<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Obraz VI
Pochodzenie Czciciele szatana
Wydawca Biblioteka Nowości
Data wyd. 1918
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OBRAZ VI

Krwawy zachód pokrył szkarłatną oponą Neapol, zabarwił zatokę morską, rozlał się szeroko, aż hen, po kraniec horyzontu. Znikły granice nieba i morza, w które zanurzała się olbrzymia tarcza słońca, ognisko płonącej królewsko purpury. Szkarłat płynął po falach, szkarłat omaszczał obłoki, obrzeżał ognistą wstążką ciemne chmurki nocne, niby zygzakami błyskawic. Szkarłatem nasiąkały białe domy Neapolu, paliły się krwisto wieżyce kościołów, a drzewa migdałów, magnolji i pomarańcz nabrały karminu na swe kwiecie. Zdaleka potężniało ponure osypisko Wezuwjusza, także w łunie jaskrawej czerwieni. Sorrento omotały różowe mgły przejrzyste, jak zwoje gazy. Świat płonął, a wielkie kolisko słońca promieniste, jak jeden stos rubinowych gwieździc, spływało wolno poza grzbiety fal, otoczone istną egzaltacją złotych iglic rozżarzonych tęcz. Świetlistość słońca była tak jaskrawa, że oczy nie śmiały patrzeć mu wprost w oblicze. Pojawiły się nagle obok tarczy sino rude piętna i jęły ją otaczać, i spływać z nią razem, i wirować dokoła niej coraz gęściej; plamy powiększały się ciemniejąc w mocny fjolet i szafir. I morze jęło się zasnuwać, purpura poszarzała, przeniknięta rdzą nawskroś wysysającą z niej chciwie resztę szkarłatu.
Noc zapadła szybko. Jedna już tylko smuga krwi, ostatni wystrzał rubinowych gwieździc ponad ciemną, liljowo-burą tonią i koniec! Morze pochłonęło słońce. Zakipi chyba od jego żaru. Gasły ogniste wypustki na chmurkach, rudawe obłoczki posmutniały, zbijając się w jedno stado. Róż znikł co do atomu. Jakby mocą czarów świat przeistoczył się z płonącego w zastygły; dawne łuny zastąpiły teraz błękitno-fjoletowe mgławice i otuliły sobą wszystko, łagodnie a miłośnie. Nie było już temperamentu purpury, jej gorąca; zapanował spokój cichy i senność jakaś baśniowa. Zamajaczyły bielą wille Sorrenta, wróciły do swej przeczystej, ślubnej barwy kwiaty pomarańcz i magnolji i rozsnuły dokoła siebie woń przedziwnie słodką, upajającą, jak haszysz. Olbrzymi kołpak Wezuwjusza zasunął się w pomrokę, majaczył jeno nad nim prosty, różowawy słup dymu, niby mgła czy pył, nad niewidzialnym rozpalonym stosem żaru. Z pomiędzy chmur zalśniły tu i owdzie pojedyńcze oczka gwiazd, jedna większa, jak brylant migocąca rzuciła na wodę zatoki złocistą, drgającą bezustannie nitkę. Cisza — niemal święta. Oni oboje, siedzieli przytuleni do siebie na balkonie willi podstawą swej skały głęboko werzniętej w zatokę, otoczonej mnóstwem rozkwitłych pomarańcz, cyprysów, cytryn, palm i wachlarzowych pinji. Balkon zatopiony doszczętnie w różach i kameljach; na lakierowanych liściach bluszczów, zwieszonych festonami, wypełzają blade kieliszki caprifoljum, niby łzy aniołów. Willa wygląda jak gołąb biały, który w locie zawisnął nad falą morską, balkon to jego skrzydło.
— Jaka cisza, świat śni upojny sen. Taką noc sam Bóg chyba nasyca urokiem — szepnęła ona. — Słyszysz, odzywa się gdzieś z za muru mandolina. Jaki czar w tej ciszy. Skąd ten leciuchny refleks morelowy na ścianie?
— To odbija się dym z krateru, obserwuję go właśnie. Spójrz, jak się zaróżowił, jaki pyszny pióropusz, niby z ceglasto złotych paradisów. Mówił mi dziś wioślarz, że wulkan zdradza pewien niepokój. W górze, na jego stokach, gdzie pną się winnice, obserwują krater od paru dni. Niezbyt to bezpieczny sąsiad dla tubylców. Z naszą wycieczką do krateru musimy się wstrzymać.
— Może nastąpi wybuch?
— Chciałbym! Los Pompejańczyków nas nie spotka, za małe są objawy niepokoju tego tyrana, a wrażenie byłoby kolosalne.
— A gdyby się wściekł, jak ongi? Pomyśl, odkopanoby nas z popiołów w tej pozie, jak jesteśmy, ja u ciebie na kolanach, w twoich ramionach. Że zaś nie marudzonoby teraz z odkopaniem Sorrenta, jak z Pompeą, przeto znajomi nasi z kraju, mogliby nas podziwiać w jakiem muzeum. I dopiero skandal! To byłoby dobrze!
— Tylko wynikłaby fałszywa synteza naszego sojuszu.
— A właśnie! Szczególnie ten jeden pokój. Czemu nie zadbałeś jednak odrazu o wyszukanie drugiego...? Czy już jest, czy przygotowują...?
— Niema, dziecino, pytałem... Nie mogłem wszakże robić o to awantury. Zresztą — chyba zasłużyłem na zaufanie. Co...?
— Tak, ale wiesz o tem, że nigdy u nas tego nie było.
— No więc pierwszy raz taki traf, przyznaję!
— Nic mię nie odczuwasz.
Spoważniał, ujął ją silnie za ręce. Popatrzał na nią z pod rzęs.
— Czy mówisz to serjo...? Czy dowody, które stale daję nie są dostateczne.
— Owszem, jednak ja proszę, abyś zaraz poszedł i zażądał drugiego pokoju.
— Skoro go jednak niema w willi...? Zresztą... Słuchaj, czy jesteś dzieckiem czy silną kobietą...? Czy mi ufasz, czy nie...? Stawmy kwestję jasno.
— Więc mi nie ustąpisz...?
— Nie.
— Nawet, gdy poproszę...?
— Nawet wtedy.
— Więc — sama pojadę... do... Neapolu.
— Nie. Zostaniesz ze mną. Zdaje się, że to ja mam mieć ster w ręku. Tak...? Zatem, jeśli ja mam być faktycznie sterem, muszę być samodzielnym. Nie na tyle, bym gardził twoją wolą, lecz muszę mieć koniecznie swobodę wyboru i decyzji. W tym wypadku tak postanawiam i tak będzie. Niech się moje umiłowanie z tem zgodzi i przestanie dąsać.
Ona przez długą chwilę patrzała w jego oczy i nagle rozpogodziła się, zarzucając mu ręce na szyję przylgnęła do jego piersi. Pieściwie zaczęła muskać ustami jego twarz.
— No, już dobrze, nie gniewaj się, panie mój, ukochany mój, despotyczny panie i władco. No, rozprostuj te swoje sokole brwi. Bądź zawsze sterem, zawsze en maître, jak mi to kiedyś sam zapowiedziałeś, pamiętasz...? Ja ci chcę ulegać, bo ulegać ukochanemu mężczyźnie, to chyba największe szczęście kobiety, prawdziwej kobiety. A ty mię szanujesz, ja to cenię, ja to w tobie czczę. Więc niech będzie tak, jak ty chcesz z tym pokojem, ale tylko dziś. Wiesz, co, całą noc będziemy siedzieli tu na balkonie, w Sorrento można sobie na to pozwolić. Czy zgoda...?
— Szczegółami ty kierujesz, będzie zatem tak, jak moja pani zechce. Pójdź słodka moja.
Objął ją łagodnie i przyciągnął do siebie. Otulając jej twarz dłonią, położył usta na drżących jej powiekach. Szeptał z uczuciem:
— Zaczarowałaś mię, rzuciłaś jakiś urok, na samo dno duszy i serca się dostałaś, że myślę i czuję tylko przez ciebie, jakby pod twoim wpływem. Ukochanie i wieczna tęsknico mego serca, wyrocznio moich przyszłych dni, ja dziś bez ciebie nie rozumiem swego życia... Ty moje królestwo i najdroższe dziedzictwo losu, moje ty bożyszcze, moja ty królowo baśniowych moich światów, przedmiocie nigdy nienasyconego pragnienia... I mam oto sobie takiego chochlika, który głęboko wszedł mi w krew i chce mną rządzić...? Niepoprawny to dzieciak, lubi się sprzeciwiać, ale, mój drogi i kochany, popraw się maleństwo...
Wtem oboje podnieśli głowy, zastanowili się słuchając.
— Co to...? pociąg idzie czy grzmi...? — spytała zdumiona niezwykłym odgłosem, jakby toczących się głucho armat. Stanęli przy balustradzie balkonu, ona wychyliła się głęboko, lecz dokoła była tylko skała i fale. Huk płynął niewiadomo skąd, dziwny, nieokreślony, ponury.
— Ktoś chyba pod nami gra w jakieś tytaniczne kręgle.. co to jest...? — niepokoiła się.
— To on, Wezuwjusz, daje znać o sobie.
— Co ty mówisz...?
— Patrz!
Wydała okrzyk zdumienia i zachwytu. Z wulkanu buchnął potężny słup iskier, prosty, strzelisty, jak rakieta, w górze rozsypał się niby rozwiązany złocisty snop i siał rzęsistą kaskadę płynącego żaru. Blask pożogi lunął na całą Kampanię, gigantyczna fontanna iskier waliła pod strop nieba, który stał się czarnym, jak zastygła lawa.
Wezuwjusz przemówił.
Zjawisko było tak pyszne i piękne, tak imponujące w swej grozie i żywiołowości, że ludzie oniemieli, ziemia zda się zdrętwiała.
A krater zionął i zionął ogniem.
Rozżarzona kolumna wybuchu odbijała się w zatoce, jak krwawy komin, zapalając na falach miljony kolców świetlistych. Od Neapolu płynął stłumiony szum ludzi, wylęgłych na brzegi, by podziwiać widowisko, może przerażeniem gnanych. Zatoka Neapolitańska zaroiła się mnóstwem łódek i barek, niby stadem białych mew spadłych na wodę. Fale wyglądały, jak pogięte złote blachy, obficie skropione krwią.
A krater tryskał i tryskał żarem.
Złudzenie optyczne było tak wielkie, że choć wulkan oddzielała zatoka i Kampania, u stóp góry leżąca, rozpylony huragan iskier spadał strugami jakby z nieba, prost na zaróżowione wille Sorrenta, na Neapol i okolicę. Czasem język ognia liznął w górę z krateru i znowu nikł w jego czeluści, czasem wypadł kłąb dymu sinoczerwonego i podkasany w pojedyńcze runo, wiał pod niebo, niesiony szalonym pędem. Huk podziemny ustał, słyszeć się dawały tylko jakby krótkie salwy wystrzałów z potwornej gardzieli chlustającej żarem. Zmagał się natomiast ruch na brzegach, wrzawa rosła, nie odczuwało się w niej wyraźnej paniki, lecz silne podniecenie tłumów.
Oni oboje stali zapatrzeni, bez słów, pochłonięci wspaniałością zjawiska, nie było określenia dla tego cudu przyrody. Ona dygotała całem ciałem, przez jego nerwy przelatywał prąd elektryczny, rozpalający krew. Tętna biły w jego żyłach taranami, w mózgu czuł kłójące iskrzyce. Dech gorący, jak z rozpalonego pieca, płynął ku nim z Kampanii, powietrze było parne, duszne, przesycone siarką, srzeżogą. Zapach kwiatów wzmocniony i zmieszany z tą atmosferą wulkaniczną, wytworzył aromat silny, jakiś wyłączny, pobudzający swym czarem niemal do utraty przytomności.
A herkulesowy snop iskier sypał i sypał z góry.
Oni oboje czuli, że dzieje się coś niezwykłego, że jakaś siła wszechmocna wnika w ich jestestwa i głuszy wszystko, i rozsadza piersi ogromem uczuć, że zawieja pragnień mąci im zmysły, że jakieś głosy nakazujące wołają na nich, że jakaś potęga żywiołowa pcha ich ku sobie, i że się jej nie oprą. Bo któż jest w stanie zgasić ten wicher ognisty buchający z krateru Wezuwjusza, któż zmusić go zdoła do zastygnięcia...? Więc kto zegnie i tę moc, która w nich oto rozwielmożnia się tak zaborczo...? Kto zdusi tę wszechwładzę ich pożądań siebie, kto odmęt taki szalony, pożarów pełny ostudzić potrafi...? Nikt! Nikt! To tytan, to kolos niezłomny, to siła twórcza, nieskruszona żadną wolą.
Ona przyjść musiała i nadeszła... Czuli oboje, że się jej poddają, czuli, że słabną. Bali się spojrzeć sobie w oczy, bali się poruszyć, by nie wywołać plastyki dotyku; w ich krwi płynęły potoki ognia. Walczyli resztą zanikającej siły, walczyli z buntem zmysłowej podniety, spychającym ich w przepaść zapomnienia. Rozumieli już, że są na skraju tej rozpalonej otchłani niby przy samej czeluści wulkanu. Rozumieli, że już niema dla nich ratunku, że czeluść ta pochłonie ich i spali na popiół. Żar mieli w piersiach, w całych istotach rozpanoszyła się jakaś olbrzymiość niesłychana i już nie ujęta w żadne okowy. To targało nimi z coraz większą zawziętością, unosiło ich poza wszelką realność.
Pasja ich rosła. Zatopieni byli w czerwonej kurzawie dukatowego złota, siały się dokoła złote pyły, urokiem tchnęła ta noc pod grozą wybuchu, pełna niepokoju, będąca jakby wyrazem namiętności rozhulanej natury.
Na balkonie zaszemrały ciche szepty.
— Czego tak drżysz, jedyna, boisz się...?
— Nie... lecz myślę, że gdyby w takiej chwili nastąpił koniec świata, ludzie ginęliby w szale zachwytu.
— To prawda! Wezuwjusz uczcił nas pyszną illuminacją. Najśmielsza wyobraźnia maleje przy tem zjawisku. Cudowne...! Jakże ty drżysz...
— Bo wiesz... zatraca się pojęcie, czy ta noc jest obrazem piekła, czy... nieba...?
— To sprawił Demon, nasz demon, on tu panem. Patrz...! jesteśmy okryci... złotym deszczem.
Drgnęli oboje, jak smagnięci biczem ognistym, ona przylgnęła do niego mocniej, na nic już nie pomna i... nagle została porwaną gwałtownie w objęcia.. Zdusił ją w ramionach, przegiął w tył i chciwemi wargami, gorącemi, jak płomień, posiadł jej usta. Usłyszała stłumiony, głuchy jego okrzyk.
— Moja ty... Danae...
Świat zakręcił się wirem w ich mózgach. Świat runął, nie egzystował. Został jeno szał, zachwyt, jeden, jeden czar.
A potop złotego deszczu płynął i płynął z nieba.
Ocknęła się, gdy chwycił ją na ręce jak dziecko, poczuła, że jest niesiona w jego objęciach. Oprzytomniała!...
Ogarniając ją całą żelazną obręczą swych ramion, okrywał gradem pocałunków jej oczy, włosy, policzki, parzył jej usta, gryzł je aż do bólu, żar swych łaknących warg przesuwał po jej obnażonej szyi i piersiach, pieścił jej stopy i ręce, szalał, wrzał. Zrozumiała, że jest w jego mocy, zdana bezwzględnie na jego łaskę i pomimo rozkoszy nieziemskiej, zlękła się. Zbyt blizko byli siebie, władza jego zbyt ją upajała.
Usłyszał szept jej roztrzęsionych ust, szept błagalny:
— Jedyny mój, ja siłę swą... czerpać chcę... z twojej... tyś panem... ty mi jej użycz... ja ci ufam...
Odczuł ją, że pozostała już tylko jej prośba. Zawrzała w nim walka buntu, namiętności, szalonego pożądania z siłą woli tak potężną, że łamała wszystko. Pohamował się mocarnie, szarpnął nerwami, aż coś w nim boleśnie zgrzytnęło, kipiącą krew zatrzymał tamą swego rozkazu i... zwyciężył. Dla niej, dla jej spokoju i, sam od tej myśli spokojniał.
Twarz jej przytulił do swojej i szepnął głosem wzburzonym:
— Ufaj! Tyś moja świętość, ja cię nie skalam, ja cię uszanuję, bo cię kocham siłą ducha mego; ciało mogłoby osłabnąć, duch nigdy. Nie trwóż się, zachowaj spokój, takich pieszczot, jakie ja biorę, nie broń mi. Duchem należysz do mnie całkowicie i niepodzielnie, ja mam do ciebie najwięcej praw duchowych, zatem całować, pieścić cię muszę, słyszysz muszę, by choć przez chwilę zapomnieć o tem, co nas dzieli, choć przez chwilę mieć złudę, że należysz do mnie bez zastrzeżeń. Wszak nasze pieszczoty to punkt, gdzie się spotykają i łączą nasze uczucia, to zarazem i dowód twojej we mnie ufności. Rozumiemy to oboje i jestem dumny z ciebie. Jestem silny i ty silna, boś ty mój duch wybrany.
Uniesiona wdzięcznością dla niego, uczuciem, czcią, chwyciła jego dłoń i przywarła do niej ustami. Nie mówiła nic i on milczał, lecz oboje czuli, że w harmonijnym akordzie ich duchowego zespolenia, przybył nowy, bardzo wzniosły ton. Oboje z dumą myśleli, że siła ich stanęła na najwyższym pjedestale, oboje musieli się czcić, bo czystość ich sojuszu była osiągnięta. Miłość ich stała się górną, wyrosła ponad poziom pospolitych ludzkich namiętności.
Po długiej chwili zapatrzenia się w swą duchową ekstazę, dostrzegli nagłą ciemność w pokoju. Różowy brzask zniknął ze stiukowych ścian. Wyszli na balkon. Wulkan przygasał. Już tylko pojedyńcze wężowe zygzaki iskier pryskały w górę i marły w czarnej topieli nocy. Świat okrył się znowu sino-szarą ćmą.
Nieśmiało, jakby wystraszony wyłaniał się z poza gór Apeninów, blady sierp księżyca, drgał leciuchno na wodach zatoki, jakby badając czy nic w nich nie pozostało ze świetlnych refleksów odbitego w ich falach wybuchu.
Oni oboje zapatrzyli się w tę nową metamorfozę Kampanii i zatoki, wsłuchani w dziwny spokój przyrody po jej szaleństwie.
I w nich zgasły pożary, ucichły gorące wichry, została bezmierna słodycz i wielka jasność w duszach, tryumf, że zwalczyli samych siebie.
Ufnie, ze szczęściem w sercu, przygarnięta przez niego, dotknęła skronią jego czoła, ręką zakreśliła krąg.
— Patrz, wszystko jest tak, jak było przed wybuchem...
— Tak, umiłowana, przeszliśmy ogniową próbę i znowu nam zabłyśnie nasz złoty świt... Promienna ty, moja zorzo, zapowiadająca przyszłe, wzejść mające słońce szczęścia bez granic. Gdy wzejdzie, zaleją nas jego potoki. Zabrałem cię i poszłaś za mną, boś mi zaufała. Ufaj i nadal, ja cię nie zawiodę, poza pewne granice, w takich, jak nasze warunkach, wierzaj nie wykroczę. Gdy prysną więzy, wtedy... każę ci zapomnieć o wszystkiem i wszystkich, wtedy rzeczy wezmą inny obrót, dziś wyżyna jest i pozostanie tak, jak chcesz, niepokalaną, o ile warunki się nie zmienią. Unośmy się więc w zawrotne przestrzenie ducha, w jego zaświaty. Nie chcę przykuć cię tylko do ziemi, staniesz na wyżynach, do których dążyłaś. Szybuj, sokolico moja, szybuj w przestworza i wiedz, że i mnie tam znajdziesz. Duch twój rozwinął skrzydła, sama mówisz, że ja to twoje odrodzenie. Tyś moją chlubą i dumą, jest mi ona zapłatą i osłodą za to, iż do mnie całkowicie tak, jak ja... i ty chcesz... nie należysz. Kocham cię bez miary, ubóstwiam, szanuję i czczę.
Stali długą chwilę, upojeni własnem szczęściem. W głuchej ciszy on zaczął mówić wiersz, kiedyś dla niej ułożony, zakończył, tuląc ją mocno do swej piersi.

„Zaufać tedy możesz mi bezpiecznie,
Bo z duchem twoim pragnę zostać wiecznie
I czerpać siłę w tej krynicy cudu
Na życie pełne goryczy i trudu.”

— Lubię, gdy to mówisz...

— To nasz dwugłos. A imię nas dwojga — to jedno... Alhalli...

Rogale. Jesień 1917 r.


Wiersze w tekście, prócz drugiego czterowiersza, w obrazie I nie są pióra autorki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.