Czciciele szatana/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Czciciele szatana
Wydawca Biblioteka Nowości
Data wyd. 1918
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


HELENA MNISZEK
▽ ▽ ▽
CZCICIELE SZATANA





WARSZAWA — 1918.
NAKŁAD BIBLIOTEKI NOWOŚCI. SKŁAD
GŁÓWNY W KSIĘGARNI GEBETHNERA I WOLFFA.







OBRAZ I

Otaczała ich dwoje atmosfera wyłączna, jaka niekiedy owiewa ludzi niespodziewanie, spada na nich, niby jaskrawa smuga z przelotu demona — nie anioła, lecz demona. Smuga taka zakreśla świetlisty krąg tak wszechwładnie i zaborczo, że zasłania sobą wszystko, pociąga, porywa, przykuwa z despotyczną mocą i bezwzględnie. Ich już porywała. Osrebrzony księżycem, ciepły, wonny wieczór i pysznie rozwinięta natura, tworzyła z nimi rytm zgodny, melodji pełen.
W duszach ich dwojga rozbrzmiewał hejnał wzniosły, pieśń cudna, której nawet harmonja tego wieczoru upiększyć już nie mogła. Muzykalność ich, pobudzona czarem natury, musiała się uzewnętrznić. I oto przez otwarte okna popłynął w głąb parku świetny duet fortepianu i wiolonczeli. Bogate tony rozlały się kaskadą wśród rozkwitłych szczodrze klombów kwiatowych; zadrżały śnieżne lilje, nieskalanie czyste w blaskach księżyca, zapłonęły ogniściej purpurowe róże. Muzyka dopełniała uroku, uszlachetniając niejako wspaniałość wieczoru. Do jego piękna przybył wdzięk, miłość i natchnienie. Grali utwory poważne, narkotyzując się i wypowiadając sobie w muzyce całą genezę swych uczuć, ich wzrost, ich majestat. Bo ta moc twórcza przenikała już ich dusze na wskroś, stawała się ogromem. Serca ich należały do siebie.
Słodkie tony Arji — Bacha — przebrzmiały, rozsnuwając dokoła upojną senność i melancholję, poczem Largo, Händla, rozniosło swe dostojne akordy i rzuciło grad perlisty w osrebrzone księżycem puszcze drzew; rozełkany spazm fortepianu i wiolonczeli wywołał nowe dreszcze, nowe wizje. Akordy toczyły się, jak gromy Jowisza w otchłaniach Olimpu.
Oni oboje porwani siłą utworu, unieśli się w zaświaty, w krainę duchowej ekstazy, gdzie duchy ich, wyzbyte ze wszystkiego, co brudzi i kala, szczęśliwe, oddane sobie, intonowały hymn zachwycenia... A smuga świetlna dokoła nich nabierała purpury w swą tęczę, zacieśniając krąg uroczny. Lilje na kwietnikach pochyliły kornie przeczyste swe korony, owiane subtelnym aromatem. Róże rozżarzyły swą krwawą czerwień i zaniosły się ekstraktem odurzającej woni.
Salon, fortepian i oni oboje zanurzeni byli w powodzi opalowego światła, wszystko dokoła tchnęło mistycznym nastrojem. Tony Larga urosły, wzmocniły się w potęgę i nagle skonały, jeno echo huczało, słabnąc, zanikając...
Ona siedziała cicho z pochyloną głową, zasłuchana w ostatnie dźwięki, on odłożył wiolonczelę i przeszedł się po salonie krokiem nerwowym, prędkim, jakimś niecierpliwym, jakby salon zaciasny był teraz dla niego. Dłonią przetarł czoło. Zbliżył się znowu do niej. Stanął za nią.
— Czy będziemy grali jeszcze? — spytała.
— Może potem. Nasza muzyka dziwnie mię bierze, rozumie ją pani wybornie i kocha... Zgadzamy się na tym punkcie. Trochę ochłoniemy po naszym duecie — dobrze...?
— Jak pan chce. Czy pójdziemy do towarzystwa..? Wesoło się tam bawią w parku... słyszy pan... śpiewy.
— Zostańmy tu, co oni wszyscy nas obchodzą? Bądźmy dla siebie. Taka wyjątkowa chwila, taka nasza i nie częsta u nas... Jesteśmy zatopieni w srebrnej łunie. Postać pani biała, w tych świetlanych blaskach, nabiera odcieniów liljowych...
— Może zagramy sonatę księżycową, Bethowena?[1] bardzo byłaby a propos.
Chcąc pokryć wzruszenie, któremu i on widocznie podlegał, zaczęła przewracać kartki w zeszycie z nutami. On jej pomagał. Milczeli oboje, wsłuchując się w szepty własnych serc rozpłomienionych. Szły po nerwach dreszcze fascynujące, oblewał ich prąd wzajemnego oczarowania, że spoglądali na siebie wzrokiem olśnionym i znowu spuszczali oczy na nuty.
Wtem on ruchem stanowczym zamknął zeszyt, dłonią swą przykrył jej rękę na pulpicie i, patrząc w jej oczy z pod lekko zmrużonych powiek, przemówił głosem nabrzmiałym, lecz władczym.
— Pamiętasz wróżbę naszego szatana?.. „Dzień wasz już blizki, wasze przestworza, uniosą was na szczyty gór zapomnienia... dokoła zapalę płomienie purpury... iskrami szału was zasypię, wszystko wam zblednie w potopie szkarłatu... w mojej żyć będziecie barwie, obojętni na sprawy Kosmosu... a imię was dwojga, to jedno... Alhalli...”
Głucha panowała w pokoju cisza, jakby urzekła ją tajemnicza jakaś moc. Ona nie śmiała spojrzeć na niego. Słyszeli oboje wzajemne kołatanie serc w piersiach, jak tępy stuk młotka. Czuli w sobie nadmiar uczucia i taką potęgę, że skrzydła im zda się rosły. Ona była, jakby zaniepokojona.
Zauważył jej lęk. Z wazonu, pełnego róż szkarłatnych i alabastrowych lilji, wyjął jeden niepokalanie biały kwiat i złożył przed nią na klawiszach. Zrozumiała go. Jęła ochładzać lilją rozpalone powieki. On zaś zaczął mówić wiersz dla niej ułożony. Wyznawał jej to, co w jego sercu dla niej potężniało. Nie wymienił wyraźnie słowa — kocham — lecz roztaczał przed nią atmosferę, w której ono żyje. Zwierzał, iż w myśl i w serce mu się wkradła, że w niej spostrzega ducha bratniego i że, miłując go i odczuwając, abstrachuje ją od wszelkich podniet ziemskich, że miłuje ją duszą, rozumem, wolą... Zaklinał, by nie posądzała go o szał zmysłów. Uczucie to nazwał pieśnią, która jest mu życiem i jego czarem, że bałby się zakończenia dysonansem, bo jej dźwięki są mu drogie, bo ta pieśń jest jutrzenką, zapowiadającą przyszłe słońce, ta pieśń jest znakiem odrodzenia jego...
Zakończył, pochylając się nieco ku niej:

— Zaufać tedy możesz mi bezpiecznie,
Bo z duchem twoim w sojuszu wiecznie,
Pragnę być, w nim czerpać siłę
Z nim iść przez życie, aż po mogiłę.

Po długiej minucie uroczystej dla nich ciszy, złożyła swe drżące rozpalone dłonie w jego silne ręce i zaczęła mówić, głosem nieco ztremowanym:

„Konieczne było duchów naszych spotkanie.
Wierzę w ich spójnię i umiłowanie,
Wierzę, iż w sojuszu tym wytrwać zdołamy,
Bo wspólne ideały oboje kochamy...

Przywarł ustami do jej rąk i trzymał je długo... poczem rzekł:

— To będzie nasz dwugłos, jego początek... Poszybujemy w przestworza... „obojętni na sprawy Kosmosu. A imię nas dwojga, to jedno... Alhalli...”
Posypał się złoty grad akordów na fortepianie, z nerwową brawurą, gorączkowo potoczyło Largo swe tony wzniosłe w przejaśnię księżyca. Po introdukcji ozwała się minorowo wiolonczela. Harmonja popłynęła w dal, w tajemnicze głusze osrebrzonych drzew, na białe lilje, na purpurę róż...



OBRAZ II

Adrjatyk cicho spał. Lekkie tchnienia poruszały łonem morskiem, niby oddech kobiecej piersi, śniącej sen cudny. Drobne falki były, jak mrugania rzęs na kameowych policzkach. Drżały falki, drżały i nikły a gładka toń morska uśmiechała się przez sen. Księżyc zapalił nad przestrzenią wód swą opalową pochodnię, cisnął łagodnie zdroje światła na morze, by sny jego były promienistsze. Tony perłowe, tony wyjaśnionych fjoletów, nieuchwytnego lazuru wytrysnęły z dna wód i nasyciły sobą ich roztocz. Rozbłękitniał świat w tej mgle bajecznej, w tej kryształowej choć nikłej poświacie księżyca. U góry, hen, w ciemnej otchłani tkwiło opalowe ognisko jego, na wodzie rozsypywały się kaskadą świetlnych pyłów jego promienie; tam on — w swej istocie, tu jego królewski dar.
Śnił Adrjatyk, śnił i marzył; bo szmery płynęły z jego głębin, szmery kojące dusze stęsknione, szmery, które upajają, które namawiają do piękna i szału, a nawet do grzechu. Adrjatyk kusił; tak był niewinny w swym śnie dziewiczym a wołał rozkoszy.
Szeptał słowa czaru pełne tym dwojgu, tam pod wysmukłymi kolumnami ukrytym, których serca równym biły rytmem, lecz tak zgodnym, jakby razem bić zaczęły i razem umrzeć miały. Willa ich tonęła w blaskach perłowo-lazurowych, bieliła się jak alabastrowo różane ciało kobiety, w falach sinego morza. Smukła, lekka willa, o gotyckich portykach, z długą galerją, opartą na artystycznych w swej wykwintności kolumnach, których szereg bieli przeczystej nasuwał myśli o cudach Attyki. Galerję u szczytu wiązały półkoliste arkady, rzeźby i witraże o kolorach, jakie słońce w dzień, a księżyc w nocy wypieścić potrafi. U dołu tuż nad skałą łączyła kolumny dość nizka balustrada biała, krwawiły się na niej zrzadka pnące róże, plamami karminu gorącego nawet w tej błękitnej mgławicy. Willa cała zdawała się wynurzać z odmętów zieleni i róż; woni tych kwiatów boskich nie mógł stłumić nawet egoistyczny, słony smak morski. Zapach róż okadzał willę — była rzeźwa, pełna uroku, woń zaledwo rozkwitłych pąków i tchnąca nieprzepartym czarem, pełna drażniącego narkotyku woń rozkwitłej purpury i mdlejąca, duszna woń róż konających, a jeszcze żądnych słońca. Przepych woni, przepych kwiecia, barw i blasków. Koncert!
A dokoła gaj cyprysów ciemnych i baldachimowych pinji; kwitnące, wiośniane barwą, różowe migdały, które nazwaćby można motylami drzew, dziewicze, śnieżne bielą cytryny i pomarańcze w kwieciu i różospady purpurowe, krwistemi strugami spływające z murów opleśniałych i mchem porosłych skał. Więc dzikie skalne pieczary, tryskające zewsząd bujną roślinnością, malowniczo usiane plamami drzew kwiecistych, rumianych, jak zorza, kamelji, białych magnolji, tuberoz, przetkane girlandami bluszczów ciemno-szmaragdowych i delikatnych gałązek strojnych w subtelne kielichy powojów. I znowu nieśmiertelne fontanny róż tęczowych barwą, z przewagą szkarłatu, kaskady wytwornego caprifoljum, zapachem i kolorem przypominających dziewice greckie, wychodzące z kąpieli morskiej na roztocz słoneczną. Tam, gdzie caprifoljum rzuca swe wonne runa wśród potoków purpurowych róż, tam różowo perłowe grona kwiatów wyglądają, niby oblubienice na malachitowych łożach liści, rozkochane, tęskne i senne, tulące się do płomiennych kochanków...
Wszystko dokoła zdaje się miłować, tęsknić, śnić, a zarazem szaleć i łaknąć rozkoszy i udzielać jej sobie wzajemnie. Szczęście, szał i rozkosz odczuwało się tu plastycznie wraz z bujnym temperamentem południa.. Punkt kulminacyjny — ich dwoje, w głębi galerji, w cieniu środkowych sklepionych filarów. Siedzą naprzeciw siebie, blizko.
Dokoła nich mnóstwo róż i purpurowych goździków. Plączą się na mozajkowej posadzce krwawe i białe kwiaty. Ich zapach odurza. Oni rozmawiają poważnie, jak ludzie, którzy dusze swe zgłębili, wiedzą czego pragną, co jest ich ideą i co osiągnęli, a co jeszcze osiągnąć chcą. On mówi, ona słucha go uważnie, zatopiona w nim duszą i wzrokiem, oddana mu całem sercem; zabrał je samodzielnie i włączył do swego. Nie broniła mu tego skarbu, grabież ta dała jej szczęście. Dała jej więcej, bo pewność zupełną, że szczęście istnieje, że nie jest złudą. Dała jej więcej, bo przekonanie, że są dusze dla siebie stworzone i, że są wśród nich wybrańcy Fortuny, którym dane jest spotkać się z sobą i trwać w ukochaniu.
Dała jej więcej, bo ukazując jej moc uczucia, płynącego z ducha i w nim ześrodkowanego, stworzyła ideału pełen, biały, cudny kwiat miłości duchowej, tylko w jasnym świetle i przejrzystym powietrzu kwitnąć on może. W palącej atmosferze zmysłów, straciłby może czar swój i całe piękno. Więc czuła się magnatką w tej krainie, gdzie bogactwa wybrańcom rozdziela — szczęście. Czuła, że o ile być kochaną, to już tylko dla takiej idei, dla ich idei — osiągniętej.
Oboje pojmowali głębię szczęścia jednakowo. Bo niedość było, że się duchy ich spotkały w odmętach świata, w tumanie życia, niedość, że się ukochały, lecz trzeba było siły i woli męskiej, by zatrzymać koło Fortuny, uciekającej stale nawet przed jej ulubieńcami i skierować na siebie boskie oblicze i wzrok uszczęśliwiającej boginki. To się nie każdemu udaje. Spotkanie szczęścia, to wygranie głównego losu na loterji życiowej, ale zdobycie dla siebie i utrwalenie szczęścia, to salto mortale, po którem zostaje rozbitek, lub wypływa zwycięzca. To klęska, lub tryumf.
Trzeba być twórcą swego szczęścia, aby być jego panem. On mógł to o sobie powiedzieć. Zdobył, utrwalił i dał mu odpowiednie ramy, właściwą obsadę i panuje nad niem wszechwładnie, pewny swej mocy nad ideą swego szczęścia, jak pewny serca tej, dla której zdobywał, by razem z nią pić z tego kielicha. On czuł zadowolenie bezgraniczne i pełne, ona bezmierną wdzięczność.
A morze szumiało kołysane lekkim podmuchem nocy, migotliwe iskry lśniły po przezroczej szybie wód lazurowo mglistych, jak mętna źrenica, budzącej się po rozkosznych snach kobiety. A róże purpurowe roniły woń wsiąkającą w żyły, podniecającą nerwy, jak haszysz.
Noc czaru, noc melodji i rytmu dwojga serc szczęśliwych, że danem im było żyć.
W pewnej chwili, gdy blaski srebrno ametystowe zalały całą galerję, ona podniosła się z krzesła i podając mu rękę, rzekła miękko.
— Pójdźmy w światło.
Weszli w księżycowe smugi i sami stali się odrazu jak posągi, takich blaski rzeźbiły, malując pastelowemi farbami ich postacie. Twarze pobladły w perłowym tumanie; jego włosy zalśniły czarnym aksamitem, na jej splotach błysnęły złote pasemka. Jego postać ciemna odrzynała się plastycznie od białości jej przytulonej do niego. Oczy ich zatonęły w morzu.
— Patrz, jak się fala iskrzy — szepnęła, wspierając głowę o jego ramię. Morze wygląda, niby olbrzymi zbiornik gwiazd, sezam gwiezdny, wytryskają zeń pojedyńcze gwiaździce i, przekłówając błękitny strop, — świecą ziemi.
— Prócz tych, które zatrzymując się w twoich oczach, świecą dla mnie, tylko dla mnie.
— Powiedziałeś to ładnie — uśmiechnęła się. — Ty mój, ty panie! Lubię szalenie ten twój mars na czole; oryginalnie ci się czoło fałduje i ten, ten rys brwi, taki dziki a chmurny nad szatańskimi oczami twemi. Czy czujesz, jak pachną róże? ale ty się nasycasz wonią moich włosów? Przestań! drażni mię twój oddech.
— Daj mi usta, kochanie, kryształowe moje dziecko, daj mi usta, pragnę.
Usunęła się lekko przed zaborczością jego ramion.
— Jeszcze nie, pozwól, jeszcze chwilę. Ty wiesz, że skoro zapragniesz, skoro zażądasz, to je weźmiesz, są twoje. Ale teraz słuchaj, jak bełkoce fala, morze ma dziś cudowne sny, promienieje szczęściem. Zaklęte królewny na jego dnie przebudziły się i kołyszą go do snu; tworzą się może nowe perły, wyrastają nowe krzewy korali. Toń wygląda dziś uroczyście.
— Patrz, zdala płynie biały obłok, wygląda jak mewa, to żagiel; barka rybacka, dziób jej zda się roztrącać gwiazdy na swej drodze.
— Byle nie płynęła do nas, zmąci ciszę. Jak dobrze żyć!
— Nie przejęłaś się słodka moja, pesymizmem Hamleta, któregośmy wertowali...? To dobrze, chcę byś mi taką była.
— Hamlet...? wiesz on jest czasem okrutny. A jednak myślę, że gdyby wcielił się w ciebie lub we mnie, porzuciłby swą wątpliwość. Być czy nie być? Pytanie to nie byłoby już dla niego kwestją. Pragnąłby tylko być i trwać. Wszak prawda?...
— I on, mówił: „kochałem Ofelję! Czterdzieści tysięcy braci z całą swą miłością nie mogło memu wyrównać uczuciu.” A pomimo to zadawał sobie pytanie. „To be or not to be?” A refleksje nad czaszką...? Hamlet, będąc obecnie we mnie, zastanawiałby się może, jak będzie wyglądała jego czaszka; dziś oświecona blaskiem księżyca i twego wzroku, dziś umiłowana przez ciebie, moje ty słodkie kochanie, a kiedyś kiedyś w przyszłości, gdy ją grabarz wyrzuci z dołu, a znajdzie jaki filozof, lub mistyk, czy zgadnie, że to czerep człowieka, za życia istotnie szczęśliwego. Czerep pełen ziemi i mułu, czerep taki sam, jak prostaka, który życie spędził w oborze.
— Nie mów tak, mon maître chéri, to okropne! Tego nawet Hamlet nie myślałby, nie tylko przy Ofelji, ale... i przy mnie; w taką noc, wiedząc, że jest kochanym nadewszystko. To zbrodnia!
— A może moja czaszka będzie kiedy służyła jakiemu dekadentowi za cukiernicę, lub tytoniarkę. Świat się zmodernizował. Chyba ewolucja jego przyszła wytworzy kult dla ludzkich kości. Chi lo sa?...
Zamknęła mu usta miękką swą pachnącą dłonią. Wtulił w nią pałające swe wargi i trwali tak chwilę, zatopieni w sobie oczami. Jego źrenice nabierały dziwnej grozy, czoło zsunęło się w fałdy, twarz bladła. Jej oczy zmętniały lekko, jak źródlana woda pod wpływem upalnego tumanu. Chyliła się ku niemu bezwiednie prawie, on ją pociągał powoli lecz stanowczo. Pchała ich ku sobie nieprzeparta siła, której nikt i nic oprzeć się nie zdoła, gdy nadejdzie. Czy nadejdzie, jako błogosławieństwo losu, czy, jako jego przekleństwo, błogosławieństwem staje się zawsze.
— Daj usta, daj mi je sama — szepnął głucho, pochylony tuż nad jej twarzą.
— Weź je, oto są — odszepnęła, drżąc.
Podała mu zwilżony kwiat swych warg rozchylonych, pałających żywą krwią. On je porwał i wessał w swoje. Szał ich ogarnął. Zarzuciła mu na szyję ramiona i przylgnęła doń cała. Zamknął ją w swym męskim uścisku i, chłonąc jej usta, przegiął jej głowę na bok, położył na swej piersi. Jęknęła cicho, z rozkoszy. Nie uważał na to, zapamiętali się, ginęli w upojeniu. Rozwarły się przed nimi purpurowe kielichy szczęścia, oddawały im słodycz swą przedziwną. A księżyc osrebrzał ich głowy, by miłość ich była jeszcze cudniejszą. A morze szumiało cicho, by melodją swą dośpiewywać gorętsze akordy w harmonji ich muzyki. I cisza była wielka, cisza rytualna. Ta noc cudowna, roziskrzone morze, biała, jak nimfa, willa, róże, woń i blaski — wszystko było jakby stworzone tylko dla tych dwojga, by czar ich pocałunku uczynić potężniejszym.
Ona pierwsza wyrwała usta z pod jego mocy. Zadyszana, zakryła rękami zmącone rozkoszą oczy i szepnęła nawpół z zachwytem, nawpół z przerażeniem.
— To szaleństwo, co my robimy. Szaleństwo!
— Tylko szał jest naprawdę pięknym! Ukochana moja, miłość i szał chodzą w parze, jedno bez drugiego silnem być nie może, a pocałunek to ich dziecię.
— Twój pocałunek jest szatański — parzy, jak całe piekło.
— Czy wolałabyś, bym ci dał anielskie pocałowanie, takie, wiesz, biblijne, braterskie.
— Och nie! Wolę twój piekielny, chociaż stworzył go napewno szatan!
— Więc się trwożysz...?
— Nie, jeśli to dzieło szatana, niech mu będzie...
— Za to chwała — dokończył, tuląc ją do swej wzburzonej piersi.
— To dzieło naszego szatana, który nam je przepowiadał. Wszak i mnie nazywałaś swym demonem.
— Bo objawiałeś mi się, jak Demon Tamarze w zamku Hudala. I ja wołałam w swej duszy trwożnej: „Ktoś ty, odpowiedz mi, ktoś ty!” A oto jesteś i jam twoja. Okazało się, żeś do Lermontowskiego Demona podobny. Zwalczyłeś i zwalczasz wszystko, jestem w twojej mocy, zdobyłeś mię!
„By na jedwabne rzęsy twe, zlewać rozkoszne, złote przyszłości sny” — zacytował słowa Demona z poematu. A teraz, słuchaj... tyś mój cudowny raj, ty moje niebo i moje piekło, djabelstwo ty moje! Moje marzenie ty, cierpienie moje ty, bez granic szczęście, to ty, udręka moja ty, ty moja śmierć, ty moje życie, ty moje wszystko! Tyś mój biały kwiat i jasna pani. Taki jakiś czar wieje od twej całej osoby, że upijam się nim. Gdy nadejdzie nasz dzień, wtedy... słońce może zgasnąć i swój zmylić bieg. Bo ty musisz być dla mnie, musisz być moją. Słuchaj... musisz! Czy na to, Heljos moje, zgadza się...?
Upadła mu na piersi z wybuchem szczęścia.
— Duchem należę do ciebie dawno. Tamara umiała tylko umrzeć, ja zaś będę cię kochała wiecznie i nawet w piekle chcę z tobą być. Porwałeś mię i uniosłeś. Wtargnąłeś śmiało w mury, w których żyłam. Nie zawahałeś się, nic cię nie powstrzymało od wniknięcia w ich zawory.
Odpowiedział jej znowu słowami Demona:
— „Panuję tu — bo kocham.”
— Zaimponowałeś mi swą siłą ogromnie. Musiałam cię podziwiać.
Przygarnął ją do siebie.
— Takiej, jak ty, dziecino, trzeba imponować, chcąc ją mieć.



OBRAZ III

Jasny, okrągły buduar zalewały ogniste promienie słoneczne. Przez wielkie gotyckie okna wpadały tu kaskady światła, kąpiąc w swych pyłach złotych śliczny narożny pokój, urządzony z wytwornym gustem, w stylu renesansowym. Przeważał tu kolor biały i delikatny w tonie fraise. Wyglądał, jak mały ogród, tak był bogato udekorowany kwiatami. Mnóstwo białych tuberoz, gałęzie kwitnących migdałów, przepyszne paprocie w różnych odmianach i róże, istna kolekcja róż. Z poza okien, pootwieranych szeroko na pełnię morza, a zasłoniętych koronkowemi, jak haftowana mgła, firankami, dochodził jednostajny rytm gwary morza, bełkot fal rzeźwy jakiś prawdziwie porankowy. Słychać było w tym szumie tworzenie się pienistych grzbietów, pęd ich i rozbijanie się o skałę, na której stała willa. To samo w kółko, to samo, a zawsze śpiewne, zawsze nowe. Przy szklanych drzwiach, otwartych na balkon, przy stoliku zarzuconym dziennikami, w głębokim fotelu siedział on, z roztargnieniem trochę przeglądając gazetę. W pewnej chwili spojrzał na zegarek i uśmiechnął się.
— Spóźnia się moja pani.
Wtem szmer koło drzwi, szelest, kobieta w białym powłóczystym negliżu, podbiegła do do siedzącego. Zarzuciła mu ręce na szyję.
— Dzień dobry, dzień dobry! jaki śliczny ranek, jakie morze dziś rozkoszne. Czemu tak na mnie patrzysz? zaspałam — prawda?
— Trochę; wyglądasz za to wybornie i świeżo.
— To dobrze, chcę ci się podobać. Każę podać śniadanie tu, tu tak ładnie.
— Jak chcesz. Czy nie otrzymam pocałunku?
— Ach ty!
Przylgnęła twarzą do jego twarzy na krótką chwilę. Oderwała się z okrzykiem — Dosyć! dosyć!
— Pragnąłbym tak, jak wczoraj na galerji.
— A, ba! Nie można! To spowoduje...
— Co spowodowuje? no powiedz, zawsze jesteś szczerą.
— Spowodowuje niepokojące sny.
— U mnie również. Piekielne sny!
— A widzisz! No, do porządku. Będziemy teraz spożywali, co nam dadzą.
Zadzwoniła. Wchodzącemu lokajowi wydała polecenie.
Za chwilę stolik był nakryty wykwintnie. W pokoju rozeszła się aromatyczna woń wybornej kawy. Po odejściu służącego sama ponalewała filiżanki i osłodziła. Patrzał na nią radośnie.
— Jakże ja lubię, gdy mi tak usługujesz, gdy mi podajesz kawę ranną lub poobiednią. Ogromnie lubię, gdy się tak dla mnie krzątasz.
Uśmiechnęła się do niego i podając mu srebrny kosz z ciastem, rzekła figlarnie.
— Jak niewolnica przed panem — co?...
— Albo przeciwnie.
— Tak nie bywa nigdy. Zresztą ja prędzej wyglądam na niewolnicę, niż ty na niewolnika, mój kapryśny panie. Jesteś zbyt wytworny, zbyt rasowy.
— Oskarżasz siebie.
— Nie, lecz niewolnice bywały różne. Takim, jak ty, panom służyć mogły tylko wybrane. Widzisz, teraz pochlebiam sobie; a służyły z rozkoszą i z wdziękiem, gdy swego pana kochały. Takiego zaś niewolnika, jak ty, o ile byłby w niewolę wzięty, zakutoby w ciężkie kajdany, boby się go obawiano, jak samego szatana. Taki niewolnik byłby niebezpieczny. Jesteś zbyt potężny.
— Mój drogi dzieciak mówi, jak prawdziwie zakochana kobieta.
— Mylisz się, ja się w tobie nie kocham.
— A to coś nowego! Zatem...?
— Ja cię kocham, rozumiesz, ukochałam cię. Czy ty tego nie różniczkujesz?
Zamienili z sobą spojrzenia, wypowiadając niemi wszystko, co serce sercu wypowiedzieć zdolne. On ucałował ze czcią jej rękę.
— Pamiętasz mój wiersz dla ciebie pisany:

„Chciałbym przed tobą otworzyć zaświaty,
Do duszy wesele i szczęście wlać.
Zasiać ci drogę cudnemi kwiaty
Sam niewolnikiem się twoim stać.
Stworzyć dla ciebie raj tu, na ziemi,
Czarownych krain wskazując dal,
Otoczyć ciebie myślami swemi
Usunąć smutek, rozterkę, żal...
Chciałbym być z tobą w krainie czaru,
I całą unieść w piękniejszy świat,
Chciałbym wlać w piersi twe ogrom żaru
I to na wieki, na setki lat”.

Uśmiechnęła się rzewnie.
— Przypomina mi to pierwsze początki naszego sojuszu. Bałam się wtedy swej miłości dla ciebie, lękałam się ją okazywać.
— Powiedz szczerze: — nie ufałam ci.
— A tak, nie mogłam uwierzyć w tyle szczęścia, w takie bogactwo, że ono moje, że to dar losu dla mnie, i że go mogę przyjąć śmiało, z pełnią szczęścia i ufności.
— Ja mogłem się obawiać tego samego, a jednak po ciebie sięgnąłem i zdobyłem.
— Tyś mężczyzna, inna psychologja, inne role. Zresztą i ty nie odrazu byłeś pewny mych uczuć i ty wątpiłeś w ich siłę i stałość. Wszakże pisałeś do swego przyjaciela-sarkazmu? Nazywałeś się szaloną głową, myśląc, że jesteś dla mnie rozrywką chwilową. To był zjadliwy wiersz. Oj ty..!
— Tak, lecz poznawszy twą żywiołowość, głębinę twej duszy, wiedziałem, że i w uczuciach będziesz taką samą. Masz duży temperament, lecz twoja strona duchowa okazała się jeszcze silniejszą. To mię do ciebie bardziej przykuwa, niż gdybyś...
Jej twarz zapłonęła.
— Dać ci jeszcze kawy..?
— Nie, już dziękuję, spójrz na mnie, krysztale mój — rzekł figlarnie.
— Czuję twój uśmiech i nie chcę, boję się go.
— Lubię tę twoją czystość i nieskalaność duchową, czasem się dziwię, żeś ją tak uchowała. Kocham cię za to stokroć więcej. Tyś jest ta, której szukałem dotąd napróżno. Tyś moja oczekiwana i przeczuta, tyś realizacja przewidzianego, Heljos moje, wpływ twego światła i ciepła zmienił zimę serca mego, na wiosnę.
— A nie zawiodłam cię w niczem...?
— Nie i nie zawiedziesz nigdy, bo cię już znam i czczę ciebie nadewszystko. Jesteś u mnie na takim ołtarzu, z którego nawet dla siebie tymczasem nie mógłbym ciebie ściągnąć. Chyba aż nadto wyraźne daję tego dowody.
— Inaczej nie miałbyś mej ufności i mnie przedewszystkiem.
— To też czasem mam wrażenie, żeśmy nie ludzie, lecz bogowie greccy, chociaż oni grzeszyli niegorzej od ludzi. Jesteśmy zatem najnowszym wytworem kultury, w znaczeniu duchowem. Duchy nasze wyzwoliły się z despotyzmu materji i królują. Jest to jednak siła kolosalna. Człowiek jej w sobie nie przewiduje i nie zgłębia.
— Zależy jaki człowiek, i, o ile już zgłębiałby tę siłę, musiałby ją najpierw odczuć w sobie i poznać. Nie każdy zaś jest do tego zdolny.
— Powiedz raczej, że nie każdy potrafi prawdziwie kochać duchowo... nie każdy ma nasze warunki.
— Właśnie nasze warunki sprowadziłyby grzech, gdyby nie duchowa miłość i siła. Cóż jest bardziej sprzyjającego do narodzin grzechu, jeśli nie nasze otoczenie i nasz sposób życia obecny. Mamy swobodę bezwzględną, wykwint dokoła nas, czar płynący z bogactwa przyrody i miłość naszą ogromną. Ta upalna atmosfera, spaliłaby nie jednego. Nas przeciwnie — orzeźwia.
— Bo wyzyskaliśmy ją tylko dla naszego szczęścia, jest naszą chlubą. Duchy nasze odczuły się i zrozumiały. Niezależnie od tego typy nasze są dla siebie stworzone. Myśmy się musieli spotkać i razem iść ręka w rękę. Nie masz w sobie nic z tego, co się ogólnie u kobiet spotyka a czego nienawidzę; nie masz fałszu i komedji, nie hołdujesz pozie, jesteś szczera. W stosunkach z ludźmi czasem zbyt szczera, ale wolę to, niż wszelkie manjery.
Potrafiłaś mię porwać bez starania się o to, bo byłaś zawsze tylko sobą i umiesz trzymać, gdyż ta twoja istotność i odrębność odpowiada mi w zupełności. Dopełniamy się oboje jako duchy i jako typy. Daj mi dłoń swoją.
Wyciągnął do niej ramiona. Tyle uczucia i natchnienia niemal malowało się na jego twarzy, że kobieta uniesiona szczęściem, z okrzykiem rozkoszy upadła do jego nóg, siedząc na dywanie, złożyła głowę na jego kolanach i zmrużyła oczy z nadmiaru upojenia. On pochylony nad nią gładził jej włosy rasową swą ręką, szepcząc słodkie, pieściwe słowa.
Z majolikowej płaskiej wazy, stojącej obok na konsoli lustra wyszarpnął olbrzymi pęk krwawych róż i złożył u jej stóp.
— Teraz tylko wonne róże składam ci w hołdzie. Ale to jeszcze nie to, cobym pragnął, to nie cały świat.
— Cały świat jest w nas samych, zawiera się w naszem szczęściu.
Patrzał na nią z bezmierną tkliwością.
— Czego się uśmiechasz? — spytał.
— Myślę w tej chwili, że jednak miłość to wszechpotęga, to uczucie święte, lecz tak pojmowane jak przez nas, ze strony najgłębszej — duchowej. Ogólnie miłość bywa niedoceniana lub parodjowana, najczęściej niezgłębiona. Wszak prawda...?
— Dlatego, że przeważnie dają jej jedno oświetlenie, a wówczas majestat miłości istotnie zmniejsza się. Są ludzie, którzy nie rozumieją miłości inaczej, jak w purpurowej łunie; wtedy właśnie najgłębsza istotność tego uczucia zamyka się dla nieuświadomionych. Jaskrawy blask zalewa ich oczy, nie są zdolni sięgnąć do dna, do samego rdzenia tej potęgi, gdzie tli błękitny płomień ideału. Kto go ujrzy, kto się przy nim ogrzeje, ten się uduchowi i przestaje hołdować bałwochwalczo jaskrawej łunie miłości zmysłowej.
— A jednak i nas, cośmy ten błękitny płomień odnaleźli dla siebie, by płonął nam, jak Znicz i nas otacza niekiedy purpurowa łuna szału, jak wczoraj naprzykład — szepnęła, kładąc jego dłoń na swych oczach.
— To nie łuna zmysłowej pożogi, to purpurowy kwiat, wytryskający z powodzi białych kwiatów, które kwitną w naszych sercach i duchach. Szał spojenia naszych ust, rozkosz, jaką nam pocałunek daje, to nie jest jeszcze ta jaskrawa łuna oślepiająca, o jakiej mówiłem. Bo jednak nas nie zdołała wciągnąć w orbitę swego blasku, my jej podniet nie potrzebujemy, by miłować się bezgranicznie. Wystarczy nam nasz płomień ideału, ukochaliśmy go i nie wyklucza on zrywania przez nas purpurowych kwiatów pocałunku. Pocałunki nasze i pieszczoty nie kalają, nie brudzą miłości naszej, lecz ją potęgują, zachowując jej bezwzględną czystość. Pamiętaj jednak, że gdyby warunki nasze obecne zmieniły się zasadniczo jako takie, a łuna purpurowa zarzuciłaby na nas swoją płachtę, bo wtedy wszakże inaczej już by być nie mogło, to zawsze jednak tkwilibyśmy wiernie przy płomieniu duchowym i ten byłby źródłem naszych uczuć, bo pijąc z niego teraz zasmakowaliśmy w nim i źródło to stało się już dla nas konieczną ostoją. Nie rozumielibyśmy bez niego życia, miłości, skąd ona czerpie wszystko swe piękno i całe bogactwo czaru.
— Jak ja cię kocham za to, że jesteś właśnie takim — rzekła szeptem przesuwając jego dłoń po swej twarzy. Tylu mężczyzn spotykałam w życiu, tylu zabiegało o mnie; o nie sądź, że się chwalę, sam zresztą wiesz o tem, i nigdy żaden nie porwał mię tak, jak ty, ukochany, nigdy nie natrafiłam na swój, skończony w szczegółach typ. Zawsze albo jakiś źle robiony Apollo, albo nieźle robiony Ozyrys, lub też szczery sobie Apis au naturel bez pretensji do bóstwa lecz z mniej lub więcej dużemi pretensjami co, do swej osoby, zasadzającej się na najgrubszym materjalizmie. Pełna kieszeń, pełny żołądek oto jedyny cel, uciechy zmysłowe — jedyny ideał. Spotykałam pseudo-idealistów, w których po głębszem zbadaniu, prócz pozy nie było nic, spotykałam głowy do pozłoty, ślamazarów, lub też nędznych udawaczy demonów, tak dalekich od rzeczywistego demonizmu, że nawet naśladownictwo im się nie udawało. Ach, Boże, ileż typów już obserwowałam ludzkich i okrzyczanych za nadludzkich i, jak ja nazywam, podludzkich. W każdym wynajdowałam jakąś śmieszność, każdy posiadał jakąś piętę Achillesa, dyskredytującą go, każdemu potrafiłam odchylić jego maskę, w jaką się sztafirował do ludzi, z dobrą miną i pewnością siebie i swych szans. Żaden mię nigdy nie wziął tak, jak ty, wszystkiem. To szczególne, prawda?
— Nie, to bardzo zwykłe, promieniu mój świetlny, — to tylko dowodzi, żeś mię prawdziwie ukochała. Posiadam i ja różne wady, różne, jak mówisz, pięty Achillesa, tylko ponieważ mię kochasz, przeto wad tych nie widzisz, albo kochasz je jako takie, co już jest szczytem miłosnego zaślepienia. Co zresztą i ja w stosunku do ciebie odczuwam.
— Nie wiem, co o tem sądzić, wiem tylko, że w tobie skoncentrowało się to wszystko, co w ideałach mych razem ze mną na świat przyszło. To jest duch, taki jak u ciebie, właśnie twój, twoja inteligencja, twoja wysoka kultura umysłowa duchowa, etyczna i estetyczna, twoja niepospolitość, zupełny brak szablonu, twój sposób bycia z ludźmi i wśród ludzi i twój typ, jako typ fizyczny jest moim wymarzonym typem męskim. Zdaje mi się, że gdybym cię nawet nie kochała, podziwiałabym cię zawsze. Poprostu lubię ten genre mężczyzny. Lubię twój układ, twoją sztywność i sarkazm; względem siebie bym tego może nie zniosła, ale twoja miękkość dla mnie, na ogólnem tle chłodu i sztywności uplastycznia się tembardziej i, tembardziej jedna. Czasem mi się zdaje, że nie tylko jestem duszą twej duszy, siłą twej siły, jak mię nazywasz, lecz jestem jeszcze dzieckiem twojem ukochanem i twoją kochającą uczennicą. I dlatego widzisz, siedzę u twych nóg, ja, znana ze swej hardości, dumy kobiecej i samodzielności.
— Sufrażystką nigdy nie byłaś, posiadałaś tylko bunt w duszy, zupełnie słuszny bunt na okowy, jakim podlegają kobiety. Nie znosiłaś więzów, łamiących w kobiecie ducha i jej indywidualności. Słowem, byłaś duchem wolnym i takim pozostaniesz zawsze. Ja cię nie skrępuję, bo nazbyt to w tobie cenię i kocham i wiem, że nie byłabyś szczęśliwą nawet w moich okowach, moja ty wytworna niewolnico. Siedzisz u moich kolan, ale nie z pokory, więc duma twoja nie jest tu obrażona, to raczej kaprys mojej pani, która wie, że mnie ma u swych stóp. Ponieważ mię kochasz bardzo i gruntownie, przeto czujesz się moją poddanką, zupełnie szczerą, wiem jednak, co o tem sądzić, jakkolwiek mię to wzrusza. Władzy swej nad tobą nie nadużyję, najpierw dlatego, że cię czczę, po drugie, że mógłbym cię wtenczas stracić. Bo powtarzam, chcesz być moją niewolnicą z miłości, ale wiesz o tem, jak wysoko stoisz w mojem pojęciu, jaki tam masz tron, jak królujesz. Duchu mój, perło moja śnieżnej białości, wszak ty mną władasz i oddając mi swoją wolę, podbijasz całkowicie moją. Twój tron zawsze wysoko wyniesiony będzie, aureolą świętości otoczę twoją skroń i ciebie całą i nietykalną pozostaniesz w tej swojej szczerości i prostocie.
Pochylił się nad jej czołem i ucałował je po męsku, krótko z uczuciem. W jej oczach zalśniły łzy, nagle chwyciła jego dłoń i przylgnęła do niej ustami.
— Moja ty, słodka!
Porwał ją w ramiona i posadził ją sobie na kolanach. Przytuliła się do jego piersi wzruszona do głębi duszy.
— I tem nie obrażam mej dumy, że całuję cię w rękę, to tylko jedna potrzeba więcej, dla wyrażenia moich uczuć. W akordzie naszej miłości i taki ton nie razi. Ale kobiety emancypantki byłyby zgorszone, sarkałyby na mnie z oburzeniem niesłychanem.
— Ach, krzykaczki emancypantki! Ty jesteś emancypantką, tylko w najszlachetniejszym gatunku. Wszakże miłość nie jest wstydem, ani grzechem kobiety, zależy tylko jak jest pojmowana przez nią i na jakim się gruncie opiera. Twoja miłość nie kala twej godności kobiecej, przeciwnie przynosi jej zaszczyt. Kobiecość zyskuje na uroku gdy kocha, byle tylko jej człowieczość utrzymała się na wyżynie, jak u ciebie. Więc to jest dopiero dobrze zrozumiana emancypacja duchowa. Ale takie tam wrzaski na mężczyzn, nie przerażają ich zbytnio, wierz mi, ukochana. Ręczę ci za to, że żadna z tych rozwichrzonych krzykaczek-emancypantek, będąc na twojem miejscu obecnie, nie byłaby tobą. Niech ci to wystarczy. Przypomina mi się zdanie Prusa, że taka pani emancypantka dotąd wrzeszczy na mężczyzn i urąga na nich, najniemożliwiej w świecie, aż który z nich zlituje się nad nią, wtedy teorje swe składa do rupieci, a sama z wielkiej miłosnej pokory ściąga lubemu buty z nóg.
Ona zaśmiała się wesoło.
— Nie wrzeszczałam, jak mówisz, nigdy na mężczyzn, ale takich dowodów miłości nie dawałabym nawet tobie. Wiesz, ja także znałam kobiety, które twierdziły, że nie cierpią mężczyzn, lecz na zapytanie dlaczego, nie umiały wytłómaczyć swej nienawiści, gdy zaś były w towarzystwie męskim czuły się jaknajlepiej, strzelały oczami aż miło, uśmiechały się wdzięcznie i najumiejętniej flirtowały.
— A widzisz! To taka logika wyłączna!
— Widywałam też kobiety feministki, na zebraniach, udające męskość w swych czynach, bardzo samodzielne, bardzo krytykujące mężczyzn, bardzo wyzwolone, sztywne i szorstkie nawet, które na widok wkraczającego niespodzianie w ich niewieście szeregi, mężczyzny, przyjmowały go wcale nie jak intruza, czegoby się można było spodziewać; przeciwnie, witały go z zalotnemi uśmiechami i bardzo wdzięcznie. Pamiętam, jak mię to rozśmieszyło i zachwiało w wierze, co do szczerości ich teorji, może zatem i teraz te, któreby się najwięcej mną gorszyły, najgoręcej pragnęłyby być w mojej roli.
— Tylko inaczejby ją odgrywały.
— Wracasz do swego i może się mylisz?
— Pozwól jedyna, że mogę mieć co do tego więcej doświadczenia. Prawdziwa kobiecość, szczera w swych objawach, bywa mniej dostępna, a napewno etyczniejsza, niż strojące się w piórka krzykliwej emancypacji zwykłe zmysłowe babska lub pannice. Wszystko, co się stara ukrywać w jakimkolwiek cieniu — boi się i wstydzi światła. Nie przeczę, że są i szczere pomiędzy takiemi krzykaczkami, lecz takie najczęściej nie mają już nic do stracenia i, same to rozumiejąc, biorą sobie za dewizę dantejskie Lasciate ogni speranza!
— Mój pan jest złośliwy! Dosyć już krytyki i pieszczot, trzeba iść do pracy. Nie! nie! już nie dam ust i wziąć ich nie pozwolę. No, nie, nie chcę! nie bądź taki despotyczny. Już mnie niema!
— Zerwała się, lecz on ją zatrzymał.
— A oto jesteś i...
Po krótkiej lecz szalonej chwili pocałunku, uwolniła się z jego objęć, przeciągając dłoń po czole, potrząsnęła głową.
— Nie można, nie można... to osłabia. Gdzież siła?!...
— Umiłowanie moje, to osłabia chwilowo tylko, potem wzmacnia ducha i w tem jest jego siła!
— Ale to purpurowy kwiat! Czy nie zaćmi bieli... tych drugich...?
— Nie, tylko je uświetni!
— Jednak to wytwór szatański.
— Jedyny u nas co prawda. Jesteśmy ludźmi, promieniu mój, pozwólmy sobie choć na tyle z ludzkich ułomności, co zresztą jest pięknem, musisz przyznać.
Uśmiechnęli się do siebie serdecznie. Podała mu obie dłonie.
— Nie wskazuj mi piękna tam, gdzie je sama widzę. A teraz dowidzenia! Idę malować morze. Ty zaś idź do swoich ksiąg, zeszytów, artykułów. Czeka na ciebie nieśmiertelny Byron i ironicznie słucha, co o nim nowego powiesz?
— Ach tyle już nagadali, że mu chyba dam spokój. Cóż tam ja profan i Byron!
— Cóż tam ja — profanka, dyletantka... i morze? Ty masz o Byronie tylko pisać, ja zaś ośmielam się morze odtwarzać! No, nie bądźmy zbyt skromni i do roboty!
— A nasz dwugłos literacki, kiedy...?
— Jeszcze potem, trzeba nabrać tchu.
— Więc czekajmy, bo to musi być potężne.



OBRAZ IV

Płynęli na smukłej łodzi, białej, jak mewa, której wiosła, niby skrzydła ptaka, pruły ciemny błękit, wzniesionych nieco fal. On wiosłował, ona siedziała przy sterze. Oboje byli zamyśleni, poważni. Niezmierzona okiem przestrzeń i bezdeń wód, ich rytmiczny poszum, melodyjna gra fal ukołysały wyobraźnię tych dwojga ludzi, tak, że dusze ich nabrały światłości takiej przejasnej i przeczystej, jaką nasycone było morze, zda się do dna. Kobieta czuła ogrom szczęścia i radości życia, ogrom tak żywiołowo potężny, że zdawał się rozsadzać piersi, jakby serce jej rosło i olbrzymiało, nabierając gorącą krwią uczucia, że chwilami brakło jej tchu, a w skroni waliły pulsa szaloną podnietą duchowej ekstazy. Czuła, że miłość jej wkracza w dziedzinę zjawisk niebywałych, gdyż jest bardzo daleką od swej siostrzycy ziemskiej, potrzebującej li tylko ziemskiego realizmu i podniet poziomych, aby żyć. Ona przeciwnie, czuła w sobie taką moc duchową, że to ją wypełniało całkowicie, chroniąc od nizinnych żądz. Czuła w sobie siłę, bezwzględną pewność i przekonanie, że się na tych wyżynach duchowych utrzyma stale, że się nie zachwieje, bo kocha te wyżyny, bo są one dla niej szczytem ideału. A wszak za ideałem tęskniła tyle czasu napróżno, w pogoni za ideałem pogubiła dużo ze swych marzeń i wierzeń najświętszych, nie zgubiła jednak swego ducha, on żył i stale odbywał niefortunne wzloty ad astra, by, doznając coraz nowych porażek, niezmordowanie szukać innych dróg i znowu wzlatywać z takim samym skutkiem. Więc w duszy jej wrzał bunt, niepokój i lęk przed ostateczną utratą nadziei. Gad pesymizmu wpełzał do jej duszy i truł ją swym jadem. Doznawała strasznych napadów zwątpienia, duszę jej zalewała gorycz, bo zaufanie jej w istotność ideałów, gasło powoli, opornie, lecz zaczynało zanikać wyraźnie już. Z chwilą zgaśnięcia ostatniego promyka, bała się panicznie pustki, jakaby się wtedy przed nią roztoczyła. Taka apatja nawiedzała ją często, że straciła ochotę do życia; chociaż wogóle życie lubiła, przestało ją ono jednak zaciekawiać i nęcić. Dawniej lubiła ludzi, potem zaczęła ich unikać, a nawet bać się ich. Nic się po nich nowego nie spodziewała, niczem jej nie pociągali. Wszędzie widziała jednakowy, zawsze ten sam szablon, tylko czasem w pompatycznych szatach, czasem w skromnych przyodziewkach, jak arlekin upstrzony co raz inaczej. Wszędzie pospolity, lecz uznający się za mądrość świata, realizm, wszędzie gruby i ordynarny, ale pewny swego bytu i władzy materjalizm, wszędzie zgorzkniały pesymizm, uważający się za najgłębszą, jedyną filozofję i wszędzie bardzo szanujący swe mądre doktryny pozytywizm. Jeśli spotykała optymizm, to albo w młodziusieńkiej jednostce zawarty, w takiej, która zaledwo wykluła się z dzieciństwa, albo, jeśli już w osobniku starszym, to nie grzmiący lecz odzywający się trwożnie, jak krzyk ofiary w jaskini lwa, w obawie by nie zbudzić panującego tyrana, szyderstwa i gniewu, czem pesymiści zwykli obryzgiwać optymistów.
Jeśli spotykała na swej drodze poszukiwacza ideału, to albo już wyzwolonego z tej nieszczęsnej manji utopistycznej, o czem sam głosił, z dumą człowieka mocnego, wedle własnego widzimisię i tem gorliwszym stawał się pozytywistą; albo, gdy był właśnie w fazie swych poszukiwań, odznaczał się tem, że go wszędzie popychali, jeśli był łagodny, lub się go bali i nazywali warjatem, jeśli był szorstki. I ona w stosunkach swoich z ludźmi doznawała różnych przyjęć i wrażeń. Przekonała się wkrótce, że jeśli się dąży wytrwale do jakiegoś ideału, to nie należy się z tem zdradzać, chcąc uniknąć szyderstw. Jedynie dążąc do materjalnych wyżyn, można iść śmiało, roztrącać ludzi brutalnie i być pewną, że sami utorują drogę, kłaniając się w pas, z hymnem pochwalnym. A jednak choć pesymizm dosięgnął jej ducha, nie zniweczył go doszczętnie, nie zdołał go przechrzcić na swoją wiarę. Nadzieja tliła w niej słabiutka i uratowała ją. Jej dążenie do szczęścia, jakiego pragnęła, jakie sobie wyśniła, nie było więc mrzonką, znalazła je, spełniło się marzenie i pomimo, że po ludzku zrealizowane być nie mogło, było jednak cudem i pięknem jej życia, jego objawieniem. Więc ideały jej nie umarły, żyły zagłuszone prozą, omdlały pod wpływem dusznej, piwnicznej atmosfery, jaka ją owiewała. Kołtunerja jej otoczenia przygważdżała do ziemi jej skrzydła, nie pozwalając na wzloty i skutkiem tej ciągłej, bezowocnej walki, nastąpił letarg tego wszystkiego, co było nią w niej. Teraz czuła, że wszystko to żyje i jest nawet bardzo silne. Bo oto sądzonem jej było spotkać człowieka ducha i takiego ukochać całą siłą duszy swej stęsknionej. I on ją tak samo ukochał, najpierw, jako człowieka i ducha, potem, jako kobietę. Więc miłość ich nie była pospolitą, bo nie miała w sobie nizinno ziemskich podstaw, więc była górną, była na wyżynach, lecz dla nich dostępną. Wytworzyła ją zdolność ich do uczucia tej miary i rodzaju, utrwaliły ją zaś ich warunki obecne, nad któremi miłość zmysłowa nie zastanawiałaby się ani chwili, przechodząc nad niemi do swoich praw zwierzęco-ludzkich. Oni przeciwnie, nie pomyśleli nawet o przekroczeniu swoich praw etycznych jakie w zastosowaniu do ich warunków niezłomne były i nakazywały im obopólny szacunek. Pomimo nawiedzających ich czysto ludzkich pragnień i pożądań, etyki swej nie naruszyli, nie próbowali zwalczać siły, która ich na wyżynach uczucia trzymała. Czuli się dumnymi z siły swej, dumnymi, jako zwycięzcy samych siebie, co jest największem pono zwycięztwem. Ona czuła się nietylko dumną z niego i z siebie, lecz szczęśliwą bezmiernie, że właśnie danem jej jest poznać taką miłość duchową i uwierzyć w nią. Błogosławiła poniekąd te warunki, że stały się probierzem mocy i potęgi ich miłości. Sama nie hołdowała nigdy zmysłom, lecz widząc dokoła siebie przeważnie takie tła miłosne, słysząc dokoła siebie bluzganie zmysłów i tylko zmysłów, w różnych przejawach, zaczynała wątpić w istotność miłości duchowej, w dzisiejszych czasach. Więc i to nie utopia i ona nie była tylko utopijną entuzjastką? O jakież bogactwo zdobytego szczęścia czuła w piersi!
Twarz jej rozpromieniła się pod wpływem tych uczuć wzniosłych i tych myśli, jakiś niezwykły blask owiał jej rysy, była jak w aureoli cudu, co się w niej tworzył i trwał. I nagle wzniósłszy na wiosłującego mężczyznę oczy pełne żaru, spotkała jego wzrok głęboki i zaczęła mówić, jakby w upojeniu sennem.
— Tyś we mnie przebudził natchnienie, tyś rozdmuchał tlejący na dnie duszy płomyk ideału, on już gasł a płonąć pragnął. Tyś mię ocknął z letargu duchowego silnem, żywiołowem szarpnięciem serca, więc za to, żeś mi się objawił na mej drodze, bądź błogosławiony, duchu mój wybawicielski. Zadawałam sobie przedtem pytanie, jak zwykle wszystko analizując, za co cię kocham, dlaczego, poco? Już te pytania dla mnie teraz nie istnieją. Przeanalizowałam je, przedebatowałam i, jak mędrzec przy końcu swego życia dochodzi do wniosku, że cała jego filozofja i nauka nie zdołała odwrócić odeń godziny skonu, tak ja widzę jasno, że wszelkie moje refleksje: poco, dlaczego, są tylko karłami wobec olbrzyma, są myślątkami dziecka, wobec potężnej myśli genjusza. Genjuszem nie jest miłość w ogóle, lecz tylko taka miłość, jak ta nasza miłość duchowa. Kto ją zdobył, ten jest magnatem, ten jest miljarderem duchowym. Więc tak mało ufając w szczęście na ziemi, czyż mogłam kiedykolwiek łudzić się, że ja je zdobędę i to w tej mierze, w tej potędze. O, ukochany mój, nie dziw się, że niewolnicą się twoją nazywam, że tak często siedzę u twoich nóg, że dłoń twoją tulę do swych ust. Bo cię kocham, jak kochać może sokół górne szczyty, do których z nizin powraca, jak anioł kocha przeczystość swych piór, jak szatan może nienawidzieć. Boś ty mi powtórnie żyć kazał, boś ty dla mnie stworzył nowe życie i takie, w którego istnienie wątpiłam. Więc za tyle dobra, za tyle bogactw, czyż ja ci zdolną jestem wypłacić tem, co jest we mnie dla ciebie? Czy ja nie pozostanę zawsze dłużną w swej wdzięczności? czy cały ten ogrom, który noszę w sercu, nie za mały, jako wynagrodzenie tych potęg, jakie od ciebie otrzymałam...? Czy serce moje i dusza oddane ci na wieki i bezwzględnie, bez zastrzeżeń, wystarczą ci, jako odwzajemnienie twych dobrodziejstw, panie mój ukochany...
Łzy przerwały jej słowa i spłynęły potokiem po rozpalonej entuzjazmem twarzy. Głowa jej płonąca pochyliła się kornie do jego kolan.
On złożył wiosła w gryfach, u jął głowę jej w dłonie swe, drżące ze wzruszenia i przylgnąwszy ustami do jej skroni, szepnął z głębi miłującego serca.
— Tyś wskazaną mi była przy tworzeniu mej duszy, jako przeznaczenie kiedyś do zrealizowania i odtąd szedłem przez życie, szukając cię wszędzie, aż wreszcie znalazłem, ukochałem cię całą siłą i mocą mego uczucia. Przykułaś mnie do siebie i drogie i słodkie są mi te okowy. Promieniu mój jasny, powszedni mój chlebie, ja jestem dla ciebie, ja żyję przez ciebie.
Wszechmoc szczęścia i egzaltacji duchowej opanowała ich tak silnie, że gdyby teraz morze ich pochłonęło, czuliby się dumnymi, że idą razem w jego otchłanie i razem giną.
Fale unosiły łódź, nie zatapiając jej, kołysząc nią tylko coraz silniej, gdyż morze wznosiło się i ciemniało. Płynęli znowu w milczeniu, spoglądali jeno na siebie z wyrazem niewysłowionego spokoju, będącego wynikiem promienności dusz.
A morze mieniło się całą gamą barw i tonów. Lekkie ciemne chmurki szybowały lotem ptaka, gnane wiatrem, który fałdował przestrzeń wód w coraz wyższe bałwany. Z poza chmur wyzierało jaskrawo słońce jakieś jakby podniecone, rozdrażnione igraszką wichru, paliło czerwienią, rzucało na fale strugi krwi i znowu gasło pod ciałem chmury, a na morze padał sino szary ton. Groźne było wtedy, mroczne, jak sumienie grzesznika po krwawej zbrodni. I znowu chmura ustąpiła, polała się na fale krew, spłynął ogień.
— Pożoga na morzu — szepnęła kobieta, drżąc ze wzruszenia przebytej chwili i grozy w naturze.
— Fale płoną! Już dojeżdżamy, bałwany są zbyt silne. Trzymaj się dziecino mocno, spadamy w przepaść... Cóż za uczucie tytaniczne! O! znowu na szczyt fal! nie blednij, jedyna, jeszcze chwila.
Bałwany cisnęły prawie ich łódź na brzeg. Wyniósł ją w ramionach, postawił drżącą.
Na plaży jacyś ludzie, tłum. Ktoś rzekł głośno.
— To tych dwoje z białej willi gotyckiej. Zdają się nie widzieć świata poza sobą.
Jakiś śmiech kobiecy cyniczny, zły.
— Za to świat ich widzi i ocenia jak należy.
Znowu pierwszy głos: — Mieszkają, jak aniołowie na tej cudnej skale.
— A są czcicielami szatana. Bezwstydni! — zaśmiała się kobieta z tłumu.
Słowa te padły zimnym, twardym gradem na „tych dwoje z białej willi”. Ona uczuła bolesne ściśnięcie serca za profanację ich uczucia, on za spotwarzenie jej przeczystej bieli. Wziął ją pod ramię, przygarnął lekko i poszli pod górę do siebie. Poszli cisi, poważni, nie patrząc na gawiedź żądną żeru, nie słuchając jej bluźnierstw. Szli pod górę na swoją wyżynę, której gawiedź nie znała i nie rozumiała, przyzwyczajona do pospolitego piasku plaży. Nie mówili do siebie nic, tylko serca ich biły wzajemnem zrozumieniem się; ona oddawała mu swą czystą duszę, on ją koił potęgą swojej. Byli godni siebie.
Gdy znikli z oczu tłumu gdy owionęła ich woń róż, tych róż kwitnących w ich Edenie, on przykląkł przed nią i objął jej kolana. Dusza jego mówiła zda się przez drżące uczuciem usta.
— Kwiecie mój biały, perło moja, czczę cię, jak moje bóstwo, masz mię u swych stóp, mnie i miłość moją. Promieniu świetlisty mego życia.
Ona złożyła ręce na jego głowie, parę cichych łez spłynęło na męskie czoło, pochylone do jej kolan.
— Powstań, jedyny. Ty wiesz, jam twoja do zgonu. Świat, ludzie to jeno tło, mój dogmat, to ty.
Stali przytuleni do siebie z promiennemi twarzami, patrząc ze swych wyżyn na rozbujałe morze i szumiące życiem ludzkiem bulwary.
Stanęli wysoko, na skale, przy żelaznej balustradzie, u stóp mieli błękitną roztocz fal, nad sobą przejasną, nalaną szafirem kopułę — niebo. Zapatrzyli się w ten czar przyrody z zachwytem, w piersiach ich uczucie wzrastało do potęgi, unosiła ich wszechmoc najszczytniejszej miłości. Ona drżącą z wrażenia ręką zatoczyła koło, ukazując otchłań lazurów i powódź różaną po za nimi, na tarasie willi.
— Patrz, jaka cudna ta nasza wyżyna!
Twarz kobiety rozjaśniła się, z oczu trysnął ogień zapału i ekstatycznej podniety. Nagle żywiołowym ruchem zarzuciła ręce na szyję mężczyzny i przylgnęła do jego piersi z okrzykiem szału.
— Jestem tak bardzo, tak bezmiernie szczęśliwa!
Porwał ją i przygarnął do siebie. Długą chwilę trwali w upojeniu bezpamiętnem, poczem on, patrząc na jej zmrużone powieki, na jej twarz jasną, pełną szczęścia, przytuloną do siebie, na jej drżące krwawe usta, zaczął szeptem gorącym mówić wiersz do niej:

„Kiedy cię widzę wesołą, promienną
Poznaję, żeś jest moją i niezmienną.
I tak mi wówczas jasno i wesoło.
Że wszystkim burzom śmiało stawiam czoło.
Idę w zawody z wichry, z huragany,
Bo czuję, że jest ze mną duch mój ubóstwiany,
Co w mrokach życia i w życia niedoli
Krzepić mię będzie, zginąć nie pozwoli.
Słodkie ty moje, moje kryształowe
Daj, niechaj w dłonie ujmę twoją głowę,

Oddaj mi duszę, daj mi usta swe,
Niechaj je wezmę, niech spokój w nie tchnę,
By po ust twoich czerwonym koralu
Nie przebiegł nigdy najmniejszy cień żalu,
Za tem, co było na jawie, czy w snach,
Za tem, co było i nie zginie w mgłach!”
............

— Mów jeszcze, mów jedyny — zaszemrała jej cicha prośba.
Więc położył rozpalone swe wargi na jej ustach.

„Bo ty dla mnie jesteś niebem,
Bo ty dla mnie jesteś rajem
Z tobą jesień najpóźniejsza
Woniejącym kwitnie majem.
Więc tą życia trudną drogą
Chciałbym iść przy boku twoim,
Z tobą dzielić się weselem
I najkrwawszym swoim znojem
Oplótłbym cię róż wieńcami,
Nowe światy ci otworzył
I pod stopy twe kochane,
Wrzące serce swe położył.

I tak piłbym zachwycony
Radość z ducha twej krynicy,
Ja — niewolnik najkorniejszy
Swojej własnej niewolnicy.



OBRAZ V

Ogarnęło ich tchnienie sztuki, wywołując w obojgu powagę uroczystą. Chodzili w skupieniu po salach galerji Borghèse w Rzymie, w których wieki nagromadziły owoce ludzkiego genjuszu pracy, twórczych natchnień i objawów cudownych. Myśli wielkie, fantastyczne wyobraźnie, wizje mystycyzmu pełne, zaklęte w obrazy, przetrwały tu stulecia, zawsze te same budząc wrażenia, uczucia i zawsze ten sam rytualny niemal nastrój. Sale ich pochłonęły, obrazy przykuły wzrok żądny piękna, ta świątynia sztuki wzięła ich dusze we władanie. Chodzili jak zaczarowani, oboje uniesieni jakby w inny świat. Ona przyjmowała wrażenie bardziej uczuciowo, on więcej rzeczowo. Rozpatrując płótna i omawiając ich tematy, artyzm, koloryt, szeptali z sobą jak w świątyni, jakby przez uszanowanie dla ducha genjusza, który się tu unosił. On tłomaczył jej epokę i szkołę danego pendzla, jego artyzm, mówił ze znajomością rzeczy, konkretnie, zawsze z szacunkiem dla dzieła. Nawet krytykując niekiedy szczegóły czynił to, jak artysta z duszy, nie, jak profan, udający znawcę. Ona słuchała go z uwagą, dorzucając własne spostrzeżenia raczej sercem cieniowane, sercem odgadywała myśl, intencję twórcy. Przy takiej ocenie zauważyła raz jego uśmiech; na twarz jej wystąpił rumieniec, szepnęła z prośbą w głosie:
— Nie szydź ze mnie, jestem dyletantką — wiem, lecz tak czuję, tak myślę, pozwól mi być szczerą. Ty wyrażasz swe krytyki i oceny ze stanowiska własnego, ale tak, że najsławniejszy z tych mistrzów nie mógłby się na ciebie obrazić, lecz chyba mych wrażeń żaden z tych wielkich za złeby mi nie wziął. Prawda, ukochany?
— Bądź spokojna, tych wielkich oceniasz tak ślicznie, choć może zupełnie po swojemu, że gniewać się nie mogą. A mój uśmiech czyż może być dla ciebie szyderczym...?
Uśmiecham się, bo mię bawią twoje uwagi z serca płynące, jak wszystko zresztą u ciebie. Ty masz szacunek dla sztuki prawdziwej, boś wrażliwa i uczuciowa. Więc maleństwo moje obiecuje nie dostrzegać w moim uśmiechu tego, czego niema?
— Jak ty mię znowu nazywasz...? — zaśmiała się.
— Czy ja wiem, jak mam już ciebie nazwać! jesteś mojem maleństwem i moją potęgą, moją siłą, mojem dzieciakiem i moją jasną panią, przedewszystkiem zaś jesteś szczęściem mego życia.
— Że zaś i ty dla mnie jesteś tem samem, z pewną zmianą — zamiast moje maleństwo — moja władza, zamiast mój dzieciak — mon maître chêri, więc możemy sobie podać ręce.
Podała mu obie, on szybko rozejrzał się po sali.
— Jesteśmy sami, zatem zażądam więcej. Tej świątyni twórczych natchnień nie sprofanujemy, gdyż z takich uczuć jak nasze, powstawały arcydzieła.
Otoczył ją ramieniem, przygarnął do siebie i otulając jej profil swoją dłonią, pochylił głowę nad jej twarzą, patrząc gorąco w jej olśnione oczy.
— Mój ty biały kwiecie, biały on zawsze, pomimo, że kraszą go niekiedy purpurowe łuny gorącej krwi.
Przywarł ustami do jej ust, na krótką chwilę czystej a rozkosznej pieszczoty. Gdyby ich kto w tej pozie zaklął w obraz, płótno to byłoby ozdobą sali. W nim malował się wyraz czci, powagi i męskiej siły, w niej ciche poddaństwo i moc uczucia. W obojgu zaś widoczny rys szczęścia i pragnienia siebie. Tworzyli grupę harmonijną, jakby żywego posągu wśród martwych dzieł sztuki. W sali trwała cisza niby w nawie kościelnej, tylko ze wszystkich stron galerji spoglądały na nich przedwiekowe oblicza; oczy jakby żywych postaci zaklęte siłą genjalnych twórców. Patyna wieków leżała na tych postaciach zamkniętych w ramy; stworzone ongi ręką mistrzów wszechświatowych, zdawały się żyć jakiemś życiem mistycznem, nieziemskiem. Znane w historji osobistości, sceny, malowały się plastycznie, jakby w tej samej chwili zostały zaczarowane, by w swej skamieniałości wiecznie trwać i w coraz nowych pokoleniach ludzkich budzić uczucia, wywoływać wzruszenia, rodzić cudowne wizje, zapał w duszach młodych twórców. Szeregi artystycznych płócien były testamentem przeszłych genjuszów dla tych, którzy powstać mają, żywym, wiekuiście niezwalonym testamentem natchnień praojców dla natchnień wnuków.
Plastyka obrazów tak była wybitną, że tych dwoje turystów, ocknąwszy się z chwili nowej ekstazy, doznało wrażenia, że jednak nie są sami. Ona z lekkim dreszczem przesunęła wzrok po ścianach galerji.
— Jesteśmy w zbyt licznem towarzystwie? szepnęła — patrzą na nas ze wszystkich stron.. Grzeszne i mniej grzeszne oblicza dziwią się nam. O patrz, jak ta grupa bogów spoziera na nas ze zdumieniem. Widzisz, ile w nich ironji.
— Dziwią się, że pieszczota nasza jest tak cnotliwą i dziecięco czystą — uśmiechnął się on. — Oni inaczej pojmowali miłość, nawet de facto nie miała ona zastosowania w ich szałach. Pojęcie miłości zawierali w odczuwaniu zmysłowych podniet.
— No, nie wszyscy! Mówisz o mitologicznych postaciach.
— I o tych, co naśladują Olimp, żyjąc na ziemi. Mamy tu takich i na płótnach uwiecznionych i w życiu.
Pokazywał jej coraz inne arcydzieła przechodząc sale. Ona mówiła.
— Czy uważasz, jak się tu zatraca różnica świata realnego, od fantastycznego i mitologji. Patrząc na odtworzonych ludzi, którzy żyli życiem własnem, jak postacie historyczne, równa się ich mimowoli do postaci fantazją wyśnionych i wyobraźnią rzuconych na płótno. Sceny znane w dziejach, równoważy się ze scenami mitowemi, wszystko to tworzy jakby jeden świat żyjący, sztuką zaklęty. Nic nie jest tak plastyczne dla wyobraźni, jak malarstwo. Patrząc na te nimfeczki czy możesz sobie wyobrazić, że one nie żyły realnie, lecz wyfrunęły z mózgu ich twórcy...?
— Jako idea, na to się zgadzam, jako treść obrazu, lecz ciała, których piękno i plastykę podziwiamy żyły napewno, były kochane, pożądane i posiadane i nawet wiedziały o tem, że są piękne, gdyż użyto je na modele.
— Ach, profanujesz mit w nich zawarty, ale masz słuszność. Czyż jednak sama fantazja, idea nie może tworzyć bez pomocy modela? Ja sądzę, że genjalna wyobraźnia jest tak silną, iż widzi postacie, jak żywe, artyzm zaś wciela je w kształty rysowane mocą tejże wyobraźni.
— Przeważnie jednak wyobraźnia nadaje ruchy, giesty, mimikę, wyraz twarzy i styl postaciom urodzonym przez ideę, lecz forma cielesna, kształty brane z natury zyskują na prawdzie i swej żywotności. Zresztą każdy z mistrzów odtwarza inaczej nawet naturę.
— Może przez użycie modeli zastosowanych ściśle do swych wymagań i gustów.
— Zapewne; weź jednak Rubensa i Van Dycka, obaj genjalni, o płodnej imaginacji, obaj szkoły flamanckiej i rodacy, a jak się zasadniczo różnią z sobą. Rubens niezmiernie energiczny w rysunku, potężny, świetny w kolorycie, śmiały, powiem nawet zuchwały w rzutach pendzla. Van Dyck ma raczej w swych barwach niezrównany czar, niż Rubensowski blask, w rysunku jest o wiele prostszy i spokojniejszy, a równie nieskazitelny, posiada większą delikatność i subtelność linji nie tracąc nic z bogactwa pomysłów i swej wyłączności.
— Wolę osobiście Van Dycka, zwłaszcza jego portrety. Rubens jest dla mnie czasem za bezczelny w rysunku, co osądzić można nawet z jego pucołowatych amorków, wyglądających raczej na tłuste wiejskie dzieciaki, niż na elfy i sylfy. Wiesz, lubię bajecznie Leonarda da Vinci, to szkoła florencka, tak...? On wdziękiem swym czaruje, nieco podobny do Raffaela, lecz mniej, że się tak wyrażę, słodki, mniej uduchowiony, ale śmielszy. Madonny Raffaelowskiej możebym tak nie odczuł, lecz on posiada indywidualny styl pełen werwy. Raffael jest dla mnie zbyt lukrecjowy. Bluźnię — prawda?... więc poprawię się, zbyt anielski.
— Ach! On ma dużą żywość i niezwykłą dokładność, akuratność, harmonję linji.
— Ależ to są właśnie cechy anielskie, ta bezzarzutność jego twórczości. Skrzydeł mu nie ujmuję, powtarzam tylko, że są dla mnie zbyt już archanielskie.
— Widzę, że moja pani zaczyna z obłocznych sfer nieco sfruwać, jest to dla mnie wniosek...
Zaśmiała się wesoło, przerywając mu dalszy ciąg, który odgadła.
— Przedewszystkiem wniosek nietrafny. Dowodem tego, że zawsze przepadam, za Michałem Aniołem.
— No, jest on mniej obłoczny niż Sanzio.
— Nie przekomarzać mi się! — Michel-Ange Buonarroti jest także słoneczny, nie zaprzeczysz, ale jest przytem szeroki w rozmachu, oryginalny, nie jednostronnie wdzięczny i łagodny. To już nietylko potęga genjuszu, to siła temperamentu twórcy. Wspaniały! a przytem iście boską wzniosłość posiadają jego dzieła. Boską — nie anielską.
— Mój promień zawsze z aniołami w niezgodzie. O właśnie jesteśmy tu, dokąd chciałem cię zaprowadzić.
— Patrz — Danae i deszcz złoty Jowisza — twórca Correggio. Ten temat nie ma już nic wspólnego z anielskością. Ale przypatrz się. Co za plastyka i koloryt!
— Tak, to raczej demoniczny twór. No, Correggio! rywal Raffaela i zdaje mi się, że większy naturalista w odtwarzaniu efektów cielesnych, powierzchownych. Ale ja to już gdzieś widziałam? — Zastanowiła się pilnie, patrząc na obraz.
— W Dreźnie, kochanie, jest „Danae” uwielbionego przez ciebie Van Dycka.
— A tak, prawda... Przypominam sobie tamten obraz dokładnie. Jednak wiesz...? — przyglądała się płótnu z uwagą.
— Wolisz Van Dycka...?
— Nie, Danae Correggia jest szczersza w wyrazie, zmysłowa odważnie, piękna w stylu, bez tej naiwnej dziewiczej maski, którą przyozdobił Van Dyck swoją Danaę drezdeńską. Czy uważasz, ile tu prawdy i siły, jaka przytem elegancja rysunku, co za mocarność wyrazu!
— Correggio był mistrzem niepośledniej miary i wszechstronnym. Silna kompozycja!
— Jednak starożytna Grecja i jej mity, wzbogaciła niesłychanie sztukę i wzbogaca przez całe wieki. Ileż to mamy arcydzieł, stworzonych li tylko na tematach, czerpanych z erotyki greckich bogów.
— Co dowodzi, że miłość zawsze jest piękną i budzącą natchnienia nawet w takiem założeniu, w jakiem pojmował ją Olimp, z pierwszym erotykiem Jowiszem na czele. Trzeba przyznać, że jego metamorfozy dla zdobycia Jo i Danae, były bardzo estetyczne. Mniej eleganckim okazał się przy porwaniu Europy. To też z Europy zrodził się tylko Minos, rezultatem zaś złotego deszczu na Danae, był bohaterski Perseusz, zabójca Meduzy Gorgony, którego statuę Canowy podziwialiśmy wczoraj w muzeum watykańskiem. Czego się moja złota pani uśmiecha, tak figlarnie...?
— Bo wybornie tłomaczysz i znasz owoce wybryków Jowisza, to mię ubawiło.
— Ale przyznajesz mi rację, że estetyczna przyczyna wywołuje estetyczny skutek i vice versa. W sztuce zaś największa nawet pornografja, podana w formie klasycznie pięknej, staje się nietylko artystyczną lecz i nabiera uroku, staje się nawet moralną, przez swą estetykę. Więc by ze sceny takiej wydobyć piękno i czar, trzeba być mistrzem prima sorte, ale i miłośnikiem tematu. Niezbędne cechy takiego odtwórcy to pasja natchnienia i subtelność cieniowania charakteru danej sceny, by wywołać wrażenie eleganckie piękna w grzechu. Musi w tem być szał zaraźliwy nawet i drażniąca podnieta, zarazem jakaś wzniosła dostojność i dużo satanizmu i wszechwładza potężna, która przykuwa i zachwyca. Gdy genjusz artysty niezdolny jest wywołać takich wrażeń w dziele tej treści, niech lepiej maluje świętości.
— Czyli chcesz powiedzieć, że do odtworzenia boskości oblicza lub sceny religijnej, potrzebne mniejsze natchnienie? Z tem się nie zgodzę.
— Nie, dziecino, natchnienie zawsze obowiązuje, bez niego niema dzieła. Tylko do oddania boskości konieczną jest głęboka wiara, co przy natchnieniu twórczym wystarczy. Obraz taki lub oblicze może malować zakonnik w swej celi, który świata Bożego nie widzi prócz wizji, będącej mu niejako drogowskazem, prócz serca, które wierzy i miłuje. Twórca zaś takiej Danae, winien posiadać rozleglejsze horyzonty intelektualne, indywidualne i psychologiczne; temperament niemal żywiołowy i pewien kult dla grzechu, sporą dozę epikurejskich zamiłowań. Czysto ludzkie instynkty i siłę demona w swym geniuszu i doskonałość formy, i bałwochwalczą miłość dla sztuki we wszelkich jej przejawach. Sama przyznasz, że to skala dużo obszerniejsza do ujęcia i wyzyskania w dziele wiekopomnem tak potężnie, by odpowiadało swej nazwie, by imponowało.
— Ja to rozumiem, lecz to są jednak rysy, instynkty czysto ziemskie, realne, zatem łatwiejsze w pojęciu i uplastycznieniu. Wszystkie cechy jakie wskazujesz za niezbędne dla artysty tej miary, są wynikiem jego człowieczeństwa, klasycyzmu pojęć o sztuce, to raczej humanizm, lecz nie uduchowienie. Podczas, gdy do odtworzenia boskości, tak, by każdy boskość tę odczuwał, widział ją w jego sztuce zawartą, potrzeba właśnie olbrzymiej dozy uduchowienia, trzeba mieć tę boskość w sobie, by w dziele sztuki stała się wybitną, by zmuszała niejako do schylenia głowy. Pierwszy lepszy braciszek w swej celi, tego nie dokaże. Bo to natchnienie na podstawie abstrakcji, wizjonerstwa.
Którego może doświadczyć każdy utalentowany lub zwykły, byle bogobojny homo, jak i filozof mistyk, jak i wykształcony scholastyk, ślęczący nad Arystotelesem.
— Dlaczego czerpiesz tylko ze źródeł o prądach religijnych...?
— To proste, by doznać wizji religijnej, objawienia, trzeba, zdaje mi się, wpadać w ekstazy o tym charakterze, co sprawić może jedynie głęboka religijność i ślepe podporządkowanie się jej.
— A Raffael...? i jego Madonna?
— Raffael? — sama nazwałaś go anielskim, widać miewał on religijne natchnienia. Ulubieniec papieski, dekorator Watykanu, obracał się przeto w rytualnej atmosferze. Kochając Margaritę Fornarinę, potrafił siłą uczucia wlać boskość Madonny w rysy tej pięknej piekarki. Wszakże widocznem jest podobieństwo portretu Fornariny do Madonny. W swem arcydziele połączył boskość czerpaną być może z wizji swego natchnienia, z rysami ukochanej kobiety, w jedno oblicze. Szczęśliwy, gdybym ja potrafił tak cię zakląć w jakie wiekopomne płótno.
— Będzie szablonem, to co powiem — uśmiechnęła się — że zgoda, ale z tobą razem; niech nas kto zamieni w obraz mistrzowski i tak trwajmy wieki.
— Jeszcze nie teraz; nie mógłbym całować twych ust purpurowych, nie patrzyłbym w twoje oczy, szaleństwo ty moje. Łapinek twoich nie mógłbym całować i pieścić. Wolę narazie to, niż wieczne i sławne bytowanie w portrecie najświetniejszej galerji.
— Ja zaś nie słyszałabym twych wyznań. Życie nasze obecne jest tak piękne, takie górne i pełne ideału, nasza miłość jest tak szczytna, że jeśli to halucynacja, chcę skonać podczas jej trwania, jeśli istotna jawa, to los jest wielkim dobroczyńcą, że mię tak uwieńczył, że mię obsypał takim... złotym deszczem... — Spojrzałeś na mnie groźnie — dlaczego...?
— Zbyt ryzykowne zrobiłaś porównanie. Chyba rozumiesz...? Świadczy o tem twój rumieniec. Ależ nie chciałem cię zdetonować, moja ty arystokratko i estetko ducha. Łunę masz na twarzy; jak zorza mienisz się zawstydzeniem. Daj rączyny, niech je upieszczę i przeproszę, ubóstwiana moja! Ktoś idzie — słyszysz? Jakieś głosy?
— Wyjdźmy już z tej sali — szepnęła.
— Zapóźno, wchodzą znajomi, patrz. Teraz nie można wzięliby za ucieczkę.
— Ach, to z kraju! To ci, wiesz...?
— Poznaję. Zachowaj, spokój na Boga! Wszak się nie ukrywamy. Gdzież siła...?
— Bądź pewny! Ujrzeli nas, podchodzą.
Dwie pary ludzi powitało się z sobą grzecznie, lecz lakonicznie. U przybyłej kobiety wystąpił na ustach uśmiech dziwny, wytwór odrębny ironji, lekceważenia i palącej ciekawości kobiecej, uśmiech chytry i złośliwy. Mężczyzna miał wyraz spokojny, raczej zadowolony szczerze. On pierwszy przemówił z uprzejmym uśmiechem.
— Jednak w Rzymie spotkać się można, nie tylko, jak dowodzą, w naszej małej Warszawie. Zwiedzamy już cuda tutejsze od kilku dni, nogi bolą od chodzenia, a ręce od dźwigania katalogów.
— Czy państwo także przejazdem, jak my z mężem? — słodko spytała niewiasta, obrzucając spotkaną wzrokiem chciwej hieny.
— Tak pani, zwiedzamy Rzym.
— Ach, ja z mężem zachwycam się jego pięknością. Chociażby ta galerja, jakież arcydzieła! Aa!... Danae w złotym deszczu, patrz mężuniu...
Zaśmiała się ze zjadliwą dyskrecją, przymrużając oczy i patrząc nie tyle na obraz, ile na spotkaną parę.
— Voyons? jaki traf, że właśnie przy tym obrazie spotkaliśmy się, ja — z mężem i pani z... panem. Czy pani może kopjuje Danaę, a pan podziwia pomysł Jowisza...? Ha! Ha...!
Śmiech ten zgrzytnął przykro nie tylko na nerwach ich dwojga, lecz nawet jakby na ramach obrazów, profanując ich styl; śmiech ten skalał powagę sali.
Zaczepiona kobieta odrzekła z godnością.
— Nie jestem artystką, przeto obraz ten za trudny dla mnie do skopiowania.
— Ale temat... sam temat chyba...
— Zapewne, pani jednak dużo skorzystała w malarstwie przy zwiedzaniu tak bogatych zbiorów dzieł sztuki — zapytał nagle mąż ciekawej niewiasty, przerywając żonie dalszy ciąg jej badań z wyraźną intencją.
Jeszcze kilkanaście słów szablonowej grzeczności i pożegnanie. Kobiety podały sobie ręce chłodno; grzeczna obojętność z jednej strony, wyraźny już sarkazm bez osłon z drugiej, mężczyźni zamienili uściski dłoni nieco cieplej.
— Może się teraz spotkamy w jakiej bibljotece, co znowu pana zapewne żywiej interesuje? — uprzejmie przemówił mąż zgryźliwej żony.
— Może, lecz już nie w Rzymie, jutro wyjeżdżamy.
— Tak prędko, już państwo zwiedzili wszystko? Dokądże teraz...? — zaszczebiotała chciwa nowej plotki niewiasta.
— Zwiedzamy Rzym dużo dawniej, niż państwo. Żegnam.
Sztywny, lecz bez zarzutu gentlemeński ukłon i rozstali się. Szli w milczeniu przez szereg sal, ona cicha spłoniona, on z silnie namarszczoną brwią. Ocknął się, rozpogodził i wziąwszy ją miękko pod ramię, rzekł z czułością.
— Mój promyk jasny zmęczony...?
— Może raczej przyćmiony.
— Czem...? tą parą tam...? On europejczyk, ona zwykła parafjanka, reporter dla partykularskiej gawiedzi żądnej sensacji.
— Ci gotowi nas także nazwać, czcicielami szatana.
— Może teraz Jowisza, na odmianę...?
Byli już blizko wyjścia, gdy on zatrzymał ją energicznie za rękę.
— Drogie umiłowanie moje, — spójrz na mnie.
Podniosła oczy trochę smutne.
— Więc...?
— Czy siła jest...?
— Tak.
— A spokój...?
Powieki jej opadły, na rzęsach błysnęła lekka rosa.
On ujął ją silnie za oba ramiona i pochylając swą twarz ze ściągniętemi nieco ukośnie brwiami nad jej jasną twarzą, zaszeptał niemal groźnie, władczo, lecz głosem serca:
— Chcę, żądam, aby była siła, spokój i szczęście. Czy będzie...?
— Szczęście jest zawsze...
— Żądam i pragnę twego spokoju. Czy będzie...?
— Tak... bo ty tego chcesz, będzie dla ciebie.
— Chcę abyś go wyrobiła w sobie i dla siebie...
— Będzie! Twoja wola to dla mnie rozkaz, spełnienie twych pragnień, to moje szczęście.
— Mój ty duchu ukochany, wyżyno ty moja. Tyś moja serdeczna krew, bez którejbym nie żył! Ty... ty...
Zamilkł z nadmiaru uczucia. Patrzyli na siebie rozjaśnionemi oczyma.



OBRAZ VI

Krwawy zachód pokrył szkarłatną oponą Neapol, zabarwił zatokę morską, rozlał się szeroko, aż hen, po kraniec horyzontu. Znikły granice nieba i morza, w które zanurzała się olbrzymia tarcza słońca, ognisko płonącej królewsko purpury. Szkarłat płynął po falach, szkarłat omaszczał obłoki, obrzeżał ognistą wstążką ciemne chmurki nocne, niby zygzakami błyskawic. Szkarłatem nasiąkały białe domy Neapolu, paliły się krwisto wieżyce kościołów, a drzewa migdałów, magnolji i pomarańcz nabrały karminu na swe kwiecie. Zdaleka potężniało ponure osypisko Wezuwjusza, także w łunie jaskrawej czerwieni. Sorrento omotały różowe mgły przejrzyste, jak zwoje gazy. Świat płonął, a wielkie kolisko słońca promieniste, jak jeden stos rubinowych gwieździc, spływało wolno poza grzbiety fal, otoczone istną egzaltacją złotych iglic rozżarzonych tęcz. Świetlistość słońca była tak jaskrawa, że oczy nie śmiały patrzeć mu wprost w oblicze. Pojawiły się nagle obok tarczy sino rude piętna i jęły ją otaczać, i spływać z nią razem, i wirować dokoła niej coraz gęściej; plamy powiększały się ciemniejąc w mocny fjolet i szafir. I morze jęło się zasnuwać, purpura poszarzała, przeniknięta rdzą nawskroś wysysającą z niej chciwie resztę szkarłatu.
Noc zapadła szybko. Jedna już tylko smuga krwi, ostatni wystrzał rubinowych gwieździc ponad ciemną, liljowo-burą tonią i koniec! Morze pochłonęło słońce. Zakipi chyba od jego żaru. Gasły ogniste wypustki na chmurkach, rudawe obłoczki posmutniały, zbijając się w jedno stado. Róż znikł co do atomu. Jakby mocą czarów świat przeistoczył się z płonącego w zastygły; dawne łuny zastąpiły teraz błękitno-fjoletowe mgławice i otuliły sobą wszystko, łagodnie a miłośnie. Nie było już temperamentu purpury, jej gorąca; zapanował spokój cichy i senność jakaś baśniowa. Zamajaczyły bielą wille Sorrenta, wróciły do swej przeczystej, ślubnej barwy kwiaty pomarańcz i magnolji i rozsnuły dokoła siebie woń przedziwnie słodką, upajającą, jak haszysz. Olbrzymi kołpak Wezuwjusza zasunął się w pomrokę, majaczył jeno nad nim prosty, różowawy słup dymu, niby mgła czy pył, nad niewidzialnym rozpalonym stosem żaru. Z pomiędzy chmur zalśniły tu i owdzie pojedyńcze oczka gwiazd, jedna większa, jak brylant migocąca rzuciła na wodę zatoki złocistą, drgającą bezustannie nitkę. Cisza — niemal święta. Oni oboje, siedzieli przytuleni do siebie na balkonie willi podstawą swej skały głęboko werzniętej w zatokę, otoczonej mnóstwem rozkwitłych pomarańcz, cyprysów, cytryn, palm i wachlarzowych pinji. Balkon zatopiony doszczętnie w różach i kameljach; na lakierowanych liściach bluszczów, zwieszonych festonami, wypełzają blade kieliszki caprifoljum, niby łzy aniołów. Willa wygląda jak gołąb biały, który w locie zawisnął nad falą morską, balkon to jego skrzydło.
— Jaka cisza, świat śni upojny sen. Taką noc sam Bóg chyba nasyca urokiem — szepnęła ona. — Słyszysz, odzywa się gdzieś z za muru mandolina. Jaki czar w tej ciszy. Skąd ten leciuchny refleks morelowy na ścianie?
— To odbija się dym z krateru, obserwuję go właśnie. Spójrz, jak się zaróżowił, jaki pyszny pióropusz, niby z ceglasto złotych paradisów. Mówił mi dziś wioślarz, że wulkan zdradza pewien niepokój. W górze, na jego stokach, gdzie pną się winnice, obserwują krater od paru dni. Niezbyt to bezpieczny sąsiad dla tubylców. Z naszą wycieczką do krateru musimy się wstrzymać.
— Może nastąpi wybuch?
— Chciałbym! Los Pompejańczyków nas nie spotka, za małe są objawy niepokoju tego tyrana, a wrażenie byłoby kolosalne.
— A gdyby się wściekł, jak ongi? Pomyśl, odkopanoby nas z popiołów w tej pozie, jak jesteśmy, ja u ciebie na kolanach, w twoich ramionach. Że zaś nie marudzonoby teraz z odkopaniem Sorrenta, jak z Pompeą, przeto znajomi nasi z kraju, mogliby nas podziwiać w jakiem muzeum. I dopiero skandal! To byłoby dobrze!
— Tylko wynikłaby fałszywa synteza naszego sojuszu.
— A właśnie! Szczególnie ten jeden pokój. Czemu nie zadbałeś jednak odrazu o wyszukanie drugiego...? Czy już jest, czy przygotowują...?
— Niema, dziecino, pytałem... Nie mogłem wszakże robić o to awantury. Zresztą — chyba zasłużyłem na zaufanie. Co...?
— Tak, ale wiesz o tem, że nigdy u nas tego nie było.
— No więc pierwszy raz taki traf, przyznaję!
— Nic mię nie odczuwasz.
Spoważniał, ujął ją silnie za ręce. Popatrzał na nią z pod rzęs.
— Czy mówisz to serjo...? Czy dowody, które stale daję nie są dostateczne.
— Owszem, jednak ja proszę, abyś zaraz poszedł i zażądał drugiego pokoju.
— Skoro go jednak niema w willi...? Zresztą... Słuchaj, czy jesteś dzieckiem czy silną kobietą...? Czy mi ufasz, czy nie...? Stawmy kwestję jasno.
— Więc mi nie ustąpisz...?
— Nie.
— Nawet, gdy poproszę...?
— Nawet wtedy.
— Więc — sama pojadę... do... Neapolu.
— Nie. Zostaniesz ze mną. Zdaje się, że to ja mam mieć ster w ręku. Tak...? Zatem, jeśli ja mam być faktycznie sterem, muszę być samodzielnym. Nie na tyle, bym gardził twoją wolą, lecz muszę mieć koniecznie swobodę wyboru i decyzji. W tym wypadku tak postanawiam i tak będzie. Niech się moje umiłowanie z tem zgodzi i przestanie dąsać.
Ona przez długą chwilę patrzała w jego oczy i nagle rozpogodziła się, zarzucając mu ręce na szyję przylgnęła do jego piersi. Pieściwie zaczęła muskać ustami jego twarz.
— No, już dobrze, nie gniewaj się, panie mój, ukochany mój, despotyczny panie i władco. No, rozprostuj te swoje sokole brwi. Bądź zawsze sterem, zawsze en maître, jak mi to kiedyś sam zapowiedziałeś, pamiętasz...? Ja ci chcę ulegać, bo ulegać ukochanemu mężczyźnie, to chyba największe szczęście kobiety, prawdziwej kobiety. A ty mię szanujesz, ja to cenię, ja to w tobie czczę. Więc niech będzie tak, jak ty chcesz z tym pokojem, ale tylko dziś. Wiesz, co, całą noc będziemy siedzieli tu na balkonie, w Sorrento można sobie na to pozwolić. Czy zgoda...?
— Szczegółami ty kierujesz, będzie zatem tak, jak moja pani zechce. Pójdź słodka moja.
Objął ją łagodnie i przyciągnął do siebie. Otulając jej twarz dłonią, położył usta na drżących jej powiekach. Szeptał z uczuciem:
— Zaczarowałaś mię, rzuciłaś jakiś urok, na samo dno duszy i serca się dostałaś, że myślę i czuję tylko przez ciebie, jakby pod twoim wpływem. Ukochanie i wieczna tęsknico mego serca, wyrocznio moich przyszłych dni, ja dziś bez ciebie nie rozumiem swego życia... Ty moje królestwo i najdroższe dziedzictwo losu, moje ty bożyszcze, moja ty królowo baśniowych moich światów, przedmiocie nigdy nienasyconego pragnienia... I mam oto sobie takiego chochlika, który głęboko wszedł mi w krew i chce mną rządzić...? Niepoprawny to dzieciak, lubi się sprzeciwiać, ale, mój drogi i kochany, popraw się maleństwo...
Wtem oboje podnieśli głowy, zastanowili się słuchając.
— Co to...? pociąg idzie czy grzmi...? — spytała zdumiona niezwykłym odgłosem, jakby toczących się głucho armat. Stanęli przy balustradzie balkonu, ona wychyliła się głęboko, lecz dokoła była tylko skała i fale. Huk płynął niewiadomo skąd, dziwny, nieokreślony, ponury.
— Ktoś chyba pod nami gra w jakieś tytaniczne kręgle.. co to jest...? — niepokoiła się.
— To on, Wezuwjusz, daje znać o sobie.
— Co ty mówisz...?
— Patrz!
Wydała okrzyk zdumienia i zachwytu. Z wulkanu buchnął potężny słup iskier, prosty, strzelisty, jak rakieta, w górze rozsypał się niby rozwiązany złocisty snop i siał rzęsistą kaskadę płynącego żaru. Blask pożogi lunął na całą Kampanię, gigantyczna fontanna iskier waliła pod strop nieba, który stał się czarnym, jak zastygła lawa.
Wezuwjusz przemówił.
Zjawisko było tak pyszne i piękne, tak imponujące w swej grozie i żywiołowości, że ludzie oniemieli, ziemia zda się zdrętwiała.
A krater zionął i zionął ogniem.
Rozżarzona kolumna wybuchu odbijała się w zatoce, jak krwawy komin, zapalając na falach miljony kolców świetlistych. Od Neapolu płynął stłumiony szum ludzi, wylęgłych na brzegi, by podziwiać widowisko, może przerażeniem gnanych. Zatoka Neapolitańska zaroiła się mnóstwem łódek i barek, niby stadem białych mew spadłych na wodę. Fale wyglądały, jak pogięte złote blachy, obficie skropione krwią.
A krater tryskał i tryskał żarem.
Złudzenie optyczne było tak wielkie, że choć wulkan oddzielała zatoka i Kampania, u stóp góry leżąca, rozpylony huragan iskier spadał strugami jakby z nieba, prost na zaróżowione wille Sorrenta, na Neapol i okolicę. Czasem język ognia liznął w górę z krateru i znowu nikł w jego czeluści, czasem wypadł kłąb dymu sinoczerwonego i podkasany w pojedyńcze runo, wiał pod niebo, niesiony szalonym pędem. Huk podziemny ustał, słyszeć się dawały tylko jakby krótkie salwy wystrzałów z potwornej gardzieli chlustającej żarem. Zmagał się natomiast ruch na brzegach, wrzawa rosła, nie odczuwało się w niej wyraźnej paniki, lecz silne podniecenie tłumów.
Oni oboje stali zapatrzeni, bez słów, pochłonięci wspaniałością zjawiska, nie było określenia dla tego cudu przyrody. Ona dygotała całem ciałem, przez jego nerwy przelatywał prąd elektryczny, rozpalający krew. Tętna biły w jego żyłach taranami, w mózgu czuł kłójące iskrzyce. Dech gorący, jak z rozpalonego pieca, płynął ku nim z Kampanii, powietrze było parne, duszne, przesycone siarką, srzeżogą. Zapach kwiatów wzmocniony i zmieszany z tą atmosferą wulkaniczną, wytworzył aromat silny, jakiś wyłączny, pobudzający swym czarem niemal do utraty przytomności.
A herkulesowy snop iskier sypał i sypał z góry.
Oni oboje czuli, że dzieje się coś niezwykłego, że jakaś siła wszechmocna wnika w ich jestestwa i głuszy wszystko, i rozsadza piersi ogromem uczuć, że zawieja pragnień mąci im zmysły, że jakieś głosy nakazujące wołają na nich, że jakaś potęga żywiołowa pcha ich ku sobie, i że się jej nie oprą. Bo któż jest w stanie zgasić ten wicher ognisty buchający z krateru Wezuwjusza, któż zmusić go zdoła do zastygnięcia...? Więc kto zegnie i tę moc, która w nich oto rozwielmożnia się tak zaborczo...? Kto zdusi tę wszechwładzę ich pożądań siebie, kto odmęt taki szalony, pożarów pełny ostudzić potrafi...? Nikt! Nikt! To tytan, to kolos niezłomny, to siła twórcza, nieskruszona żadną wolą.
Ona przyjść musiała i nadeszła... Czuli oboje, że się jej poddają, czuli, że słabną. Bali się spojrzeć sobie w oczy, bali się poruszyć, by nie wywołać plastyki dotyku; w ich krwi płynęły potoki ognia. Walczyli resztą zanikającej siły, walczyli z buntem zmysłowej podniety, spychającym ich w przepaść zapomnienia. Rozumieli już, że są na skraju tej rozpalonej otchłani niby przy samej czeluści wulkanu. Rozumieli, że już niema dla nich ratunku, że czeluść ta pochłonie ich i spali na popiół. Żar mieli w piersiach, w całych istotach rozpanoszyła się jakaś olbrzymiość niesłychana i już nie ujęta w żadne okowy. To targało nimi z coraz większą zawziętością, unosiło ich poza wszelką realność.
Pasja ich rosła. Zatopieni byli w czerwonej kurzawie dukatowego złota, siały się dokoła złote pyły, urokiem tchnęła ta noc pod grozą wybuchu, pełna niepokoju, będąca jakby wyrazem namiętności rozhulanej natury.
Na balkonie zaszemrały ciche szepty.
— Czego tak drżysz, jedyna, boisz się...?
— Nie... lecz myślę, że gdyby w takiej chwili nastąpił koniec świata, ludzie ginęliby w szale zachwytu.
— To prawda! Wezuwjusz uczcił nas pyszną illuminacją. Najśmielsza wyobraźnia maleje przy tem zjawisku. Cudowne...! Jakże ty drżysz...
— Bo wiesz... zatraca się pojęcie, czy ta noc jest obrazem piekła, czy... nieba...?
— To sprawił Demon, nasz demon, on tu panem. Patrz...! jesteśmy okryci... złotym deszczem.
Drgnęli oboje, jak smagnięci biczem ognistym, ona przylgnęła do niego mocniej, na nic już nie pomna i... nagle została porwaną gwałtownie w objęcia.. Zdusił ją w ramionach, przegiął w tył i chciwemi wargami, gorącemi, jak płomień, posiadł jej usta. Usłyszała stłumiony, głuchy jego okrzyk.
— Moja ty... Danae...
Świat zakręcił się wirem w ich mózgach. Świat runął, nie egzystował. Został jeno szał, zachwyt, jeden, jeden czar.
A potop złotego deszczu płynął i płynął z nieba.
Ocknęła się, gdy chwycił ją na ręce jak dziecko, poczuła, że jest niesiona w jego objęciach. Oprzytomniała!...
Ogarniając ją całą żelazną obręczą swych ramion, okrywał gradem pocałunków jej oczy, włosy, policzki, parzył jej usta, gryzł je aż do bólu, żar swych łaknących warg przesuwał po jej obnażonej szyi i piersiach, pieścił jej stopy i ręce, szalał, wrzał. Zrozumiała, że jest w jego mocy, zdana bezwzględnie na jego łaskę i pomimo rozkoszy nieziemskiej, zlękła się. Zbyt blizko byli siebie, władza jego zbyt ją upajała.
Usłyszał szept jej roztrzęsionych ust, szept błagalny:
— Jedyny mój, ja siłę swą... czerpać chcę... z twojej... tyś panem... ty mi jej użycz... ja ci ufam...
Odczuł ją, że pozostała już tylko jej prośba. Zawrzała w nim walka buntu, namiętności, szalonego pożądania z siłą woli tak potężną, że łamała wszystko. Pohamował się mocarnie, szarpnął nerwami, aż coś w nim boleśnie zgrzytnęło, kipiącą krew zatrzymał tamą swego rozkazu i... zwyciężył. Dla niej, dla jej spokoju i, sam od tej myśli spokojniał.
Twarz jej przytulił do swojej i szepnął głosem wzburzonym:
— Ufaj! Tyś moja świętość, ja cię nie skalam, ja cię uszanuję, bo cię kocham siłą ducha mego; ciało mogłoby osłabnąć, duch nigdy. Nie trwóż się, zachowaj spokój, takich pieszczot, jakie ja biorę, nie broń mi. Duchem należysz do mnie całkowicie i niepodzielnie, ja mam do ciebie najwięcej praw duchowych, zatem całować, pieścić cię muszę, słyszysz muszę, by choć przez chwilę zapomnieć o tem, co nas dzieli, choć przez chwilę mieć złudę, że należysz do mnie bez zastrzeżeń. Wszak nasze pieszczoty to punkt, gdzie się spotykają i łączą nasze uczucia, to zarazem i dowód twojej we mnie ufności. Rozumiemy to oboje i jestem dumny z ciebie. Jestem silny i ty silna, boś ty mój duch wybrany.
Uniesiona wdzięcznością dla niego, uczuciem, czcią, chwyciła jego dłoń i przywarła do niej ustami. Nie mówiła nic i on milczał, lecz oboje czuli, że w harmonijnym akordzie ich duchowego zespolenia, przybył nowy, bardzo wzniosły ton. Oboje z dumą myśleli, że siła ich stanęła na najwyższym pjedestale, oboje musieli się czcić, bo czystość ich sojuszu była osiągnięta. Miłość ich stała się górną, wyrosła ponad poziom pospolitych ludzkich namiętności.
Po długiej chwili zapatrzenia się w swą duchową ekstazę, dostrzegli nagłą ciemność w pokoju. Różowy brzask zniknął ze stiukowych ścian. Wyszli na balkon. Wulkan przygasał. Już tylko pojedyńcze wężowe zygzaki iskier pryskały w górę i marły w czarnej topieli nocy. Świat okrył się znowu sino-szarą ćmą.
Nieśmiało, jakby wystraszony wyłaniał się z poza gór Apeninów, blady sierp księżyca, drgał leciuchno na wodach zatoki, jakby badając czy nic w nich nie pozostało ze świetlnych refleksów odbitego w ich falach wybuchu.
Oni oboje zapatrzyli się w tę nową metamorfozę Kampanii i zatoki, wsłuchani w dziwny spokój przyrody po jej szaleństwie.
I w nich zgasły pożary, ucichły gorące wichry, została bezmierna słodycz i wielka jasność w duszach, tryumf, że zwalczyli samych siebie.
Ufnie, ze szczęściem w sercu, przygarnięta przez niego, dotknęła skronią jego czoła, ręką zakreśliła krąg.
— Patrz, wszystko jest tak, jak było przed wybuchem...
— Tak, umiłowana, przeszliśmy ogniową próbę i znowu nam zabłyśnie nasz złoty świt... Promienna ty, moja zorzo, zapowiadająca przyszłe, wzejść mające słońce szczęścia bez granic. Gdy wzejdzie, zaleją nas jego potoki. Zabrałem cię i poszłaś za mną, boś mi zaufała. Ufaj i nadal, ja cię nie zawiodę, poza pewne granice, w takich, jak nasze warunkach, wierzaj nie wykroczę. Gdy prysną więzy, wtedy... każę ci zapomnieć o wszystkiem i wszystkich, wtedy rzeczy wezmą inny obrót, dziś wyżyna jest i pozostanie tak, jak chcesz, niepokalaną, o ile warunki się nie zmienią. Unośmy się więc w zawrotne przestrzenie ducha, w jego zaświaty. Nie chcę przykuć cię tylko do ziemi, staniesz na wyżynach, do których dążyłaś. Szybuj, sokolico moja, szybuj w przestworza i wiedz, że i mnie tam znajdziesz. Duch twój rozwinął skrzydła, sama mówisz, że ja to twoje odrodzenie. Tyś moją chlubą i dumą, jest mi ona zapłatą i osłodą za to, iż do mnie całkowicie tak, jak ja... i ty chcesz... nie należysz. Kocham cię bez miary, ubóstwiam, szanuję i czczę.
Stali długą chwilę, upojeni własnem szczęściem. W głuchej ciszy on zaczął mówić wiersz, kiedyś dla niej ułożony, zakończył, tuląc ją mocno do swej piersi.

„Zaufać tedy możesz mi bezpiecznie,
Bo z duchem twoim pragnę zostać wiecznie
I czerpać siłę w tej krynicy cudu
Na życie pełne goryczy i trudu.”

— Lubię, gdy to mówisz...

— To nasz dwugłos. A imię nas dwojga — to jedno... Alhalli...

Rogale. Jesień 1917 r.


Wiersze w tekście, prócz drugiego czterowiersza, w obrazie I nie są pióra autorki.


JEJ ZATRATA GDYBY...
Gdyby to wszystko, czem teraz żyje, ten ogrom, który nosi w piersiach i szczęściem zwie, okazał się złudą, gdyby ta jaśń złocista jej duszy, ta jaśń rozświetlająca duszę stupromienną zorzą, była jeno mamidłem... gdyby gmach ideału, stojący na wyżynie — w sferze górnej, nie dla wszystkich dostępnej, runął i zmienił się w osypisko gruzów, gdyby się unicestwił...

Gdyby to, co istnieje i pomimo swej tragedji jest szczęściem życia, jego radością, promieniem duszy, ogniem serca, uśmiechem i weselem losu, jego królewskim darem — zanikło...
Gdyby to, co jest jej natchnieniem, jedyną osłodą życia i bodźcem do życia — rozwiało się...
Gdyby ta jej idea — skonała...
Gdyby ta — potęga — stała się nicością...
Gdyby ten płomień dla niej zgasł... przestał ogrzewać i świecić...
Gdyby została pustka tam, gdzie teraz sezam...
Gdyby powrócił dawny, beznadziejny chaos, przesmutna głusz, miast obecnej Ikarji.
Gdyby tak... Wtedy!!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zrozumiała jasno, że księga jej życia zamknęła się... Oto jej strona ostatnia — jej finał.
Odłożyła list na bok, spokojna, bez histerycznych wybuchów, nie szarpała papieru, nie gniotła w pasji. Gniewu w niej nie było, tylko bezdeń rozpaczy.
Wszystko skończone!
Spadł na nią nagły strach, ohydna hydra lęku.
Rozejrzała się trwożnie dokoła.
— Czy tego co ucieka od niej, już nie dogoni?... Więc to prawda?...
— Nie, nie! Ależ przenigdy nie! To wszakże jest w niej, ona to w sobie czuje, takiej potęgi nie można w sobie nie wyczuwać?...
Więc w niej to jest!...
Ach, oto świadectwo, że i tam to nie uciekło; szkatułka pełna zapisanych papierów, albumik z wierszami, fotografje, pęczek suchych fijołków, jakaś zasuszona gałązka i znowu arkusze, foljały zapisane. Wszakże to wszystko jest, nie znikło.
Zaśmiała się radośnie, jak pocieszone nagle dziecko.
Ale śmiech był za głęboki na radosny objaw. Zanurzyła twarz, bez kropli krwi, w zapisanych foljałach, nagarnęła je sobie na głowę.
— To jest, jest, to moje życie!
— A ten arkusz tam?... Co tu robi?...Skąd się wziął?... jednak leży i litery się na nim czernią. Wyrok?...
Z dreszczem obawy ostrożnie, wzięła do ręki arkusz. Czytała...
Dziwnie litery skaczą, nie, to nie litery, wszakże — to rój moskitów spadł na papier, ćmy jakieś.
Rzuciła list.
Przeczytany cały, do końca, poco drugi raz czytać?...
Więc gdzie prawda — tu, czy tu, w tym arkuszu, czy w tych foljałach?..
— To przeszłość, a to dzień dzisiejszy...
— Kto to mówi?...
Zerwała się z okrzykiem:
— Kto tu jest, kto mówił?...
Pusto w pokoju. Jakieś majaki. Gdzież prawda?...
...I tu i tu!... tu była... a tu — teraz jest.
Przerażenie przygwoździło ją do miejsca.
— Ktoś stoi za mną?!... ktoś, co to mówi? Za nic, za nic nie spojrzę...
Schyliła głowę, z pod czoła patrzała ponuro na rozrzucone papiery.
— To było... było, ach tak, więc tylko było?...
— Śni mi się, ja śnię.
Zaczęła szczypać swoją dłoń, tarła oczy aż do bólu.
— Ach przebudzić się, prędzej, taka udręka snu!
Znowu śmiech.
— Dzieciństwo! ależ ja nie śpię...
Chwila namysłu...
— Nie śpię?... a jeśli tak, to okropność!...
Ujęła fatalny arkusz, przekładała go z ręki do ręki.
— To więc jest wyrok mój, to jest dzień dzisiejszy, a tamto... było?... Próżnia jakaś w mózgu, huk, jęk żałosny. Czy to jęk wichru, w noc jesienną u nas, na Podlasiu?...
— Nie, wszakże ja jestem...
Zaraz — zaraz... gdzie to ja jestem?... Aha, na Capri! tak, tak, na Capri. No, więc to złuda, to nie wicher jęczy...
...To jęk twej duszy...
Znowu ten głos! Boże, Boże kto to mówi?...
...To płacz duszy po śmierci szczęścia.
— Wszystko skończone!...
— Poznaję cię, demonie, ty tu jesteś — i to twój szept. Witam cię Satano!
Chichot piekielny wydobył się z jej piersi, czy to jej śmiech, czy demona?...
Skupienie wszystkich władz umysłu, natężenie myśli i świadomości.
Dłonią przeciągała po czole mokrem od potu.
Przecie jestem silna, przytomna, mam siłę. Jeszcze raz przeczytam wyrok... Ćma moskitów może mi liter nie pomyli. Czytać jeszcze, uważnie.
Trzęsła się, jak w ataku febry, zęby jej szczękały, list fruwał w ręku.
— Jak tu zimno — na... Capri...
Zaczęła czytać... zmuszała się wysiłkiem woli...
— To znam... dobrze przeczytane,... to także znam, tak, tak, tak! poco dalej?... niezwykle palą źrenice. Popiół mam pod niemi, czy pęka tęczówka? Ciemno! jakże się ciemno robi...
Wstała i poszła bez celu po pokoju, kręciła się to tu, to tam, ale posadzka usuwała się z pod nóg, wszystko dokoła wirowało w tańcu szalonym. Usiadła na kanapce, złożyła ręce na kolanach i jęła się zastanawiać, co zaszło. Jest jakieś nieszczęście, ale jakie?... Czemu tak pusto w duszy, głusz okropna i czarno, ach, jak czarno! Wrażenie takie, że świat już nie istnieje, zapadł się, skończył, została nicość, bezdenna przepaść, tylko ona tkwi wśród niej, jak pyłek marny, miotany pustynnym wichrem.
Jakaż męka takiego bytu! dantejskie piekło, gorzej, jakiś byt w niebycie, istnienie w mgławicy, bez początku i końca.
Gdybyż i pamięć zamarła, lecz pamięć żyje, pamięć nasuwa cudne świetlane obrazy, wizje upojne byłego szczęścia. I to wszystko runęło!
Wszak to nie było halucynacją, to było prawdą, to nie utopja, to rzeczywistość, która stała się przeszłością.
Bezmiar nieszczęścia!
Czyż można żyć, czyż takie istnienie możliwe? Zresztą poco?... dla jakiej idei?... Gdzież idea, skoro świat znikł? Idea czarnej nicości przestworzów bezdennych, więc idea śmierci? O właśnie, śmierć, zaguba, błogosławione zakończenie męki. To już ideał jedyny, najsłodsze marzenie.
Niech się spełni. Ach, byle jaknajprędzej! Poco trwać? Huk w mózgu potęguje się i rośnie, szum tej bezbrzeżnej otchłani.
To bardzo przykro mieć w mózgu takie potoki zimnej wichury, silnie dmie, rozsadza czaszkę, głowa rośnie w bryłę potworną. Gdzież tam znowu głowa?... nie ma określenia tej olbrzymiości; głowa to cały świat.
To określenie teraz nie do ujęcia.
Więc jakże można trwać, dźwigając taki kolos?...
Rozłożyła ramiona, jakby szukając czegoś w przestrzeni, wtem poczuła dotkliwy ból, pod piersią. Jeszcze coś boli? to dziwne! — Co tak boli?... Aha, serce, serce jeszcze jest i wali w piersiach młotem i boli, jest jakieś także osobliwe. Zmalało jakby, czy skupiło się w jeden twardy kamień.
Ale skąd ten łomot?... Jakiś dynamit w nim, w sercu, rozpryśnie się zaraz na drobne, ostre kamyki. To dobrze, byle prędzej.
Instynktownie szuka jednak ratunku, lecz bezwola zapełna niweczy każdą myśl. I myśl umiera. Wstaje, podchodzi do stolika, bierze zapisany arkusz, podnosi do oczu.
Nie, to nie ten, — bierze drugi, — i to nie, to przeszłości kwiaty, a!... nareszcie ten dzisiejszy. Tak... ten sam! Czyta... Czuje, że usta jej zwisają kątami w dół, że coś się dzieje z nią, czego już nie pojmuje, bierze ją w despotyczne posiadanie przemożny smutek, katowska poczwara rozpaczy zaczyna po niej pełzać, sięga do gardła i dusi, pomału, z wyrafinowaniem... z okrucieństwem. Ohyda i ślepy strach.
Odrzuciła arkusz.
— To jest.. wyrok, tak, ostatnia kartka życia. Wieko zapadło nad... szczęściem. To już grób!
Błędny wzrok przesuwała po stole, ścianach, suficie, wlepiła w otwarte okno, zalane słońcem, skąd płynął zapach kwiatów i szum słodki morza.
— Więc to jednak prawda?...
— Cud skończony... rozwiał się...
Nagle upadła z krzesła na ziemię, twarz w dłoniach, cała postać skurczona, zmięta. Szloch, czy spazm głuchy targnął jej postacią. Zwalił ją wściekły, dziki huragan nieszczęścia, szarpał, łamał w niej wszystko, co było życiem i siłą. Ciężki obuch losu ugodził ją w sam rdzeń serca, poczuła się tylko powłoką, z której bezlitosnem szarpnięciem wydarto życie. Ocieka krwią, wewnątrz rana śmiertelna.
Nie pozostało nic, nic... żadnego atomu ratunku, jeno beznadziejne konanie.
Trwała tak długo, kilka godzin, czy cały wiek...
Na twarzy jej leżał ciężar wieku, gdy powstała.
Został z niej cień, zjawa nieszczęścia.
To już było widmo niedoli.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na stoku Wezuwjusza, w Bosco Trecase przed oberżą zatrzymał się powóz, wiozący troje turystów: dwu mężczyzn i jedną kobietę. Mężczyźni jęli się zaraz umawiać z oberżystą o konie wierzchowe, które miały służyć do dalszej podróży na wulkan. Kobieta odeszła dalej, obserwując okolicę. Nie wiele jednak widziała, zapatrzona raczej w głębie swej duszy, jak w labirynt ciemny i ponury.
Dusza jej była teraz, niby jedno wielkie rumowisko spalonych na węgiel uczuć, marzeń, stos kopcących gruzów, popiół pozostały po ideałach. Okrutne uczucie nosić w sobie taką martwotę, pamiętając, że była tam poprzednio Arkadja szczęścia, gdzie słońce szczodre, złote i gorące sypało promienie, gdzie biel śnieżna lilji czarowała ekstatycznie, gdzie krynicą upojeń były purpurowe róże, gdzie wreszcie płynęła kryształowa fala, jakby ze źródła kastalskiego, dając natchnienie duszy, budząc do życia.
Zgasło słońce i pomarły białe liije i skonały purpurowe róże, wionął przestraszny wicher, zabójczy Samum i wysuszył życiodajne źródło. Zniszczenie piękna, zanik cudu, przekleństwo na miejscu błogosławieństwa. Zatrata!
Rozwiewają się urocze sny, rozwiewa się czasem i baśniowa rzeczywistość.
Lecz po zniknięciu snu jest jeno chwilowy żal, po rozbitej jawie zostaje ruina.
Niegojąca się nigdy rana.
Na zadumaną turystkę spoglądali z pewnego oddalenia dwaj towarzysze wycieczki. Jeden z nich uważnie obrzucił wzrokiem jej smukłą postać, owiniętą w ciemnoszary jedwabny płaszcz, i skromny, mały kapelusz, otulony szarym welonem. Ze zwojów gazy wychylała się twarz blada, szczupła nienaturalnie, jakby zbrużdżona ale spokojna, z zastygłą w rysach rezygnacją. W całej postaci odczuwało się tajoną gorączkę wewnętrzną, ból, który kobieta widocznie ujarzmiała w sobie z męką, lecz zewnętrznie z dość dobrym skutkiem.
Uważny obserwator zwrócił się do towarzysza.
— Czy pan spostrzegł szaloną zmianę, jaka zaszła w tej polce. Przecie to jakby inna osoba.
— Coś niesłychanego! — odrzekł zapytany. — Nie poznałem jej na razie w Neapolu. Pamiętam ją pełną życia, werwy, wesołą, szczerą, żądną wrażeń... miała humor, temperament. Co się z nią stało? Od jak dawna datuje się ta jej smutna metamorfoza?
— Od miesiąca, nie więcej.
— Choking! Pan chyba żartuje...? czy chorowała...?
— Tak i przeszła jakiś cios życiowy niepośledniej miary.
— Jaki...?
— A... tego nikt nie wie.
— Choking! gdyby nie dziwny płomień w jej oczach, jakiś zagadkowy blask, wyglądałaby na dużo starszą, niż jest; twarz poryta w bruzdy, białoszara, usta zwiędłe. Gdy ją widziałem ostatni raz, była kwitnąca. Teraz to cień dawnej, jest jak mgła.
— Duchowe cierpienie to okrutny i bezwzględny rylec. Jednak przyzna pan, że pomimo to, co w niej samo za siebie mówi — dzielna jest. Umie walczyć ze swym bólem, może nawet tragedją, by nie wywoływać współczucia ludzi. Nie płacze, nie skarży się, nie wstępuje do klasztoru ale... jedzie na Wezuwjusz.
— To prawda i jest jedną z nader rzadkich kobiet, które się odważają na taką wycieczkę.
— I bądź pan pewny, że dobrnie do końca.
— O cofaniu się niema mowy.
— Tak, ale nie będzie z nią kłopotu. Polki są harde i dumne.
— Eh! są i kapryśne i takie, co same nie wiedzą, czego chcą, jak dzieci.
— Ta jest silną.
— Przeczułem w niej to i dlatego nie cofnąłem się od wycieczki.
Gdy dostarczono konie, turyści ruszyli w dalszą drogę. Koniki, specjalnie chyba do tego celu stworzone, przysadziste w kłębach, wspinały się z mozołem w górę prawie prostopadle, tonąc w siwych zaspach popiołu powyżej pęcin. Droga ciężka niesłychanie, wszędzie popiół i popiół. Na tej wyżynie góry, prócz kożucha popiołu poznaczonego gęsto zwałami lawy czarnej, zastygłej, wyglądającej, jak łomy granitu zanurzone w popiele. Pojedyńcze żużle, zwietrzałe, są jak ciemno-szare gąbki skamieniałe i ostre. Przeraźliwy widok popiołów nie spłoszył koni, pracowały usilnie prowadzone za uzdy i popędzane przez przewodników, zgnębił jednak turystów.
Jechali w milczeniu, z pewną odrazą patrząc na tragizm widoku dokoła roztoczonego. Kobieta, siedząc po damsku na koniku, leżała twarzą na jego grzywie, utrzymując się mozolnie, by nie spaść w tył, gdyż konie zaczęły już prawie dotykać głowami popiołu, pnąc się w górę pionowo, jak po drabinie. Na twarzy kobiety nie było strachu, jeno smutek tak bolesny, że jakby stworzony do tej gehenny rumowisk skrzepłej lawy i popiołów. Patrząc na okolicę, myślała — to mój obraz, to samo jest we mnie. Raz przemknęło pytanie — po co ja tam jadę...? czyż mnie jeszcze interesują wycieczki...? I nagle, przycisnęła mocniej do piersi sporą paczkę schowaną pod płaszczem. Blady uśmiech zamajaczył na ustach, a potem znowu twarz drgnęła przerażeniem.
Jeszcze kilka wysiłków odważnych koników i nagle zatrzymały się jak wryte. Jakaś równiejsza okolica, niby szczyt góry. To tylko płaska obręcz, otaczająca ostatnią kopułę wulkanu, niby kondygnacja schodów. Na dole, hen, w przepaści morze i tylko morze, cały świat zda się być morzem, bo w niem zatonął. Ziemie znikły. Niebo szafirowe rzuciło się tu w ramiona morzu, splotły się w jeden uścisk gigantyczny i turkusowym błękitem nasiąkły, zatraciły w sobie wszystko, co było ziemią, skałą, górą. Majaczą w tej atmosferze krysztalnej cienie wysp okolicznych i wyglądają, jak płynące po niezmierzonych falach niebo-morza, wizje uroczne; ni to kwiaty różowo lila, ni to szaro sinawe łabędzie, ot jakieś skupienie mgieł o perłowo opalowych tonach, to Sorrento, Neapol, Capri, to wszystko, co było ziemią, a teraz wessało się w szafir fal i nieba, w ich nierozdzielną jednolitość. Króluje tylko gmach spopielały wulkanu, on tu panem, w tym chaosie wody, powietrza i światła. Bo jasność jest wielka, nie mąci jej nawet dym zielonawoszary, który uderza niekiedy kłapciem cuchnącym siarką w twarze turystów, jakby przypominając im, że nie są w bajce, lecz u stóp krateru — na wulkanie.
Kobieta pochłaniała oczyma roztocz przejasną, gdzie został świat. Został tam, zatopiony w szafirach; znikł jej z oczu. Dokąd ona dąży, w popioły i dym...? do krateru? świat już po za nią i szczęście też już po za nią. Wszystko zostało, wszystko opuściła, pogrzebane dla niej wszystko...! A ta góra wielka mogiła tego, co było, mogiła szczęścia, grób. To jej grób. Świat i... zostali w tym odmęcie niebo-morza, ona od nich uciekła na zawsze. Czyż na zawsze...? Wzdrygnęła się.
— Wszak ja tam wrócę.
Gorycz zalała jej serce, ból ją przeszył, jak strzała.
— Wrócę, niestety, poco...? by dłużej trwać w męce, by takie katusze duchowe przeżywać?... Poco...? Ach poco, poco...!?
W oceanie bezbrzeżnym, w tym sojuszu błękitno-sinym nieba z morzem, zostało wszystko, co było szczęściem i życiem, została serdeczna krew. Serce to teraz kamień, nie żyje, ciąży tylko, bo krew z jego arterji została tam, w tym niebieskim bezkresie powietrza i wód. A ona włókno bez życia. Dotknęła ręką paczki w zanadrzu. To jedno zostało, uszczknięty atomik zwalonego ogromu szczęścia. I to zatraci i tego już nie chce mieć. Z potęgi, jaka była, nic zostać nie powinno, wycofała ze świata siebie i to, został tylko...
Ach wszakże i ona wróci.
Niezgłębiony smutek ogarnął jej starganą duszę.
Duży kłąb dymu gryzącego spadł burem skrzydłem na turystów. Blizkość krateru zaznaczała się wyraźnie.
Wyruszono w dalszą podróż już piechotą. Mężczyźni spojrzeli na towarzyszkę. Wyraz jej twarzy zastanowił ich, pomimo, iż z jej ukrytym dramatem byli już oswojeni. Spytali ją, czy zmęczona, odpowiedziała spokojnie, że ani trochę. Jeden z turystów narzekał.
— Brniemy, jak potępione dusze, ta zgraja przewodników, skąd ich się tylu nabrało... — popychają nas, jak djabli, na sznurach nas ciągną w górę. Trudno, nie brońmy się, sami nie pójdziemy, piekielna droga! Popiół po kolana, żużle, odłamy lawy i dym z siarką. Na zakończenie czarne straszydła, na ich łasce jesteśmy. Ależ ci przewodnicy chyba tu z popiołów wyrastają. Sapristi! To zaczyna być przykre. Zwrócił się do towarzyszki.
— Opisze pani tę wycieczkę, prawda...? Niech ją pani zatytułuje — „Piekło szatana”.
Kobieta silnie zadrżała, lecz opanowała się natychmiast.
— Ja już nic nie napiszę — odrzekła z nikłym uśmiechem.
Nowe masy dymu wpełzły pomiędzy turystów i omaściły ich swym siarczanym swędem. Brodzili teraz w popiele i wśród dymu. Coraz gęstsze runa buro-zielone zsuwały się ze szczytu, oczy nie mogły patrzeć, płuca oddychać. Kręta dróżka w sypkim, chrzęstliwym gruncie, zasnuta była dymem. Szli po omacku, raczej biegli, popychani przez czeredę przewodników, trzymali chustki przy ustach, lecz pomimo to krztusili się popiołem, zapach siarki pobudzał do mdłości. Biegli i biegli w coraz gęstszy dym, czarno rudy, to znów biały, jak brudna piana, w głowach czuli zawrót, szum i dzwony. Kobieta dzielnie dotrzymywała placu, najprędzej biegła, z nerwową pasją, darła się przez dym, niosła ją przedziwna jakaś siła. W tumanie dymów, traciła chwilami przytomność umysłu. Czuła silne walenie pulsów w głowie, czuła, że biegnie ciągle naprzód i pod górę, że ją niekiedy ktoś ciągnie za rękę, że się dławi siarką, że źrenice gryzie dym, po za tem wszystkie bóle ucichły. Jak pod wpływem chloroformu czuła, że coś się dzieje osobliwego, ale co...? Ach, oto biegnie do krateru. Wtem stój. Zatrzymano ich; jakieś postacie, jakieś mundury, coś mówią, coś każą płacić, płacą jej towarzysze, więc i ona. Znowu jakaś komenda, ktoś bierze ją pod ręce, słyszy wołanie — prędzej, prawie ją niosą, dym dusi kompletnie, w mózgu bezład, łoskot. Ależ ten łoskot wzmaga się, to nie tylko w głowie huczy, to naprawdę huk idący z pod ziemi; pod stopami; w głębi tej góry popiołów słychać jakby wystrzały armatnie, jakby grzechot salw karabinowych. I znowu biegnie, biegnie, biegnie. A kiedyż to się skończy! Gdyby nie trzymano ze wszystkich stron upadłaby nawznak i stoczyłaby się w dół. Nagle poczuła się szarpnięta gwałtownie.
— Stop!... ktoś krzyknął. Stanęli! Czyjeś ochrypłe głosy wołają.
— Cratere, cratere...!
Aha, więc są już na miejscu. Oprzytomniała. Wysila wzrok poprzez zaćmę dymu, który tu bucha, jak z fabrycznego komina i dostrzega czarny, olbrzymi lej tuż przed sobą. Bezdenny zda się lej okopconych ścian, spadających stromo w głąb ziemi. Czeluść piekielna!... Dym kotłuje czarnym wałem, nic nie widać tylko sadzą obrosłe stoki okrutnego leja i bałwany dymów.
Turystka tępym wzrokiem wpatrywała się w zwały dymu u samej osady i jakby czekała na coś, dygocząc całem ciałem. W duszy jej wrzało, łamały się, miażdżyły ostatnie struny życia, krew krzepła w żyłach, wszystko zamierało a jednocześnie obojętność jakaś zimna i pełna świadomość, że to się stanie, że i tego, i tego już nie będzie. Tak trzeba, tak postanowiła i spełni wiwisekcję na samej sobie. Wydrze krwawy kawał serca z jego krwawej rany, jeden ból więcej to nic, bo tak trzeba. Ostatni cios zadać sobie odważnie i koniec dźwiękom przeszłości. Myśli kołatały, lecz rozpierzchnięte, jak stado kruków złowieszczych.
Buchnął skołtuniony łeb dymu raz, drugi, trzeci z pękaniem i trzaskiem, jak z tytanicznej jakiejś lokomotywy; straszne te łby stłoczyły się w jedno rudo czarne cielsko i machnęły w górę, odsłaniając pod sobą rozpalone wnętrze krateru. Potworny lej ukazał swą ognistą paszczę, złą, warczącą, spienioną żarem. Przerażenie skuwa turystów, ogarnia ich niebywały strach, są na progu otchłani ziemnej. Czy to otworzyła się przed nimi kuźnica samego szatana...? Walą w niej młoty, huczą pioruny, czerwonokrwawa przepaść zieje ogniem, dyszy gorącością żaru, jakby gotujący się do ataku smok stujęzyczny. Kobieta wczepiła się oczyma w rozżarzoną gardziel, lęk niebywały chwycił ją niby w ostre szpony, zatargał całą jej postacią, lecz nie cofnęła się w tył, jak jej towarzysze; groza widoku podnieciła ją i zdecydowała. Sięgnęła w zanadrze. Krótki moment, ostatnie pożegnanie oczyma, ustami. Ręka z małym ciężarkiem, zakreśliła linję w tył i naprzód, mignęło coś pośród dymów i znikło w buzującym płomieniami otworze wulkanu. Powstał huk, trzask, łomot, jakby Wezuwjusz ryczał z wściekłości.
Kobieta wygięła się w pałąk, załamane kurczowo dłonie wcisnęła w policzek, rysy się zbiegły w jeden bolesny, tragiczny węzeł, obłąkane źrenice szeroko otwarte wpiła w przepastny ogień ziemi, z piersi wydobył się jęk niezmiernego bólu, męczeński, złowrogi skowyt. Usta skrzywiły się jak w konwulsji. Stała nad grobem najdroższych, jedynych już w życiu pamiątek po szczęściu.
Stargane ostatnie struny. Ostatni kawał serca cisnęła tam. Klęska! Śmierć! Zagłada wszystkiego! Skon wspomnień.
I ona żyje...?
— Nie! Nie! Nigdy!
Rzuciła się naprzód, jak sprężyna i... runęła w rozwartą straszliwie, ognistą gardziel krateru.
Dym skłębioną masą zakrył groźną czeluść, jeno wybuchły z niej gromy, zdawało się, iż góra pęknie, rozsadzona wewnętrzną, grzmiącą kanonadą...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jej zatrata... gdyby powrócił dawny, beznadziejny chaos, przesmutna głusz — miast obecnej Ikarji.

Rogale 24/XII 1917.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Według dzisiaj obowiązującej pisowni winno być Beethovena.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.