Jej zatrata gdyby...

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Jej zatrata gdyby...
Pochodzenie Czciciele szatana
Wydawca Biblioteka Nowości
Data wyd. 1918
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


JEJ ZATRATA GDYBY...
Gdyby to wszystko, czem teraz żyje, ten ogrom, który nosi w piersiach i szczęściem zwie, okazał się złudą, gdyby ta jaśń złocista jej duszy, ta jaśń rozświetlająca duszę stupromienną zorzą, była jeno mamidłem... gdyby gmach ideału, stojący na wyżynie — w sferze górnej, nie dla wszystkich dostępnej, runął i zmienił się w osypisko gruzów, gdyby się unicestwił...

Gdyby to, co istnieje i pomimo swej tragedji jest szczęściem życia, jego radością, promieniem duszy, ogniem serca, uśmiechem i weselem losu, jego królewskim darem — zanikło...
Gdyby to, co jest jej natchnieniem, jedyną osłodą życia i bodźcem do życia — rozwiało się...
Gdyby ta jej idea — skonała...
Gdyby ta — potęga — stała się nicością...
Gdyby ten płomień dla niej zgasł... przestał ogrzewać i świecić...
Gdyby została pustka tam, gdzie teraz sezam...
Gdyby powrócił dawny, beznadziejny chaos, przesmutna głusz, miast obecnej Ikarji.
Gdyby tak... Wtedy!!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zrozumiała jasno, że księga jej życia zamknęła się... Oto jej strona ostatnia — jej finał.
Odłożyła list na bok, spokojna, bez histerycznych wybuchów, nie szarpała papieru, nie gniotła w pasji. Gniewu w niej nie było, tylko bezdeń rozpaczy.
Wszystko skończone!
Spadł na nią nagły strach, ohydna hydra lęku.
Rozejrzała się trwożnie dokoła.
— Czy tego co ucieka od niej, już nie dogoni?... Więc to prawda?...
— Nie, nie! Ależ przenigdy nie! To wszakże jest w niej, ona to w sobie czuje, takiej potęgi nie można w sobie nie wyczuwać?...
Więc w niej to jest!...
Ach, oto świadectwo, że i tam to nie uciekło; szkatułka pełna zapisanych papierów, albumik z wierszami, fotografje, pęczek suchych fijołków, jakaś zasuszona gałązka i znowu arkusze, foljały zapisane. Wszakże to wszystko jest, nie znikło.
Zaśmiała się radośnie, jak pocieszone nagle dziecko.
Ale śmiech był za głęboki na radosny objaw. Zanurzyła twarz, bez kropli krwi, w zapisanych foljałach, nagarnęła je sobie na głowę.
— To jest, jest, to moje życie!
— A ten arkusz tam?... Co tu robi?...Skąd się wziął?... jednak leży i litery się na nim czernią. Wyrok?...
Z dreszczem obawy ostrożnie, wzięła do ręki arkusz. Czytała...
Dziwnie litery skaczą, nie, to nie litery, wszakże — to rój moskitów spadł na papier, ćmy jakieś.
Rzuciła list.
Przeczytany cały, do końca, poco drugi raz czytać?...
Więc gdzie prawda — tu, czy tu, w tym arkuszu, czy w tych foljałach?..
— To przeszłość, a to dzień dzisiejszy...
— Kto to mówi?...
Zerwała się z okrzykiem:
— Kto tu jest, kto mówił?...
Pusto w pokoju. Jakieś majaki. Gdzież prawda?...
...I tu i tu!... tu była... a tu — teraz jest.
Przerażenie przygwoździło ją do miejsca.
— Ktoś stoi za mną?!... ktoś, co to mówi? Za nic, za nic nie spojrzę...
Schyliła głowę, z pod czoła patrzała ponuro na rozrzucone papiery.
— To było... było, ach tak, więc tylko było?...
— Śni mi się, ja śnię.
Zaczęła szczypać swoją dłoń, tarła oczy aż do bólu.
— Ach przebudzić się, prędzej, taka udręka snu!
Znowu śmiech.
— Dzieciństwo! ależ ja nie śpię...
Chwila namysłu...
— Nie śpię?... a jeśli tak, to okropność!...
Ujęła fatalny arkusz, przekładała go z ręki do ręki.
— To więc jest wyrok mój, to jest dzień dzisiejszy, a tamto... było?... Próżnia jakaś w mózgu, huk, jęk żałosny. Czy to jęk wichru, w noc jesienną u nas, na Podlasiu?...
— Nie, wszakże ja jestem...
Zaraz — zaraz... gdzie to ja jestem?... Aha, na Capri! tak, tak, na Capri. No, więc to złuda, to nie wicher jęczy...
...To jęk twej duszy...
Znowu ten głos! Boże, Boże kto to mówi?...
...To płacz duszy po śmierci szczęścia.
— Wszystko skończone!...
— Poznaję cię, demonie, ty tu jesteś — i to twój szept. Witam cię Satano!
Chichot piekielny wydobył się z jej piersi, czy to jej śmiech, czy demona?...
Skupienie wszystkich władz umysłu, natężenie myśli i świadomości.
Dłonią przeciągała po czole mokrem od potu.
Przecie jestem silna, przytomna, mam siłę. Jeszcze raz przeczytam wyrok... Ćma moskitów może mi liter nie pomyli. Czytać jeszcze, uważnie.
Trzęsła się, jak w ataku febry, zęby jej szczękały, list fruwał w ręku.
— Jak tu zimno — na... Capri...
Zaczęła czytać... zmuszała się wysiłkiem woli...
— To znam... dobrze przeczytane,... to także znam, tak, tak, tak! poco dalej?... niezwykle palą źrenice. Popiół mam pod niemi, czy pęka tęczówka? Ciemno! jakże się ciemno robi...
Wstała i poszła bez celu po pokoju, kręciła się to tu, to tam, ale posadzka usuwała się z pod nóg, wszystko dokoła wirowało w tańcu szalonym. Usiadła na kanapce, złożyła ręce na kolanach i jęła się zastanawiać, co zaszło. Jest jakieś nieszczęście, ale jakie?... Czemu tak pusto w duszy, głusz okropna i czarno, ach, jak czarno! Wrażenie takie, że świat już nie istnieje, zapadł się, skończył, została nicość, bezdenna przepaść, tylko ona tkwi wśród niej, jak pyłek marny, miotany pustynnym wichrem.
Jakaż męka takiego bytu! dantejskie piekło, gorzej, jakiś byt w niebycie, istnienie w mgławicy, bez początku i końca.
Gdybyż i pamięć zamarła, lecz pamięć żyje, pamięć nasuwa cudne świetlane obrazy, wizje upojne byłego szczęścia. I to wszystko runęło!
Wszak to nie było halucynacją, to było prawdą, to nie utopja, to rzeczywistość, która stała się przeszłością.
Bezmiar nieszczęścia!
Czyż można żyć, czyż takie istnienie możliwe? Zresztą poco?... dla jakiej idei?... Gdzież idea, skoro świat znikł? Idea czarnej nicości przestworzów bezdennych, więc idea śmierci? O właśnie, śmierć, zaguba, błogosławione zakończenie męki. To już ideał jedyny, najsłodsze marzenie.
Niech się spełni. Ach, byle jaknajprędzej! Poco trwać? Huk w mózgu potęguje się i rośnie, szum tej bezbrzeżnej otchłani.
To bardzo przykro mieć w mózgu takie potoki zimnej wichury, silnie dmie, rozsadza czaszkę, głowa rośnie w bryłę potworną. Gdzież tam znowu głowa?... nie ma określenia tej olbrzymiości; głowa to cały świat.
To określenie teraz nie do ujęcia.
Więc jakże można trwać, dźwigając taki kolos?...
Rozłożyła ramiona, jakby szukając czegoś w przestrzeni, wtem poczuła dotkliwy ból, pod piersią. Jeszcze coś boli? to dziwne! — Co tak boli?... Aha, serce, serce jeszcze jest i wali w piersiach młotem i boli, jest jakieś także osobliwe. Zmalało jakby, czy skupiło się w jeden twardy kamień.
Ale skąd ten łomot?... Jakiś dynamit w nim, w sercu, rozpryśnie się zaraz na drobne, ostre kamyki. To dobrze, byle prędzej.
Instynktownie szuka jednak ratunku, lecz bezwola zapełna niweczy każdą myśl. I myśl umiera. Wstaje, podchodzi do stolika, bierze zapisany arkusz, podnosi do oczu.
Nie, to nie ten, — bierze drugi, — i to nie, to przeszłości kwiaty, a!... nareszcie ten dzisiejszy. Tak... ten sam! Czyta... Czuje, że usta jej zwisają kątami w dół, że coś się dzieje z nią, czego już nie pojmuje, bierze ją w despotyczne posiadanie przemożny smutek, katowska poczwara rozpaczy zaczyna po niej pełzać, sięga do gardła i dusi, pomału, z wyrafinowaniem... z okrucieństwem. Ohyda i ślepy strach.
Odrzuciła arkusz.
— To jest.. wyrok, tak, ostatnia kartka życia. Wieko zapadło nad... szczęściem. To już grób!
Błędny wzrok przesuwała po stole, ścianach, suficie, wlepiła w otwarte okno, zalane słońcem, skąd płynął zapach kwiatów i szum słodki morza.
— Więc to jednak prawda?...
— Cud skończony... rozwiał się...
Nagle upadła z krzesła na ziemię, twarz w dłoniach, cała postać skurczona, zmięta. Szloch, czy spazm głuchy targnął jej postacią. Zwalił ją wściekły, dziki huragan nieszczęścia, szarpał, łamał w niej wszystko, co było życiem i siłą. Ciężki obuch losu ugodził ją w sam rdzeń serca, poczuła się tylko powłoką, z której bezlitosnem szarpnięciem wydarto życie. Ocieka krwią, wewnątrz rana śmiertelna.
Nie pozostało nic, nic... żadnego atomu ratunku, jeno beznadziejne konanie.
Trwała tak długo, kilka godzin, czy cały wiek...
Na twarzy jej leżał ciężar wieku, gdy powstała.
Został z niej cień, zjawa nieszczęścia.
To już było widmo niedoli.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na stoku Wezuwjusza, w Bosco Trecase przed oberżą zatrzymał się powóz, wiozący troje turystów: dwu mężczyzn i jedną kobietę. Mężczyźni jęli się zaraz umawiać z oberżystą o konie wierzchowe, które miały służyć do dalszej podróży na wulkan. Kobieta odeszła dalej, obserwując okolicę. Nie wiele jednak widziała, zapatrzona raczej w głębie swej duszy, jak w labirynt ciemny i ponury.
Dusza jej była teraz, niby jedno wielkie rumowisko spalonych na węgiel uczuć, marzeń, stos kopcących gruzów, popiół pozostały po ideałach. Okrutne uczucie nosić w sobie taką martwotę, pamiętając, że była tam poprzednio Arkadja szczęścia, gdzie słońce szczodre, złote i gorące sypało promienie, gdzie biel śnieżna lilji czarowała ekstatycznie, gdzie krynicą upojeń były purpurowe róże, gdzie wreszcie płynęła kryształowa fala, jakby ze źródła kastalskiego, dając natchnienie duszy, budząc do życia.
Zgasło słońce i pomarły białe liije i skonały purpurowe róże, wionął przestraszny wicher, zabójczy Samum i wysuszył życiodajne źródło. Zniszczenie piękna, zanik cudu, przekleństwo na miejscu błogosławieństwa. Zatrata!
Rozwiewają się urocze sny, rozwiewa się czasem i baśniowa rzeczywistość.
Lecz po zniknięciu snu jest jeno chwilowy żal, po rozbitej jawie zostaje ruina.
Niegojąca się nigdy rana.
Na zadumaną turystkę spoglądali z pewnego oddalenia dwaj towarzysze wycieczki. Jeden z nich uważnie obrzucił wzrokiem jej smukłą postać, owiniętą w ciemnoszary jedwabny płaszcz, i skromny, mały kapelusz, otulony szarym welonem. Ze zwojów gazy wychylała się twarz blada, szczupła nienaturalnie, jakby zbrużdżona ale spokojna, z zastygłą w rysach rezygnacją. W całej postaci odczuwało się tajoną gorączkę wewnętrzną, ból, który kobieta widocznie ujarzmiała w sobie z męką, lecz zewnętrznie z dość dobrym skutkiem.
Uważny obserwator zwrócił się do towarzysza.
— Czy pan spostrzegł szaloną zmianę, jaka zaszła w tej polce. Przecie to jakby inna osoba.
— Coś niesłychanego! — odrzekł zapytany. — Nie poznałem jej na razie w Neapolu. Pamiętam ją pełną życia, werwy, wesołą, szczerą, żądną wrażeń... miała humor, temperament. Co się z nią stało? Od jak dawna datuje się ta jej smutna metamorfoza?
— Od miesiąca, nie więcej.
— Choking! Pan chyba żartuje...? czy chorowała...?
— Tak i przeszła jakiś cios życiowy niepośledniej miary.
— Jaki...?
— A... tego nikt nie wie.
— Choking! gdyby nie dziwny płomień w jej oczach, jakiś zagadkowy blask, wyglądałaby na dużo starszą, niż jest; twarz poryta w bruzdy, białoszara, usta zwiędłe. Gdy ją widziałem ostatni raz, była kwitnąca. Teraz to cień dawnej, jest jak mgła.
— Duchowe cierpienie to okrutny i bezwzględny rylec. Jednak przyzna pan, że pomimo to, co w niej samo za siebie mówi — dzielna jest. Umie walczyć ze swym bólem, może nawet tragedją, by nie wywoływać współczucia ludzi. Nie płacze, nie skarży się, nie wstępuje do klasztoru ale... jedzie na Wezuwjusz.
— To prawda i jest jedną z nader rzadkich kobiet, które się odważają na taką wycieczkę.
— I bądź pan pewny, że dobrnie do końca.
— O cofaniu się niema mowy.
— Tak, ale nie będzie z nią kłopotu. Polki są harde i dumne.
— Eh! są i kapryśne i takie, co same nie wiedzą, czego chcą, jak dzieci.
— Ta jest silną.
— Przeczułem w niej to i dlatego nie cofnąłem się od wycieczki.
Gdy dostarczono konie, turyści ruszyli w dalszą drogę. Koniki, specjalnie chyba do tego celu stworzone, przysadziste w kłębach, wspinały się z mozołem w górę prawie prostopadle, tonąc w siwych zaspach popiołu powyżej pęcin. Droga ciężka niesłychanie, wszędzie popiół i popiół. Na tej wyżynie góry, prócz kożucha popiołu poznaczonego gęsto zwałami lawy czarnej, zastygłej, wyglądającej, jak łomy granitu zanurzone w popiele. Pojedyńcze żużle, zwietrzałe, są jak ciemno-szare gąbki skamieniałe i ostre. Przeraźliwy widok popiołów nie spłoszył koni, pracowały usilnie prowadzone za uzdy i popędzane przez przewodników, zgnębił jednak turystów.
Jechali w milczeniu, z pewną odrazą patrząc na tragizm widoku dokoła roztoczonego. Kobieta, siedząc po damsku na koniku, leżała twarzą na jego grzywie, utrzymując się mozolnie, by nie spaść w tył, gdyż konie zaczęły już prawie dotykać głowami popiołu, pnąc się w górę pionowo, jak po drabinie. Na twarzy kobiety nie było strachu, jeno smutek tak bolesny, że jakby stworzony do tej gehenny rumowisk skrzepłej lawy i popiołów. Patrząc na okolicę, myślała — to mój obraz, to samo jest we mnie. Raz przemknęło pytanie — po co ja tam jadę...? czyż mnie jeszcze interesują wycieczki...? I nagle, przycisnęła mocniej do piersi sporą paczkę schowaną pod płaszczem. Blady uśmiech zamajaczył na ustach, a potem znowu twarz drgnęła przerażeniem.
Jeszcze kilka wysiłków odważnych koników i nagle zatrzymały się jak wryte. Jakaś równiejsza okolica, niby szczyt góry. To tylko płaska obręcz, otaczająca ostatnią kopułę wulkanu, niby kondygnacja schodów. Na dole, hen, w przepaści morze i tylko morze, cały świat zda się być morzem, bo w niem zatonął. Ziemie znikły. Niebo szafirowe rzuciło się tu w ramiona morzu, splotły się w jeden uścisk gigantyczny i turkusowym błękitem nasiąkły, zatraciły w sobie wszystko, co było ziemią, skałą, górą. Majaczą w tej atmosferze krysztalnej cienie wysp okolicznych i wyglądają, jak płynące po niezmierzonych falach niebo-morza, wizje uroczne; ni to kwiaty różowo lila, ni to szaro sinawe łabędzie, ot jakieś skupienie mgieł o perłowo opalowych tonach, to Sorrento, Neapol, Capri, to wszystko, co było ziemią, a teraz wessało się w szafir fal i nieba, w ich nierozdzielną jednolitość. Króluje tylko gmach spopielały wulkanu, on tu panem, w tym chaosie wody, powietrza i światła. Bo jasność jest wielka, nie mąci jej nawet dym zielonawoszary, który uderza niekiedy kłapciem cuchnącym siarką w twarze turystów, jakby przypominając im, że nie są w bajce, lecz u stóp krateru — na wulkanie.
Kobieta pochłaniała oczyma roztocz przejasną, gdzie został świat. Został tam, zatopiony w szafirach; znikł jej z oczu. Dokąd ona dąży, w popioły i dym...? do krateru? świat już po za nią i szczęście też już po za nią. Wszystko zostało, wszystko opuściła, pogrzebane dla niej wszystko...! A ta góra wielka mogiła tego, co było, mogiła szczęścia, grób. To jej grób. Świat i... zostali w tym odmęcie niebo-morza, ona od nich uciekła na zawsze. Czyż na zawsze...? Wzdrygnęła się.
— Wszak ja tam wrócę.
Gorycz zalała jej serce, ból ją przeszył, jak strzała.
— Wrócę, niestety, poco...? by dłużej trwać w męce, by takie katusze duchowe przeżywać?... Poco...? Ach poco, poco...!?
W oceanie bezbrzeżnym, w tym sojuszu błękitno-sinym nieba z morzem, zostało wszystko, co było szczęściem i życiem, została serdeczna krew. Serce to teraz kamień, nie żyje, ciąży tylko, bo krew z jego arterji została tam, w tym niebieskim bezkresie powietrza i wód. A ona włókno bez życia. Dotknęła ręką paczki w zanadrzu. To jedno zostało, uszczknięty atomik zwalonego ogromu szczęścia. I to zatraci i tego już nie chce mieć. Z potęgi, jaka była, nic zostać nie powinno, wycofała ze świata siebie i to, został tylko...
Ach wszakże i ona wróci.
Niezgłębiony smutek ogarnął jej starganą duszę.
Duży kłąb dymu gryzącego spadł burem skrzydłem na turystów. Blizkość krateru zaznaczała się wyraźnie.
Wyruszono w dalszą podróż już piechotą. Mężczyźni spojrzeli na towarzyszkę. Wyraz jej twarzy zastanowił ich, pomimo, iż z jej ukrytym dramatem byli już oswojeni. Spytali ją, czy zmęczona, odpowiedziała spokojnie, że ani trochę. Jeden z turystów narzekał.
— Brniemy, jak potępione dusze, ta zgraja przewodników, skąd ich się tylu nabrało... — popychają nas, jak djabli, na sznurach nas ciągną w górę. Trudno, nie brońmy się, sami nie pójdziemy, piekielna droga! Popiół po kolana, żużle, odłamy lawy i dym z siarką. Na zakończenie czarne straszydła, na ich łasce jesteśmy. Ależ ci przewodnicy chyba tu z popiołów wyrastają. Sapristi! To zaczyna być przykre. Zwrócił się do towarzyszki.
— Opisze pani tę wycieczkę, prawda...? Niech ją pani zatytułuje — „Piekło szatana”.
Kobieta silnie zadrżała, lecz opanowała się natychmiast.
— Ja już nic nie napiszę — odrzekła z nikłym uśmiechem.
Nowe masy dymu wpełzły pomiędzy turystów i omaściły ich swym siarczanym swędem. Brodzili teraz w popiele i wśród dymu. Coraz gęstsze runa buro-zielone zsuwały się ze szczytu, oczy nie mogły patrzeć, płuca oddychać. Kręta dróżka w sypkim, chrzęstliwym gruncie, zasnuta była dymem. Szli po omacku, raczej biegli, popychani przez czeredę przewodników, trzymali chustki przy ustach, lecz pomimo to krztusili się popiołem, zapach siarki pobudzał do mdłości. Biegli i biegli w coraz gęstszy dym, czarno rudy, to znów biały, jak brudna piana, w głowach czuli zawrót, szum i dzwony. Kobieta dzielnie dotrzymywała placu, najprędzej biegła, z nerwową pasją, darła się przez dym, niosła ją przedziwna jakaś siła. W tumanie dymów, traciła chwilami przytomność umysłu. Czuła silne walenie pulsów w głowie, czuła, że biegnie ciągle naprzód i pod górę, że ją niekiedy ktoś ciągnie za rękę, że się dławi siarką, że źrenice gryzie dym, po za tem wszystkie bóle ucichły. Jak pod wpływem chloroformu czuła, że coś się dzieje osobliwego, ale co...? Ach, oto biegnie do krateru. Wtem stój. Zatrzymano ich; jakieś postacie, jakieś mundury, coś mówią, coś każą płacić, płacą jej towarzysze, więc i ona. Znowu jakaś komenda, ktoś bierze ją pod ręce, słyszy wołanie — prędzej, prawie ją niosą, dym dusi kompletnie, w mózgu bezład, łoskot. Ależ ten łoskot wzmaga się, to nie tylko w głowie huczy, to naprawdę huk idący z pod ziemi; pod stopami; w głębi tej góry popiołów słychać jakby wystrzały armatnie, jakby grzechot salw karabinowych. I znowu biegnie, biegnie, biegnie. A kiedyż to się skończy! Gdyby nie trzymano ze wszystkich stron upadłaby nawznak i stoczyłaby się w dół. Nagle poczuła się szarpnięta gwałtownie.
— Stop!... ktoś krzyknął. Stanęli! Czyjeś ochrypłe głosy wołają.
— Cratere, cratere...!
Aha, więc są już na miejscu. Oprzytomniała. Wysila wzrok poprzez zaćmę dymu, który tu bucha, jak z fabrycznego komina i dostrzega czarny, olbrzymi lej tuż przed sobą. Bezdenny zda się lej okopconych ścian, spadających stromo w głąb ziemi. Czeluść piekielna!... Dym kotłuje czarnym wałem, nic nie widać tylko sadzą obrosłe stoki okrutnego leja i bałwany dymów.
Turystka tępym wzrokiem wpatrywała się w zwały dymu u samej osady i jakby czekała na coś, dygocząc całem ciałem. W duszy jej wrzało, łamały się, miażdżyły ostatnie struny życia, krew krzepła w żyłach, wszystko zamierało a jednocześnie obojętność jakaś zimna i pełna świadomość, że to się stanie, że i tego, i tego już nie będzie. Tak trzeba, tak postanowiła i spełni wiwisekcję na samej sobie. Wydrze krwawy kawał serca z jego krwawej rany, jeden ból więcej to nic, bo tak trzeba. Ostatni cios zadać sobie odważnie i koniec dźwiękom przeszłości. Myśli kołatały, lecz rozpierzchnięte, jak stado kruków złowieszczych.
Buchnął skołtuniony łeb dymu raz, drugi, trzeci z pękaniem i trzaskiem, jak z tytanicznej jakiejś lokomotywy; straszne te łby stłoczyły się w jedno rudo czarne cielsko i machnęły w górę, odsłaniając pod sobą rozpalone wnętrze krateru. Potworny lej ukazał swą ognistą paszczę, złą, warczącą, spienioną żarem. Przerażenie skuwa turystów, ogarnia ich niebywały strach, są na progu otchłani ziemnej. Czy to otworzyła się przed nimi kuźnica samego szatana...? Walą w niej młoty, huczą pioruny, czerwonokrwawa przepaść zieje ogniem, dyszy gorącością żaru, jakby gotujący się do ataku smok stujęzyczny. Kobieta wczepiła się oczyma w rozżarzoną gardziel, lęk niebywały chwycił ją niby w ostre szpony, zatargał całą jej postacią, lecz nie cofnęła się w tył, jak jej towarzysze; groza widoku podnieciła ją i zdecydowała. Sięgnęła w zanadrze. Krótki moment, ostatnie pożegnanie oczyma, ustami. Ręka z małym ciężarkiem, zakreśliła linję w tył i naprzód, mignęło coś pośród dymów i znikło w buzującym płomieniami otworze wulkanu. Powstał huk, trzask, łomot, jakby Wezuwjusz ryczał z wściekłości.
Kobieta wygięła się w pałąk, załamane kurczowo dłonie wcisnęła w policzek, rysy się zbiegły w jeden bolesny, tragiczny węzeł, obłąkane źrenice szeroko otwarte wpiła w przepastny ogień ziemi, z piersi wydobył się jęk niezmiernego bólu, męczeński, złowrogi skowyt. Usta skrzywiły się jak w konwulsji. Stała nad grobem najdroższych, jedynych już w życiu pamiątek po szczęściu.
Stargane ostatnie struny. Ostatni kawał serca cisnęła tam. Klęska! Śmierć! Zagłada wszystkiego! Skon wspomnień.
I ona żyje...?
— Nie! Nie! Nigdy!
Rzuciła się naprzód, jak sprężyna i... runęła w rozwartą straszliwie, ognistą gardziel krateru.
Dym skłębioną masą zakrył groźną czeluść, jeno wybuchły z niej gromy, zdawało się, iż góra pęknie, rozsadzona wewnętrzną, grzmiącą kanonadą...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jej zatrata... gdyby powrócił dawny, beznadziejny chaos, przesmutna głusz — miast obecnej Ikarji.

Rogale 24/XII 1917.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.