej, że „Polska urosła z takich dwu sił i wartości: z połysku stali w ręku takich rębaczy jak Raptusiewicz, i z nieugiętej żelaznej woli, skupionej w mózgu takich bajecznych głowaczy jak Milczek”.
To się nazywa podbijać bębenka! Skoro już tak daleko sięgać, sądzę, że z większem podobieństwem do prawdy możnaby powiedzieć, że Polska upadła przez takich ciemnych warchołów jak cześnik, który, jak był konfederatem barskim, tak samo mógł być konfederatem targowickim, i przez takich sobków, krętaczy i pieniaczy jak rejent, którego „bajeczna głowa” objawia się głównie rutyną w dostarczaniu fałszywych świadków („nie brak świadków na tym świecie” — artystycznie ten wiersz jest cudem nad cudy, ale czy nie przechodził nas zimny dreszcz, kiedy go wymawiał stary Rapacki?); słowem, upadła przez zapóźnienie się w tępej i zmurszałej szlachetczyźnie.
I dziwi mnie, że kiedy „przyszła kryska na Matyska” i kiedy, zdawałoby się, zaczęła się z takim impetem podjęta przez prof. Kucharskiego rewizja stosunku do świata fredrowskiego, wszystko skrupiło się — aż do zbytku — na jowialszczyźnie, a skończyło się apoteozą raptusiewiczostwa. Przecież to są dwie fizjognomje tej samej rzeczy; w czem życie cześnika, pędzone w towarzystwie Papkina i Dyndala, ma być godniejsze? Przez tę konfederację? Może i pan Jowialski zamłodu był w jakiej konfederacji? Kto go wie...
A konkluzja tych uwag? Jeśli nicuję tak wartość moralną tego minionego świata, to dlatego, że widzę pewne niebezpieczeństwo w stosunku do poety. Materjał życiowy, z którym związany jest nierozdzielnie artyzm Fredry, stanowi niemałą zaporę w tem aby ten artyzm przemówił w całej pełni do ludzi dzisiejszych. Uczyć ich, w jaki sposób cud sztuki zdolny jest przetworzyć w piękno przeciętną lub najlichszą bodaj rzeczywistość, oto jedno z zadań krytyki wobec Fredry. Ale wmawiać w dzisiejszego widza, w młodzież zwłaszcza, że ciemnota i łajdactwo w kontuszu — byle podlane bigoterją — są poczciwością i cnotą, że są „królewskim blaskiem przeszłości“, to znaczy wyzywać jej krytycyzm, którego, w stworzonem niebacznie nieporozumieniu, łatwo pada ofiarą dzieło poety. A znów, jeżeli się to uda wmówić, to tem gorzej...
Bo jest tu jeszcze jedno. Wspomniałem na wstępie o naszych nagminnych „daltonizmach etycznych“. Uderzają mnie one tak bardzo, że, kiedy się zastanawiam nad obrazem naszej literatury scenicznej, którą śledzę jako krytyk od lat kilkunastu, i kiedy rozważam jakąby można znaleźć najogólniejszą jej cechę, cechą tą wydaje mi się właśnie ów daltonizm. Ileż widzieliśmy sztuk, w których autor uważa postępowanie tego i owego ze swoich bohaterów za wzór szlachetności, gdy w istocie jest zgoła przeciwnie. Ileż razy krytyka pieje o „czystej atmosferze“ utworu, w którym dzieją się same draństwa, byleby tylko dziewicę dotaszczono nietkniętą do ołtarza. A takie nieuporządkowanie stosunku do literatury musi ciążyć i na życiu. Dlatego niemal z przerażeniem czytam np. w monografji fredrowskiej prof. Chrzanowskiego o „poczuciu honoru“ majora w Geldhabie, albo o „niemałej wartości moralnej“ cześnika z Zemsty. Stosunek fredrologów do fredrowskiego świata demonstruje z całą naiwnością, ile jeszcze sarmatyzmu spod najciemniejszej gwiazdy pokutuje w naszych obiegowych kryterjach moralnych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.