Ocalenie (Conrad)/Część II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ocalenie |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | The Rescue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II |
Indeks stron |
W najbardziej może nieznanym ze wszystkich tych zakątków, w małej zatoczce na wybrzeżu Nowej Gwinei, młody Pata Hassim, bratanek jednego z największych wodzów plemienia Wajo, spotkał się po raz pierwszy z Lingardem.
Hassim był kupcem na wzór tych z plemienia Wajo, i na porządnie zbudowanem morskiem prao — zaopatrzonem w dwie armatki i obsługiwanem przez młodzieńców, związanych z jego rodziną przez krew lub zależność — przybył tu aby kupić nieco skór rajskich ptaków dla starego sułtana z Ternate; było to przedsięwzięcie ryzykowne, a podjął się go nie dla zysku, lecz dla wyświadczenia grzeczności staremu sułtanowi, który gościł go wspaniale przez miesiąc lub dłużej w Ternate, w swym ponurym pałacu z cegły.
Hassim zatrzymał się opodal nadbrzeżnej wsi i miał się wielce na ostrożności, czekając na skóry i targując się z chytrymi dzikimi z pobrzeża — którzy są pośrednikami w tym handlu — gdy pewnego ranka zobaczył bryg Lingarda, zarzucający kotwicę w zatoce. Wkrótce potem zauważył, że biały człowiek wysokiego wzrostu, o brodzie jaśniejącej jak złoto, wysiada z łódki i bez broni spaceruje powoli po brzegu, kierując się ku wsi krajowców, a za nim idą czterej Malaje z załogi łodzi.
Hassima ogarnął podziw i zdumienie nad tak spokojnem lekceważeniem niebezpieczeństwa; omówił ze swymi ludźmi mniej więcej w ciągu godziny — iście po malajsku — nagłość danego wypadku i wylądował również, lecz uzbrojony i w otoczeniu licznej świty, aby śledzić dalszy bieg rzeczy.
Cała ta historja była właściwie bardzo zwyczajna; „taka rzecz“ — opowiadał potem Lingard — „mogła się każdemu wydarzyć“. Wysiadł na brzeg aby znaleźć jaki strumień, gdzieby mógł wygodnie napełnić wodą beczki, ponieważ w tym celu jedynie zawinął do zatoki.
Gdy otoczony swymi ludźmi i tłumem czarnych krajowców o wiechciowatych czubach, pokazywał kilka perkalowych chustek i usiłował wytłumaczyć znakami cel swego wylądowania, włócznia ciśnięta z tyłu zadrasnęła go w szyję. Papuas, który ją rzucił, chciał przypuszczalnie upewnić się tylko, czy podobny stwór może być zabity lub ranny, i najprawdopodobniej wierzył niezłomnie że to jest niemożliwe; lecz jeden z marynarzy Lingarda odwzajemnił się natychmiast, uderzając eksperymentującego dzikusa parangiem — wzięli bowiem trzy takie tasaki aby w razie potrzeby torować sobie drogę w gęstwinie — a była to jedyna broń, którą rozporządzali.
Wściekły zgiełk wybuchł tak nagle, że Lingard, odwróciwszy się prędko, zobaczył jak jego obrońca, przebity już włócznią trzykrotnie, wali mu się twarzą do nóg. Wasub, który był przy tem i opowiadał później tę historję przeciętnie raz na tydzień, przejmował zgrozą słuchaczy, pokazując jak ów człowiek mrugał szybko oczami, zanim upadł. Sam Lingard był bezbronny. Aż do końca życia pozostał niepoprawnie lekkomyślnym pod tym względem; tłumaczył, że jest „o wiele za porywczy aby nosić przy sobie broń palną na wypadek jakiej bójki. Jeśli przyjdzie co do czego“ — przekonywał — „zawsze mogę sobie jakoś poradzić i zabić człowieka samą pięścią; wtedy, widzi pan, zdaję sobie sprawę z tego co robię, i nie tak łatwo mi coś przeskrobać — jakby to mogło się zdarzyć w gniewie albo i strachu — nieprawdaż?“
W powyższym wypadku usiłował zabić jednego dzikusa uderzeniem z góry, drugiego zaś złapał wpół i rzucił go w nagi, dziki tłum. „Ciskał ludźmi jak wiatr złamanemi gałęźmi. Utorował nam szeroką drogę wśród wrogów“, opowiadał Wasub swym urywanym głosem. Ale bardziej jest prawdopodobnem, że raczej szybkie ruchy Lingarda i zdumiewający wygląd takiej dziwnej istoty znagliły dzikich do cofnięcia się przed jego natarciem.
Wykorzystując natychmiast zdumienie i strach wroga, Lingard i jego ludzie przebiegli po czemś, co wyglądało na zrujnowany pomost, prowadzący do wsi zbudowanej jak zwykle nad wodą. Wpadli do jednej z nędznych szop, skleconych ze zbutwiałych mat i szczątków spróchniałych czółen, i w tem schronieniu — którego wszystkie ściany przeświecały — zaczerpnęli tchu i zdali sobie sprawę, że sytuacja nie o wiele się poprawiła.
Kobiety i dzieci znikły z wrzaskiem w zaroślach, a u lądowego końca pomostu wojownicy podskakiwali i wrzeszczeli, przygotowując się do tłumnego ataku. Lingard zauważył z przykrością, że majtek pozostawiony w łodzi stracił prawdopodobnie głowę, gdyż zamiast popłynąć do statku i zaalarmować go, co mógł zrobić z łatwością, skierował się ku niewielkiej skale oddalonej o sto jardów i z zapamiętałością usiłował wdrapać się na nią od strony prostopadłej. Przypływ się jeszcze nie zaczął i skok w ohydne błoto pod chatami równał się prawie śmierci. Nędzna szopa nie byłaby mogła wytrzymać nawet energicznego kopnięcia, a cóż dopiero oblężenia — nie pozostawało zatem nic innego, jak tylko rzucić się z powrotem do brzegu i zawładnąć łodzią. Lingard szybko się na to zdecydował i uzbroiwszy się w zagięty kij, który znalazł pod ręką, ruszył na czele swych trzech ludzi. Gdy sadził wzdłuż pomostu, wyprzedziwszy ich dobry kawał i miał czas uprzytomnić sobie rozpaczliwą ostateczność tego kroku, usłyszał z prawej strony dwa strzały. Zwarty blok czarnych ciał i skędzierzawionych łbów wprost niego zachwiał się i rozpadł. Nie uciekli jednak.
Lingard biegł wciąż, ale teraz już niósł go poryw radości, który budzi się w optymiście wobec słabej nawet nadziei powodzenia. Usłyszał w oddali krzyk wielu głosów, potem jeszcze jeden wystrzał, i muszkietowa kula z dalekiego strzału wzbiła drobny wytrysk piasku między nim a jego dzikimi wrogami. Następny skok byłby rzucił Lingarda w sam ich środek, gdyby na niego czekali, ale podniesione jego ramię nie miało już w co uderzyć. Czarne grzbiety umykały, skacząc wysoko, albo sunęły poziomo przez trawę ku skrajowi zarośli.
Cisnął kijem w najbliższe czarne plecy i zatrzymał się. Wysokie trawy chwiały się coraz wolniej i stanęły, chór wrzasków i świdrujących pisków zamarł w ponurem wyciu i wydało się naraz, że na zarośnięte lasem wybrzeże i błękitną zatokę padł czar świetlistej ciszy. Zmiana była tak uderzająca jak obudzenie się ze snu. Ta raptowna cisza zdumiała Lingarda.
Zmącił ją, podnosząc głos w potężnym okrzyku, który zatrzymał jego ludzi. Powrócili niechętnie, oglądając się z gniewem na ścianę dżungli, gdzie nie drgnął ani jeden listek. Nieznajomi, których pojawienie się w odpowiedniej chwili rozstrzygnęło o wyniku tej przygody, nie rzucili się do wspólnego pościgu, lecz stanęli zwartą gromadą na miejscu zajmowanem uprzednio przez dzikich.
Lingard i młody dowódca kupców z Wajo spotkali się we wspaniałym blasku południa, wśród czujnego milczenia swych ludzi, na tem samem miejscu, gdzie malajski majtek postradał życie. Lingard podszedł wielkiemi krokami, wyciągając otwartą dłoń; Hassim odwzajemnił natychmiast ten szczery odruch i zamienili pierwszy uścisk dłoni nad wyciągniętem ciałem, jak gdyby los pobrał już okup śmierci za najbardziej ważki ze swych darów — dar przyjaźni, który zawiera niekiedy całe dobro lub całe zło życia.
— Nigdy tego dnia nie zapomnę — zawołał serdecznie Lingard, a Hassim uśmiechnął się spokojnie.
Zapadło krótkie milczenie.
— Czy spalisz wieś przez zemstę, tuanie? — spytał Hassim, spojrzawszy przelotnie wdół na zabitego Malaja, co, leżąc na twarzy z wyciągniętemi ramionami, zdawał się czepiać rozpaczliwie tej ziemi, którą znał tak krótko.
Lingard zawahał się.
— Nie — odrzekł w końcu. — Nikomuby to się na nic nie zdało.
— To prawda — rzekł łagodnie Hassim — ale czy ten człowiek był ci co dłużny — czy był twym niewolnikiem?
— Niewolnikiem? — zawołał Lingard. — To jest bryg angielski. Niewolnikiem? Nie! Był to człowiek wolny jak i ja.
— Hai. Wolnym jest teraz zaiste — mruknął Malaj, spoglądając wdół po raz drugi. — Ale kto zapłaci osieroconej rodzinie za jego życie?
— Jeśli zostawił gdzie kobietę lub dziecko — mój serang będzie wiedział o tem — to wynajdę je! — zawołał Lingard ze skruchą.
— Przemawiasz jak wódz — rzekł Hassim — tylko że nasi wodzowie nie idą walczyć z gołemi rękami. O biali ludzie! O waleczności białych ludzi!
— To było szaleństwo, czyste szaleństwo — zaprzeczył Lingard — a ten biedak za nie zapłacił.
— Nie mógł uniknąć swego losu — szepnął Malaj. — Zdaje mi się że mój handel na tem wybrzeżu już się skończył — dodał wesoło.
Lingard wyraził mu swoje ubolewanie.
— To nic nie szkodzi, nic nie szkodzi — zapewnił dwornie Malaj, a gdy się rozstawali, Lingard zaprosił serdecznie Hassima i dwóch jego towarzyszy wysokiego rodu, aby zechcieli bryg odwiedzić.
Wieczór był spokojny, gdy malajski statek opuścił swe stanowisko tuż przy brzegu i zbliżył się, wiosłując zwolna po zatoce, aż do miejsca gdzie bryg był zakotwiczony. Koniec grubej liny zarzucono na pokład i nocy tej bryg białego i prao ciemnego człowieka kołysały się razem u tej samej kotwicy.
Słońce zachodzące ku morzu słało między przylądki ostatnie swe promienie, gdy ciało zabitego Malaja, zawinięte jak przystało w białe prześcieradło, zgodnie z mahometańskim zwyczajem, spuszczano powoli w ciche wody zatoki, na którą ciekawy wzrok jego padł po raz pierwszy ledwie przed kilku godzinami. W chwili gdy zmarły, uwolniony od lin, znikł bez pluśnięcia z oczu swych towarzyszy, zajaśniał błysk wystrzału i rozległ się głośny huk przedniej armatki na brygu, wywołując echowy pomruk brzegów wokoło zatoki i głośne krzyki morskiego ptactwa, które kręciło się całemi chmarami, zdając się słać odchodzącemu marynarzowi dzikie i wieczyste pożegnanie. Za władcą brygu, idącym ku rufie ze zwieszoną głową, podniosły się ciche szepty uznania; zachowanie Lingarda było miłą niespodzianką zarówno dla jego załogi jak i dla obcych, stłoczonych na głównym pokładzie. W podobnych postępkach, pełnych prostoty i wypływających z głębi przekonania, ujawniało się to, co można było nazwać romantyczną stroną tego człowieka: czujny oddźwięk na tajemne wezwania życia i śmierci — oddźwięk, który jest podstawą rycerskiego charakteru.
Lingard rozmawiał długo w noc ze swymi trzema gośćmi. Ludzie na prao dostali barana z zapasów okrętowych, a w kajucie Hassim i jego dwaj przyjaciele siedzieli rzędem na tylnej ławce, zdobni w kosztowne metale i drogie kamienie ze skazami; wyglądali wspaniale. Rozmowa prowadzona ze strony Lingarda z serdecznem wylaniem, a ze strony Malajów z wytwornością i dworną rozwagą, która jest wrodzona wyższym warstwom tego ludu, dotykała wielu tematów i zeszła wreszcie na politykę.
— Myślę, tuanie, że jesteś potężnym mężem w swej ojczyźnie — rzekł Hassim, obrzucając wzrokiem kajutę.
— Moja ojczyzna leży wśród dalekiego morza, gdzie lekkie bryzy są równie silne jak tutaj wiatry w porze deszczów — rzekł Lingard. Rozległy się ciche okrzyki podziwu. — Wyjechałem stamtąd, będąc bardzo młodym i nie wiem nic o swej potędze w kraju, gdzie wielcy ludzie równie są liczni jak biedacy na wszystkich waszych wyspach, tuanie Hassimie. — Ale tutaj — ciągnął dalej — tutaj, gdzie także jest moja ojczyzna — ponieważ to jest statek angielski i w dodatku godny tej nazwy — czuję się wcale potężnym. Prawdziwie, jestem tu radżą. Ten kawałek mojej ojczyzny należy do mnie.
Na gościach zrobiły te słowa wielkie wrażenie; patrzyli na siebie znacząco, kiwali głowami.
— Pięknie, pięknie, tuanie — rzekł wreszcie Hassim z uśmiechem. — Wozisz ze sobą po morzu swoją ojczyznę i swoją potęgę. Jesteś radżą na morzu. To pięknie!
Lingard wybuchnął grzmiącym śmiechem, a goście jego wyglądali na rozbawionych.
— Twój kraj jest bardzo potężny, wiemy o tem — zaczął znów Hassim po krótkiej przerwie — ale czy jest silniejszy od kraju Holendrów, którzy kradną nam ziemię?
— Silniejszy? — krzyknął Lingard. Otworzył szeroką dłoń. — Silniejszy? Moglibyśmy wziąć ich do ręki — o tak — i zamknął dłoń tryumfalnie.
— A czy każecie im płacić haracz za ziemię? — dopytywał skwapliwie Hassim.
— Nie — odrzekł Lingard bardziej umiarkowanym tonem; — widzisz, tuanie Hassimie, to nie jest w zwyczaju u ludzi białych. Moglibyśmy to zrobić, naturalnie, ale to nie jest w zwyczaju.
— Ach tak? — zapytał tamten, uśmiechając się sceptycznie. — A oni są silniejsi niż my i żądają od nas haraczu. I otrzymują go niekiedy — nawet z Wajo, gdzie każdy człowiek jest wolny i nosi kriss.
Zapadła głucha cisza; Lingard zamyślił się, Malaje patrzyli kamiennym wzrokiem w przestrzeń.
— A my spalamy nasz proch, walcząc ze sobą — ciągnął łagodnie Hassim — i stępiamy naszą broń jedni na drugich.
Westchnął, urwał na chwilę, poczem przeszedł do swobodnego tonu i zaczął nalegać aby Lingard odwiedził Wajo — „dla handlu i dla zobaczenia się z przyjaciółmi“ — rzekł, kładąc rękę na piersiach i pochylając się zlekka.
— Aha. Dla handlu z przyjaciółmi — zawołał Lingard ze śmiechem — bo też taki okręt — powiódł ręką dokoła — bo też taki okręt to gospodarstwo, gdzie za kotarą kryje się wielu domowników. Kosztowny jest jak żona i dzieci.
Goście powstali i zaczęli się żegnać.
— Strzelałeś dla mnie trzy razy, Panglimo Hassimie — rzekł poważnie Lingard — a ja kazałem złożyć na pokładzie twego prao trzy baryłki prochu; jedną za każdy strzał. Ale rachunek między nami jeszcze nie wyrównany.
Oczy Malaja zabłysły radością.
— To zaiste dar przyjaciela. Odwiedź mię w moim kraju!
— Obiecuję — rzekł Lingard — odwiedzić cię — kiedyś.
Spokojna powierzchnia zatoki odbijała wspaniałe nocne niebo, a bryg i prao za rufą okrętu wyglądały jak zawieszone między gwiazdami, wśród spokoju, który był prawie nieziemskim w swej nieskazitelnej doskonałości. Na pokładzie zamieniono ostatnie uściski rąk i Malaje udali się na swój statek. Następnego ranka, gdy wkrótce po wschodzie słońca powiał wiatr, bryg i prao opuściły razem zatokę. Na pełnem morzu Lingard rozpiął wszystkie żagle i zboczył z drogi, przepływając wzdłuż prao aby się pożegnać przed rozstaniem — gdyż oczywiście bryg posuwał się o trzy stopy w tym samym czasie co prao — o jedną. Hassim stał na wysokim tylnym pomoście.
— Szczęśliwej drogi! — okrzyknął się Lingard.
— Pamiętaj o przyrzeczeniu! — odpowiedział tamten. — I przyjedź prędko! — wołał, podnosząc głos w miarę tego jak bryg ich mijał. — Przyjedź prędko, aby nie stało się to, co może jest sądzone!
Bryg pędził naprzód.
— Co? — krzyknął Lingard zdumionym głosem — co jest sądzone?
Nadsłuchiwał odpowiedzi. A po wodzie przypłynęły nikłe słowa:
— Tego nikt nie wie!