Ocalenie (Conrad)/Część II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ocalenie |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | The Rescue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II |
Indeks stron |
Wybrzeże, przy którem mały bryg stał prosto na kotwicy i zdawał się strzec wysokiego kadłuba jachtu, nie ma żadnych cech wybitnych. To ląd bez wyraźnego kształtu. Ciągnie się bez przylądków i urwistych brzegów, długi i niski — nieokreślony; a gdy ciężkie podrywy północno-wschodniego mussonu pędzą gęsty deszcz ukośnie na morze, pod szarem niebem majaczy czarny brzeg o zatartych konturach, jak wyciągnięty w linję prostą skraj rozpływającego się lądu. Podczas długiego okresu bezchmurnych dni widać go tylko jako wąski pas ziemi; wygląda to na rozległej płaszczyźnie wód, jakby ląd został zmiażdżony przez ciężar nieba, którego olbrzymia kopuła spoczywa na nim, zakreślając linję równie piękną i czystą jak linja morskiego horyzontu.
Mimo bliskiego sąsiedztwa z centrami europejskiej władzy, brzeg ten od wieków był znany zbrojnym wędrowcom tych mórz jako „Wybrzeże Zbiegów“. Nie jest oznaczony żadną specjalną nazwą na mapach i podręczniki geografji nie wspominają o nim wcale, ale rozbitkowie — ofiary różnych porażek — znajdują zawsze drogę do jego zatok. Dostęp do nich niezmiernie jest trudny dla obcych. Gdy się patrzy na ten brzeg od strony morza, niezliczone wysepki otaczające to, co ze względu na obszar można nazwać głównym lądem, stapiają się z tłem, na którem niema żadnego punktu pozwalającego wytknąć drogę przez powikłane cieśninki. Można powiedzieć, że w pasie szerokości dwudziestu mil koło tego niskiego wybrzeża znacznie jest więcej raf koralowych, błota, piasku i kamieni niż morskiej wody. Wśród zewnętrznych mielizn tego pasa utknął jacht i tam rozegrały się właśnie wypływające stąd wypadki.
Niewyraźne światło krótkiego świtu ukazało na wschodzie otwarte morze, uśpione, gładkie i szare pod pobladłem niebem. Prosty brzeg rzucał pas głębokiego mroku wzdłuż mielizn, które wśród spokoju konającej nocy nie znaczyły się najlżejszą zmarszczką. W nikłem świetle brzasku niskie kępy krzaków na piaszczystych ławicach robiły wrażenie olbrzymich.
Dwie postacie, bezszelestne jak dwa cienie, posuwały się zwolna wybrzeżem skalistej wysepki i stanęły obok siebie na samym skraju wody. Za niemi dymił się spokojnie niewielki stos czarnych węgli między matami, z których się podniosły. Postacie stały prosto i bez ruchu, tylko głowy ich obracały się zlekka z prawej strony ku lewej i z powrotem, w miarę jak ich wzrok przebiegał szarą pustkę morza, gdzie — oddalony mniej więcej o dwie mile — widniał kadłub jachtu, czarny i bezkształtny na tle bladego nieba.
Obie postacie patrzyły w dal, nie zamieniając z sobą nawet szeptu. Wyższa z nich oparła o ziemię kolbę strzelby z długą lufą, trzymając ją na odległość ramienia; włosy drugiej postaci spadały do pasa; a liście ljan, spływających w pobliżu ze szczytu stromej skały, były równie nieruchome jak głaz pod niemi. Nikłe światło, odsłaniające gdzieniegdzie połysk białych, piaszczystych ławic i niewyraźne kopce wysepek, rozrzuconych wśród mroku wybrzeża, głęboka cisza, zupełny spokój wokoło — wszystko uwydatniało osamotnienie dwóch ludzkich istot, które, pobudzone nadzieją, spędzającą sen z powiek, wstały o świcie by spojrzeć wdal na zasłonięte oblicze morza.
— Nic! — rzekł mężczyzna z westchnieniem, jakby budząc się z długiej zadumy.
Miał na sobie kurtkę z grubego niebieskiego perkalu — w rodzaju tych, jakie noszą biedni rybacy — otwartą na muskularnej piersi o barwie i gładkości bronzu. Z fałd wytartego saronga, obwiniętego ciasno koło bioder, wystawał po lewej stronie nóż z rękojeścią z kości słoniowej, zdobną pięciu złotemi obrączkami — broń, którejby się nie powstydził udzielny władca. Srebro połyskiwało naokoło kurka i na kolbie z twardego drzewa. Głowę Malaja obwijała czerwonozłota chusta z kosztownej materji, tkanej zwykle przez szlachetnie urodzone Malajki z otoczenia wodzów, lecz złote nitki były przyćmione a jedwab przetarty na zgięciach. Mężczyzna przechylił głowę wtył; spuszczone powieki zwężały połysk jego oczu. Miał twarz bez zarostu, krótki nos o ruchomych nozdrzach; beztroski i pogodny jego uśmiech wyglądał jak wyryty nazawsze delikatnem narzędziem w lekkich zagłębieniach u kątów dość wydatnych warg. Prosta jego postać odznaczała się niedbałym wykwintem, lecz w beztroskiej twarzy i swobodnych ruchach było coś czujnego i powściągliwego.
Objął morze ostatniem, badawczem spojrzeniem i odwróciwszy się ku wschodzącemu słońcu, szedł boso po elastycznym piasku. Za nim wlokła się kolba, żłobiąc głęboką brózdę. Węgle przestały się dymić. Przez chwilę patrzył na nie w zamyśleniu, poczem zawołał przez ramię do dziewczyny, która została wtyle, obserwując wciąż morze:
— Immado, ogień wygasł.
Na dźwięk głosu dziewczyna zwróciła się w stronę mat. Czarne jej włosy zwisały jak płaszcz. Miała na sobie narodowy sarong malajski w szarą i czerwoną kratę — podobny do spódniczek szkockich górali — noszony zarówno przez mężczyzn jak przez kobiety, lecz w stroju jej brakowało pasa, szarf, luźnej chusty i nakrycia głowy, które zwykle uzupełniają ubiór Malajki. Czarna, jedwabna kurtka, jak u mężczyzn z wysokich rodów, zapięta była na piersi i obciskała smukłą kibić. Brzeg stojącego kołnierza, sztywny od złotego haftu, ocierał się o policzek. Na rękach jej i nogach nie było bransolet i — choć ubrana właściwie po męsku — nie miała przy sobie żadnej broni. Ręce jej zwisały w bardzo obcisłych rękawach, rozciętych trochę nad dłonią, ozdobionych złotą plecionką i rzędem małych, złotych guziczków. Zbliżała się drobnym krokiem, bronzowa i czujna, z oczami pełnemi życia w nieruchomej twarzyczce, z łukiem ust stanowczo zaciśniętym; a cała jej postać, pełna surowego wdzięku, tchnęła żarliwą powagą młodości, która wstępuje w życie przejęta wiarą i nadzieją.
Tego samego dnia Lingard dotarł do wybrzeża, lecz — jak wiadomo — bryg, powstrzymywany przez ciszę, zjawił się w pobliżu mielizn dopiero późnym rankiem. Mężczyzna i kobieta stracili nadzieję, że ujrzą oczekiwany żagiel w pierwszych promieniach wschodzącego słońca i spoczęli na posłaniu z mat, nie próbując rozniecić ognia na nowo. U ich stóp leżało zwykłe czółno, wyciągnięte z wody i przymocowane dla większej pewności powrozem z traw do drzewca długiej włóczni, wbitej mocno w biały brzeg; zaczynający się przypływ pluskał monotonnie o rufę.
Dziewczyna zwijała czarne włosy, spinając je cienkiemi drewnianemi szpilkami. Mężczyzna wyciągnął się na matach, zostawiwszy obok siebie miejsce dla strzelby — jak dla przyjaciela — i wsparty na łokciu spoglądał ku jachtowi oczami zasnutemi zadumą, niby przejrzystą zasłoną nie ukrywającą ponurych myśli, od których spojrzenie jego stopniowo się pogłębiało i chmurzyło.
— Widzieliśmy już trzy razy wschód słońca na tej wysepce, a nasz przyjaciel nie przybył od strony morza — rzekł mężczyzna, nie zmieniając pozy, zwrócony plecami ku dziewczynie, która siedziała po drugiej stronie wystygłego ogniska.
— Tak, a miesiąca ubywa — odrzekła cichym głosem. — Miesiąca wciąż ubywa. A jednak obiecał przyjechać, gdy noce są jasne i woda kryje ławice piasku aż po krzaki.
— Podróżnik zna czas swego odjazdu, lecz nie wie nigdy kiedy powróci — zauważył spokojnie mężczyzna.
Dziewczyna westchnęła.
— Noce oczekiwania są długie — wyszeptała.
— I czasem czuwa się napróżno — rzekł mężczyzna z tym samym spokojem. — Może on nigdy nie wróci.
— Dlaczego? — wykrzyknęła dziewczyna.
— Droga jest długa i serce może wyziębnąć — brzmiała spokojna odpowiedź. — Jeżeli nie wraca, to dlatego, że zapomniał.
— O Hassimie, jeśli nie wraca, to chyba umarł! — krzyknęła dziewczyna z oburzeniem.
Mężczyzna, patrząc nieruchomo ku morzu, uśmiechnął się na jej słowa pełne zapału.
Byli rodzeństwem, i choć podobieństwo między nimi występowało bardzo wyraźnie, ginęło jednak w bardziej zasadniczych rysach wspólnych całej rasie. Pochodzili z Wajo, a wśród Malajów popularnem jest twierdzenie, że, aby być szczęśliwym podróżnikiem i kupcem, trzeba mieć w żyłach choć trochę krwi z plemienia Wajo. Handel zaś, jednoznaczny u tego ludu z dalekiemi podróżami, jest zajęciem romantycznem i zaszczytnem. Żądza przygód i bystry rozum muszą charakteryzować kupca, który winien posiadać męstwo młodego wieku i dojrzałą mądrość starości; powinien być dyplomatą i śmiałkiem zarazem, aby zapewnić sobie łaskę potężnych i wzbudzić strach w złoczyńcach.
Nie należy oczywiście spodziewać się tych zalet po kramarzu lub chińskim wędrownym kupczyku; są one niezbędne tylko dla szlachetnie urodzonego człowieka, który — będąc nieraz krewniakiem władcy swego kraju — wędruje przez morza na własnym statku, otoczony licznym orszakiem; który rozwozi od wyspy do wyspy zarówno towary jak i ważne wieści; któremu można powierzyć cenne przesyłki i tajne zlecenia; musi to być mąż równie skory do intryg i walk, jak do sprzedaży i kupna. Oto ideał kupca z plemienia Wajo.
Tak zrozumiany handel był zajęciem ambitnych ludzi, odgrywających tajną lecz ważną rolę we wszystkich narodowych powstaniach, zamieszkach religijnych, a także w zorganizowanych na wielką skalę korsarskich rozruchach, które w pierwszej połowie tego wieku wpłynęły na losy niejednej malajskiej dynastji i — przynajmniej przez kilka lat — zagrażały poważnie holenderskiemu władztwu na wschodzie. Gdy za cenę obficie przelanej krwi i złota narzucono wyspom względny spokój, zawód kupiecki, choć pozbawiony już wspaniałych perspektyw, przyciągał jednak w dalszym ciągu najbujniejsze indywidualności tej niespokojnej rasy. Młodzi synowie i krewniacy niejednego władcy przemierzali morza archipelagu, odwiedzając niezliczone i mało znane wysepki, i prawie zupełnie wówczas niezbadane wybrzeża Nowej Gwinei — wszystkie zakątki dokąd europejski handel jeszcze nie był dotarł, od Aru do Atjeh, od Sumbawy do Palawanu.