Ocalenie (Conrad)/Część II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III

— Słowo daję, nie mogłem tego chłopca nie polubić! — wykrzykiwał Lingard, opowiadając tę historję; i gdy spoglądał wokoło po oczach błyszczących skroś dymu z cygar — on, dawny chłopiec okrętowy na trolerze w Brixham, potem młodzieniec na żaglowcach przewożących węgiel, dojrzały mężczyzna ze statków głębokowodnych, kopacz złota, właściciel i komendant „najpiękniejszego ze wszystkich brygów“ — wiedział, że jego słuchacze — marynarze, kupcy, goniący jak i on za przygodami — przyjmują te słowa nie jako wyraz uczuć, lecz jako hołd najwyższego uznania dla malajskiego przyjaciela.
— Jak mi Bóg miły, pojadę do Wajo! — zawołał; półkole głów skłoniło się z aprobatą pełną powagi, a zlekka ironiczny głos rzekł zwolna: „No, Tomie, karjera twoja będzie gotowa, gdy zasiądziesz po prawicy tego twojego radży“.
— Jedź z Bogiem, a pilnuj się dobrze! — zawołał inny głos ze śmiechem.
Trochę zawodowej zazdrości musiało dać sobie upust, ponieważ Wajo ze względu na stan chronicznych zamieszek było zamknięte dla białych kupców; ale z żartów tych ludzi nie przebijała prawdziwa zawiść. Zaczęli wstawać z miejsc, ściskając dłoń Lingarda i rozproszyli się jeden po drugim. A on udał się wprost na pokład swego okrętu i aż do rana spacerował po rufie miarowym krokiem. Wokoło niego na statkach migotały światła kotwiczne, na wybrzeżu światełka migotały rzędami, nad jego głową gwiazdy migotały wśród czarnego nieba, i odbite w czarnej wodzie portu migotały głęboko pod nogami. A wszystkie te niezliczone jaśniejące punkciki gubiły się ze szczętem w olbrzymiej ciemności. Raz posłyszał w oddali dudnienie łańcucha; to jakiś okręt zarzucał kotwicę gdzieś daleko, poza urzędowemi granicami portu. „Obcy okręt“ — pomyślał Lingard — „każdy z nas byłby wjechał do środka. Może to okręt z kraju?“ I uczuł się dziwnie wzruszony myślą, że ten okręt, strudzony miesiącami wędrówki, nie śmie się zbliżyć do miejsca wypoczynku. O świcie, gdy wielki statek z zachodu — o bokach porysowanych pręgami rdzy i szarych od morskiej soli — wjeżdżał powoli do portu aby umieścić się blisko brzegu, Lingard opuścił port, kierując się ku wschodowi.
Groźna burza szalała w zatoce, gdy po długiej przeprawie — pod koniec parnego, cichego dnia, zmarnowanego na bezradnem tkwieniu naprzeciw celu podróży — Lingard wykorzystał dorywcze podmuchy wiatru i zbliżył się do brzegów Wajo. Z właściwą sobie śmiałością posuwał się naprzód, dobijając do nieznanego wybrzeża, i to wśród nocy, która byłaby przejęła zgrozą innego człowieka; a za każdą oślepiającą błyskawicą rodzinny kraj Hassima zdawał się przyskakiwać bliżej — poczem znikał natychmiast, jakby się czaił gdzieś nisko, gotując się do następnego skoku z nieprzeniknionych ciemności. Podczas długiego dnia ciszy Lingard utworzył sobie tak dokładny obraz wybrzeży, obserwując je z pokładu i zgóry; rozpatrzył tak starannie zarys lądu i wszystkie miejsca niebezpieczne, że choć w chwili, gdy dawał wreszcie rozkaz spuszczenia kotwicy, już od dłuższego czasu nie był w stanie dojrzeć nic absolutnie, jakby mu omotano głowę wełnianą kołdrą, jednak najbliższa migotliwa, sina błyskawica ukazała mu bryg zakotwiczony prawie ściśle tam gdzie zamierzał — naprzeciw wąskiego białego brzegu, blisko ujścia rzeki.
Ujrzał na wybrzeżu wysoką grupę bambusowych chat na palach, niewielki gaj wyniosłych palm, które gięły się wszystkie razem pod wichurą jak źdźbła trawy, tuż nad brzegiem coś nakształt palisady z zaostrzonych kołów, a w oddali ciemne tło podobne do olbrzymiej ściany — wzgórza lasem pokryte. W następnej chwili wszystko to znikło z przed jego oczu najkompletniej, jak unicestwione i zanim się zdążył odwrócić, ukazało się znów z nagłym hukiem, nietknięte i nieruchome pod krzywemi grotami płomieni, jakby jakaś bajeczna kraina nieśmiertelnych, przeciwstawiająca się gniewowi i ogniom niebios.
Lingard niepewny był dna, w którem tkwiła kotwica; obawiał się, że w straszliwych napadach lądowego wiatru grunt może puścić i został na pokładzie, czuwając nad bezpieczeństwem statku. Trzymał rękę na lince sondy, aby go ostrzegła natychmiast, w razie gdyby bryg pociągnął za sobą kotwicę; stał przy burcie prawie ciągle ogłuszony i oślepiony, ale oczarowany zarazem powtarzającą się błyskawiczną wizją nieznanego wybrzeża — widokiem tak porywającym zarówno z powodu przeczuwanych niebezpieczeństw jak i przez nadzieję powodzenia, którą nieznany brzeg budzi zawsze w sercu prawdziwego miłośnika przygód. A niezmienny wygląd tego wybrzeża, jego głęboki, niemy spokój pod strumieniami ognia i wśród gwałtownego huku, czynił je niewymownie tajemniczem i zdumiewającem.
Wśród napadów gwałtownej ulewy zdarzały się krótkie chwile spokoju, podczas których cichły niekiedy nawet i grzmoty, jakby dla zaczerpnięcia tchu. Podczas jednej z tych przerw Lingard, zmęczony i śpiący, zapadł w drzemkę, stojąc, i wydało mu się nagle, że gdzieś w dole morze przemówiło ludzkim głosem. Rzekło: „Niech będzie Bóg pochwalony“ — a głos dźwięczał słabo, wyraźnie i ufnie, jak głos dziecka w katedrze. Lingard drgnął i pomyślał: „Przyśniło mi się coś“ — gdy natychmiast morze odezwało się tuż pod nim: „Rzućcie mi linę“.
Grom warczał groźnie, a Lingard, krzyknąwszy do ludzi na pokładzie, patrzył z natężeniem wdół, aż wreszcie rozpoznał unoszącą się na wodzie zadartą twarz człowieka z szeroko otwartemi oczami, które błyszczały wpatrzone w niego, a potem zaczęły mrugać w świetle błyskawicy. Cała załoga rzuciła się gorączkowo na pomoc i wiele lin przerzucono przez burtę. Wówczas w porywie wichru przeleciał nad poręczą człowiek jakby niesiony burzą i zwalił się na pokład. Zanim ktokolwiek zdążył go podnieść, skoczył na nogi, tak że ludzie stłoczeni wkoło niego żachnęli się w tył. Ponury, siny blask ukazał osłupiałe twarze majtków skamieniałych ze zdumienia i doszczętnie przez grom ogłuszonych. Po chwili doszedł ich uszu — jak gdyby byli pogrążeni w otchłani wiecznej ciszy — nieznany, słaby, daleki głos, który mówił:
— Szukam białego człowieka.
— Jestem — zawołał Lingard. Potem, gdy nieznajomy stanął pod lampą w kajucie, ociekający wodą i nagi, z mokrą przepaską na biodrach, Lingard rzekł: — Nie znam ciebie.
— Nazywam się Dżaffir i przybywam od Paty Hassima, który jest moim wodzem i twoim przyjacielem. Czy to znasz?
Pokazał ciężki, złoty pierścień z dość pięknym szmaragdem.
— Widziałem to dawniej na palcu radży — rzekł Lingard, poważniejąc.
— To jest świadectwo prawdy moich słów — posłanie od Hassima brzmi: — Odejdź i zapomnij!
— Ja nie zapominam! — rzekł zwolna Lingard. — Nie taki człowiek ze mnie. Cóż to znów za wybryk?
Nie potrzebujemy powtarzać w całej rozciągłości opowiadania Dżaffira. Okazało się iż Hassim, wróciwszy do kraju po spotkaniu z Lingardem, zastał swego krewniaka umierającego i dowiedział się, że powstało silne stronnictwo aby przeciwstawić się prawowitemu następcy. Stary radża Tulla umarł późno w noc i — wedle słów Dżaffira — jeszcze przed wschodem słońca rozpoczęła się bójka na podwórcu dalama władcy. Była to przedwstępna walka, po której nastąpiła wojna domowa poparta przez obce intrygi; wojna prowadzona i wśród dżungli, i na rzece, a polegająca na obleganiu ostrokołów i na leśnych zasadzkach. W tej walce obie strony — jak twierdził Dżaffir — wykazały wielką odwagę, a jedna z nich — nieugięte poświęcenie dla sprawy, którą od początku można było uważać za przegraną. Przed upływem miesiąca Hassim był zbiegiem, choć stał wciąż jeszcze na czele zbrojnego oddziału. Nie porzucał jednak walki, mając niejasne przeczucie, że przyjazd Lingarda kartę odwróci.
— Żyjemy już od tygodni dzikim ryżem; walczyliśmy całemi dniami, nie mając w brzuchach nic prócz wody — przemawiał Dżaffir tonem prawdziwego zjadacza ognia.
I opowiadał dalej jak Hassim, party nieustannie ku morzu wraz z niewielkim oddziałem swych stronników, bronił się już od wielu dni, zamknięty w ostrokole nad wodą.
— Ale co noc znikało po kilku ludzi — zwierzał się Dżaffir. — Byli znużeni i głodni, i uciekali aby się najeść u swych nieprzyjaciół. Jest nas teraz już tylko dziesięciu — dziesięciu mężczyzn i jedna kobieta o sercu męża, którzy już dzisiaj umieramy z głodu — a jutro zginiemy prędką śmiercią. Widzieliśmy twój okręt w oddali przez cały dzień; ale przybyłeś za późno. Więc radża, lękając się podejścia i bojąc się, aby coś złego nie spotkało ciebie — jego przyjaciela — dał mi ten pierścień, a ja popełzłem na brzuchu przez piasek, i popłynąłem w noc — i oto ja, Dżaffir, najlepszy pływak z Wajo i niewolnik Hassima powiadam ci jego zlecenie: — Odejdź i zapomnij — a to jest jego dar — bierz!
Pochwycił nagle rękę Lingarda, wetknął w nią szorstko pierścień, a potem rozejrzał się pierwszy raz po kajucie zdumionemi lecz nieulękłemi oczami. Wzrok jego przylgnął do półkola bagnetów i zatrzymał się z upodobaniem na stojaku z muszkietami. Dżaffir wydał pomruk pełen zachwytu.
Ya, wa, oto jest siła! — szepnął jakby do siebie. — Ale przyszła do nas zapóźno.
— Może jeszcze nie jest zapóźno — zawołał Lingard.
— Zapóźno — powtórzył Dżaffir. — Jest nas tylko dziesięciu, a o świcie wypadniemy by umrzeć. — Podszedł do drzwi kajuty i stanął zakłopotany, gdyż nie był przyzwyczajony do zamków i klamek.
— Co teraz zrobisz? — zapytał Lingard.
— Popłynę z powrotem — odparł Dżaffir. — Zlecenie jest wypełnione, a noc nie może trwać wiecznie.
— Mógłbyś zostać ze mną — rzekł Lingard, patrząc badawczo na Malaja.
— Hassim czeka — brzmiała krótka odpowiedź.
— Czy rozkazał ci wrócić? — spytał Lingard.
— Nie! I poco? — rzekł tamten zdziwionym tonem.
Lingard chwycił go porywczo za rękę.
— Gdybym miał dziesięciu ludzi takich jak ty! — wykrzyknął.
— Nas jest dziesięciu, ale tamtych wypada dwudziestu na każdego z naszych — rzekł Dżaffir z prostotą.
— Czy nie pragniesz czegoś, co jest w ludzkiej mocy? — spytał Lingard.
Malaj zawahał się chwilę, a Lingard zauważył zapadłe oczy, wystające żebra i znużony wygląd tego człowieka.
— Mów — naglił go z uśmiechem; — posłaniec niosący dar musi otrzymać nagrodę.
— Daj mi łyk wody i garść ryżu, abym miał siłę dotrzeć do brzegu — rzekł śmiało Dżaffir. — Albowiem tam — wskazał głową — nie mieliśmy dziś nic do jedzenia.
— Dostaniesz jeść — dostaniesz z moich własnych rąk — zamruczał Lingard.
Usłużył sam Dżaffirowi, obniżając się przez to na jakiś czas w jego oczach. Podczas gdy posłaniec, przykucnąwszy na piętach, jadł bez pośpiechu lecz z wielkiem przejęciem, Lingard obmyślał plan działania. Ponieważ nie był świadom prawdziwego stanu rzeczy w tym kraju, rozsądek nie pozwalał mu nic przedsięwziąć poza ratowaniem Hassima z grożącego mu niebezpieczeństwa. W tym celu postanowił spuścić szalupę i posłać ją do brzegu po Hassima i jego ludzi. Znał dość dobrze Malajów i był przekonany, że w taką noc oblegający — którzy byli pewni zwycięstwa i, jak mówił Dżaffir, owładnęli wszystkiemi czółnami — nie będą się zbytnio mieli na ostrożności, szczególniej od strony morza. Dowodził tego zresztą sam fakt, że Dżaffir mógł niepostrzeżenie popłynąć. Gdy błyskawice staną się mniej gęste, łódź będzie mogła zbliżyć się cichaczem do brzegu, a pokonany oddział — czy to wymykając się po jednemu, czy robiąc wspólny wypad — wsiądzie do łodzi i dostanie się na pokład brygu.
Wyłuszczył swój plan Dżaffirowi, który słuchał go bez najlżejszej oznaki zainteresowania, snać zbyt zaprzątnięty jedzeniem. Gdy znikło ostatnie ziarno ryżu, powstał z miejsca, pociągnął długi łyk wody z butelki, mruknął: „Rozumiem. Dobrze. Powiem Hassimowi“ — i zaciskając szmatę wkoło bioder, zabierał się do odejścia. „Daj mi czas dopłynąć do brzegu, tuanie“, rzekł, „a gdy łódź wyruszy, zapal drugie światło obok tego, które świeci teraz jak gwiazda nad twym okrętem. Zobaczymy je i zrozumiemy. A nie wysyłaj łodzi, póki błyskawice nie zrzedną; łódź większa jest niż człowiek na wodzie. Nakaż wioślarzom, aby kierowali się ku gajowi z palm i aby się zatrzymali, gdy wiosło zanurzone w wodę silnem ramieniem dotknie dna. Usłyszą wkrótce nasz okrzyk; ale jeśli się nikt nie pokaże, muszą odjechać przed świtem. Wódz może przełożyć śmierć nad życie, a ci, co z nami zostali, dzielnego są serca. Czy rozumiesz, o wielki mężu?“
— Ten chwat ma dobrze w głowie — mruknął do siebie Lingard i rzekł, gdy stali już obok siebie na pokładzie: — Ale na brzegu mogą być wrogowie, o Dżaffirze, i mogliby również krzyknąć aby oszukać mych ludzi. Więc niech wasz okrzyk brzmi: Błyskawica! Będziesz pamiętał?
Przez chwilę Dżaffir zdawał się krztusić.
— Bły-wica! Czy dobrze? Pytam się czy dobrze mówię, o silny mężu! — Po chwili cień jego stał już na burcie.
— Tak. Dobrze. Idź już — rzekł Lingard, a Dżaffir skoczył, stając się niewidzialnym długo nim o wodę uderzył. Rozległ się plusk; po chwili słaby głos zawołał szybko i niewyraźnie: „Bły-wica. Ah, ha!“ — i nagle szkwał z grzmotami runął z nową siłą na wybrzeże. W gromowych błyskach Lingard oglądał raz po raz wizję białego brzegu, gaj pochylonych palm, ostrokół tuż nad morzem, daleki las: rozległy krajobraz cichy i tajemniczy — ojczyznę Hassima, pogrążoną w niewzruszonym śnie pod gniewem i płomieniami niebios.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.