Obrachunki fredrowskie/Trochę komiczna nauka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Trochę komiczna nauka
Pochodzenie Obrachunki fredrowskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII. TROCHĘ KOMICZNA NAUKA.

Zanim posuniemy się dalej w tych „obrachunkach“, pozwolę sobie na małą dygresję. Zamłodu studja moje zaczęły się od innych gałęzi wiedzy: dopiero późno i na własną rękę zaszedłem do literatury. Tembardziej, zajmując się przeważnie piśmiennictwem obcem, nie stykałem się długo z t. zw. polonistyką. Obecnie, rozciekawiony zagadnieniem Fredry, przewertowałem mniejwięcej całą naszą fredrologję. Uderzyło mnie wiele rzeczy, którym, nie włożony do nich zawodowo, dziwowałem się z całą świeżością zdziwienia. Ponieważ spostrzeżenia moje mają ogólniejszy charakter, może nie bez pożytku będzie zwierzyć się z nich pokrótce; że zaś chodzi mi o samą rzecz, a nie o dokuczanie komukolwiek, dając przykłady, będę omijał nazwiska. To może być dobre ćwiczenie seminaryjne dla młodych polonistów: niech zgadują, co jest z którego profesora.
Naukowość historji literatury zawsze pono będzie miała cechy niepoważne. „Wiedza“ jest tu rzeczą wątpliwą; może wieść prostą drogą do głupstwa — i dodać mu wagi! — o ile nie jest złączona z wrodzonem poczuciem materjału. Toż samo praca. Nie można mówić o muzyce bez słuchu; otóż „muzykalność literacka“ jest rzeczą, która dość często stroni od najpilniejszych naukowców. Mogliby, mimo to, zapewne, oddawać sporo usług; cóż, kiedy łatwo zatracają granice swojej kompetencji, zwłaszcza gdy, posadzeni na katedrze profesorskiej, przechodzą od szperań do syntez, do egzegez twórczości, oczywiście wedle swoich pojęć i swojemi metodami. Na dowód jak karykaturalne wynikają stąd rzeczy, dam jeden przykład — wzięty spośród wielu. Chodzi znów o Zemstę Fredry. W poprzednim rozdziale wspominałem tezę profesora, który stwierdził „naukowo“, że Fredro napisał Zemstę, aby „się zastrzec przed przypuszczeniem uczuciowej i artystycznej solidarności z figurą Jowialskiego“. A oto mamy drugą tezę, niemniej naukową. Inny profesor, tłumacząc powstanie Zemsty, powiada, że Fredro „chciał w Zemście utworzyć komedję przedmoljerowską, to znaczy, jako wielki moljerista, postawił sobie zagadnienie, jakby mogła wyglądać komedja polska, gdyby ją ktoś w okresie przedmoljerowskim chciał napisać“...
To jedno zdanie powinnoby wystarczyć, aby zdjęto łagodnie owego profesora z katedry, a katedrę oddano do dezynfekcji. Bo czy można doprawdy spiętrzyć więcej niedorzeczności w jednem zdaniu? Więc komedja przedmoljerowska — gdyby istniała w Polsce — wyglądałaby tak jak Zemsta! I cowięcej, Fredro, pisząc Zemstę, postawił sobie takie „zagadnienie“!!...
To jest w istocie przerażająca próbka historji literatury jako „wiedzy ścisłej“. Z takich odkryć składają się nieraz całe rozprawy, prace, dzieła... Takie metody „badań“ stosuje się przez dziesiątki lat w seminarjach, na takich mądrościach wychowują się młodzi.
Lekkomyślność rozumowań i wniosków w tej „naukowej“ krytyce literackiej bywa zdumiewająca. Przyczyniają się do tego bardzo mylne pojęcia tych ludzi o psychice artysty i o mechanizmie twórczości. Znów dam mały przykład, dokąd można zajechać taką metodą.
Fredro wyraził się gdzieś w rozmowie, że Męża i żonę pisał bez planu. Syn Fredry, cytując słowa ojca, dodaje, że „to jest rzadki wypadek, aby autor napisał dobrą komedję, nie mając w głowie przynajmniej ogólnych jej zarysów“. Na tem powiedzeniu znowuż pewien uczony profesor wznosi gmach wielce ścisłych wniosków. Orzeka, iż, skoro rzecz jest dobra, a nic dobrego bez świadomej pracy powstać nie może (!), Fredro musiał „mieć przed oczami jakąś gotową, bardzo dobrze zbudowaną komedję obcą”, z której swoją naśladował, i że prawdopodobnie ta komedja kiedyś się odnajdzie, robiąc wszystkim niespodziankę. „Póki to nie nastąpi, — konkluduje nasz profesor, — wolno narazie przypuszczać, a przynajmniej się łudzić, że to jest komedja oryginalna“...
Znowuż trudno w jednem zdaniu skupić więcej fałszywych wniosków. Po pierwsze, to co sam poeta mówi o powstaniu swego utworu, może być interesujące, ale nie jest żadnym dokumentem; o tem wie każdy, kto przestawał z żywymi artystami. Powtóre, obok tworzenia świadomego, istnieje cały ważniejszy nieraz proces toczący się w podświadomości. Pan Tadeusz rozrósł się z zamierzonego małego opowiadania, prawie podobnie jak Ogniem i mieczem; Wesele zaczął Wyspiański pisać od środka, może nie mając pojęcia co z tego wyjdzie; takich przykładów możnaby dać sporo. Mechanizm twórczości bywa rozmaity, — aż do improwizacji. Więcej może dzieł powstało bez planu, niż z planem; nie mówiąc o tem, że często plan ten w czasie tworzenia najzupełniej się zmienia. Ale najszczególniejszy jest wniosek, — jakże pochopnie wysnuty i z jak nikłych przesłanek! — że utwór, który równocześnie „nauka“ uznała za jedną z najświetniejszych komedyj Fredry, będącego znów jednym z największych komedjopisarzy świata, musi być wiernem naśladowaniem jakiejś tajemniczej komedji obcej, która się tak gruntownie skryła, że jej dotąd nikt nie znalazł; a Bóg wie jak gruntownie przetrząśnięto wszystkie „wpływy“ działające na Fredrę!
Wpływy! Tę wpływomanję atakowano już nieraz i zaczepiano wartość tej metody. Nie znaczy to oczywiście, aby przeczyć faktowi zapłodnień duchowych i odmawiać prawa do ich badań. Owszem, ten proces zapylenia jest rzeczą jedną z najciekawszych, ale najdelikatniejszych. W naszej nauce literatury, a zwłaszcza we fredrologji, sprowadza się to badanie do mechanicznego i często bardzo naciąganego zestawiania figur i sytuacyj. Odkąd jestem krytykiem teatralnym, zdawałem sprawę z tysiąca blisko sztuk i wiem jak bardzo powtarzają się w teatrze motywy, tak że dla każdej sceny możnaby znaleźć obfitość parantel, często zgoła autorowi nieznanych. Cała rzecz w tem, że nowsi autorowie chodzą sobie na swobodzie i nikt ich nie bierze na śledztwo, a inni — „klasycy“ — dostąpili tego wątpliwego honoru, że muszą zdać rachunek z każdego słowa. Kto się tam troszczy o analogje i „wpływy“ w sztukach Kiedrzyńskiego, Perzyńskiego, a nawet Zapolskiej! Natomiast u Fredry niema sceny, w której nie znalezionoby tuzina zapożyczeń. Byłaby to dość niewinna zabawa quasi-naukowa, gdyby z niej nie płynęła sugestja, bynajmniej nie obojętna, owszem szkodliwa, a przeraźliwie sprzeczna z prawdą, że Fredro jest — najmniej oryginalnym z naszych scenicznych pisarzy! W dodatku traktuje się na jednym planie błahe komedyjki Fredry i jego arcydzieła: wyliczywszy wszystkie rzekome pożyczki jakiejś Lity et Comp., lub czegoś podobnego, taki profesor konkluduje z całą powagą, że „Fredro nie odznaczał się bogatą inwencją“...
A ścisłość tych bardzo ścisłych kryterjów wiedzy ścisłej? Oto znów jeden przykład wśród wielu.
Zauważył ktoś, że motyw Gwałtu co się dzieje! Fredry pokrewny jest komedji Marivaux La nouvelle colonie. Pewien młody romano-polonista rozwinął to spostrzeżenie obszernie, wykazał analogje i stwierdził niezbicie zależność. Analogje były absolutnie przekonywające; na ich zasadzie znowuż pewien uczony profesor orzekł w swojem dziele, iż podobieństwo jest tak wyraźne, że go „prostym przypadkiem wyjaśnić nie wolno" i że trzeba uznać Nouvelle colonie za niewątpliwe źródło Fredry. Wielki stąd honor spłynął na młodego romano-polonistę; gdyby wojna nie zmieniła biegu jego karjery, byłby niechybnie został profesorem. Ale, zaledwie ustalono niezłomnie ów fakt naśladownictwa, inny uczony wykazał, że Fredro nie mógł znać komedji Marivaux, która nie była grywana i która nigdy do czasów Fredry nie pojawiła się w książkowem wydaniu. Na to, inny badacz podniósł, że Fredro mógł ją poznać z numeru Mercure de France z roku 1750. Na co znów inny zauważył, że więcej niż wątpliwe jest, czy w obozie napoleońskim, potem w Rudkach, czy w Bieńkowej Wiszni, a nawet we Lwowie, Fredro miał sposobność wertować rocznik Mercure de France z r. 1750... Oczywiście, wszystko to dało przyczynę do szeregu uczonych publikacyj. Przypomina mi to historję archiwisty z jakiejś komedji Flersa. Ów archiwista znalazł pewien dokument i ogłosił go; dostał za to palmy akademickie. Po jakimś czasie wykazał, że ten dokument jest fałszowany, i dostał za to rozetkę „instruction publique“ — wyższy stopień tego odznaczenia.
To są drobiazgi; ale skoro zestawić wszystko co tu przytoczyłem, mam wrażenie jakiegoś fałszywego stosunku do literatury wogóle. Mimowoli, uczeni szperacze sądzą twórczość poety miarą swojej pracy, z jej planowością, skrzętnością, metodycznością. Jak uczony ma obowiązek znać wszystko co napisano wprzódy w obrabianym przez niego przedmiocie, taksamo wyobraża sobie że jest i z poetą, i do faktu tego przykłada przesadną wagę. Znów dam charakterystyczny przykład, zaczerpnięty z pracy o domniemanym wpływie Ślubów panieńskich Fredry na Il ne faut jurer de rien Musseta. Znał czy nie znał Musset polską komedję, przełożoną lichą prozą na francuskie i wydaną w jakimś zbiorze? Przychylając się do tego że znał, nasz uczony pisze (polszczyzną znowuż coprawda zbyt... polonistyczną): „Natomiast bodaj że prawieby stwierdzić można, że w r. 1835, w dobie swej intensywnej twórczości dramatycznej, Musset tak dobrze jakby chyba nie mógł nie znać wydawnictwa zbiorowego, poświęconego właśnie arcydziełom teatru europejskiego“.
Nie wchodzę tu na razie w meritum sprawy, — czyli w kwestję owego „wpływu“. Ale, przyznaję, wcale nie wydaje mi się konieczne, aby dwudziestokilkoletni francuski poeta, przechodzący wówczas swoje najburzliwsze dramaty sercowe, musiał wertować zbiorowe wydawnictwa poświęcone teatrowi europejskiemu, dlatego że, bez myśli o scenie, odniechcenia rzucał na papier swoje urocze „przysłowia“ sceniczne. Nasz profesor wyraźnie urobił sobie Musseta na swoje podobieństwo.
„Bodaj że prawieby stwierdzić można, że tak dobrze jakby chyba nie mógł nie znać...“ Ten cytat należałoby wyryć jako godło w naszych seminarjach polonistycznych.
Jedna rzecz uderzyła mnie jeszcze w czasie tej podróży przez fredrologję, oglądaną z lotu... Nie „z lotu ptaka”, to byłoby pretensjonalne; powiedzmy z lotu ćmy dążącej do światła wiedzy ścisłej. Otóż, zauważyłem, że ta nasza literatura par excellence krytyczna bardzo mało uprawia krytykę we wzajemnym stosunku uczonych do siebie. Cóż za kontrast między krytyką „wolnopraktykującą“, która nie nakłada rękawiczek aby sobie wzajem wytykać błędy, a kurtuazją i oględnością, z jaką się to dzieje — o ile wogóle się dzieje — w naukowej polonistyce. Jakiż tu przykładny — zbyt przykładny — respekt młodszego pokolenia wobec starszego! Podczas gdy wolnopraktykujący literat, począwszy od pewnego okresu życia, bywa przedmiotem mniej lub więcej gwałtownej i nieprzebierającej w środkach niechęci tych co przychodzą po nim, w sferze naukowej panuje pod tym względem prawdziwa sielanka.
Wynika to poniekąd z organizacji cechu naukowego. Kto pisze najczęściej o pracy czy książce profesora? Albo młody kandydat na docenta, albo inny profesor, kolega w dostojeństwie. Szanujcie, abyście byli szanowani... Stąd specjalny styl tych ocen; nawzajem czapkują sobie biretami i kiwają berłami; jeżeli znajdzie się źdźbło krytyki, to zawinięte dla niepoznaki w komplement, dostrzegalne ledwie dla paru specjalistów. Zwykle, praca naukowa zaczyna się od stwierdzenia, że poprzednik wszystko już najlepiej i najpiękniej powiedział, tak że niema co i dodać. Choćby się nawet miało mówić coś zgoła przeciwnego. A jeżeli chodzi o ocenę pracy młodszego naukowca, to znów ten młodszy jest zwykle uczniem jakiegoś autorytetu, który go kryje. Wszystko to uderzyło mnie przy wertowaniu literatury fredrowskiej, i to jest może powodem, że tyle karykaturalnych tez przechodzi tak gładko i nawet cieszy się aplauzem, obrasta po jakimś czasie powagą. Ba, tyle — mówiąc poprostu — byków uchodzi bezkarnie! Jest naprzykład książka profesorska o Fredrze, w której każdy wypad w dziedzinę literatury francuskiej roi się od lekkomyślnych omyłek; o tej książce pisał bardzo obszerną recenzję inny profesor, z fachu i wykształcenia romanista; otóż, zdumiony byłem, widząc jak skutecznie dokładał starań aby nie zauważyć ani jednej z tych gaff swego kolegi. Brak jest atmosfery ostrego starcia zdań, szczerej krytyki. Jeden stary Brückner, mimo że też kurtuazyjnie unika krytyki personalnej, czasem, na jakieś zbyt fantastyczne rojenia fredrologiczne, wykrzykuje rzeźko swoim zawiesistym językiem: „Na to niema zgody!“.
Pewne światło na te sprawy rzuca niedawna enuncjacja jednego z profesorów, gdzie, z okazji jakiejś toczącej się polemiki o ciało uniwersyteckie, czytaliśmy co następuje: „Różnic nie daje jeden profesor drugiemu odczuwać. Wszyscy cenią się jednakowo i poważają. W ciele nauczycielskiem obowiązuje zasada autorytetu. Co mówi botanik o botanice, to się uznaje za prawdę i orzeczenie ostateczne... Stąd pochodzi ta rzekoma pewność profesorów, która niewtajemniczonych w życie uniwersyteckie uderza. Jest ona niczem innem jak uznaniem kompetencji profesora w zakresie jego przedmiotu i ostatecznie w nauczaniu niezbędna jak komenda pułkownika w koszarach“...
Nie mieszam się do botaniki: może w niej ta subordynacja jest pożądana? Ale w takiej gałęzi wiedzy jak historja literatury, ów dogmat „jednakowego poważania”, te komendy „pułkowników w koszarach”, wydają rezultaty oszołamiające. Bo wiecie, kto głosi w wyżej cytowanym ustępie zasadę autorytetu? Ten sam nieborak, który wzniósł ową piramidę głupstwa w tezie o Zemście jako... komedji przedmoljerowskiej, i wiele innych niemniej piramidalnych piramid. To jego dość naiwne wyznanie tłumaczy nam wiele. W rezultacie, nikt nad tym całym kramem nie wykonywa kontroli: literaci nie, bo to jest „nauka”, a naukowcy nie, bo się... poważają nawzajem. I dopóki szanowna konfraternia historyczno-literacka nie zmieni obyczaju okadzań się wzajemnych na zasadę zdrowej krytyki, dopóty skazana będzie na to, aby psuć mnóstwo papieru napróżno i pozostać trochę komiczną nauką.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.