Ocalenie (Conrad)/Część I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV

Było już południe, zanim Lingard przeprowadził swój bryg przez głębokie przesmyki między zewnętrznemi koralowemi rafami i okrążył na odległość pistoletowego strzału niską ławicę z piasku, znaczącą koniec długiego szeregu kamienistych raf, które — zalane przez morze — ukazywały tylko gdzieniegdzie czarne grzbiety z pośród syczącej, brunatnej piany żółtego morza. Gdy bryg odpłynął od piaszczystej ławicy, ściśle po stronie nawietrznej ukazał się za labiryntem spienionej wody, piaszczystych rew i grupek skał czarny kadłub jachtu, pochylony, wysoki i nieruchomy nad wielką przestrzenią błyszczących płycizn. Jego długie, nagie maszty chyliły się zlekka, jak gdyby żeglował z pomyślnym wiatrem. Dla ludzi patrzących nań z brygu jacht miał w swym wyglądzie coś smutnego i przykrego, gdy tak stał zupełnie nieruchomo w pozie, kojarzącej się w pojęciu marynarza z szybkim ruchem.
— Otóż i jacht! — rzekł Shaw, który nadszedł w niepokalanie białem ubraniu, wracając właśnie z przodu, gdzie był zajęty przy kotwicach. — Oho, siedzi tam mocno — prawda? Wygląda mi to stąd na błotnistą mieliznę.
— Tak. To błotnista mielizna — rzekł zwolna Lingard, podnosząc lunetę do oczu. — Niech pan ściągnie główny żagiel, panie Shaw — mówił, przypatrując się spokojnie jachtowi. — Będziemy musieli lawirować tutaj krótkiemi ciągami.
Spuścił lunetę i odszedł od burty. W ciągu następnej godziny manewrował swym małym statkiem w pogmatwanym i wąskim przesmyku z pewnością i swobodą, jakby każdy kamień, każde ziarnko piasku na zdradliwem dnie były dokładnie widzialne dla jego wzroku. Kierował brygiem przy dorywczej i zmiennej bryzie tak spokojnie i tak śmiało, że szczera trwoga zapierała oddech Shawowi, stojącemu z przodu na swem stanowisku. Gdy bryg posuwał się ku wewnętrznej mieliźnie, nie skręcano nigdy póki szybkie, głośne krzyki sondujących majtków nie oznajmiły, że nie więcej niż trzy stopy wody jest pod kilem; a gdy płynął ku stromemu, wewnętrznemu progowi długiej rafy, gdzie ołowianka przydać się nie mogła, kładziono ster na burtę dopiero gdy stewa przednia dotykała już nikłej linji nadbrzeżnej piany. Miłość Lingarda do brygu była miłością mężczyzny, i to tak wielką, że mógł ją nasycić jedynie wówczas, gdy wymógł na swym okręcie rozwinięcie wszystkich jego zalet i całej jego siły; gdy bryg odpowiadał na wymagającą miłość swego władcy oddaniem, wystawionem na próbę do ostatnich granic wytrzymałości. Każdy trzepot żagli, spływający z góry po wyprężonych brzegach płótna, zapadał w serce Lingarda, budząc w nim uczucie żywej rozkoszy, a łagodny szmer wody wzdłuż boków, nieustanny i cichy, który świadczył, że we wszystkich swych zwrotach niezrównany statek nie przestał ani na chwilę posuwać się naprzód, był dla Lingarda droższym i bardziej porywającym niż miękki szept czułych słów dla innego mężczyzny. W takich chwilach właśnie żył całą pełnią, porwany potężnem uczuciem, które sprawiało, że pragnął przycisnąć do piersi swój mały statek. Był to dla Lingarda idealny świat, pełen ufnej radości.
Ludzie na pokładzie jachtu, śledzący skwapliwie pierwszy żagiel dostrzeżony od czasu, gdy się znajdowali na tej opustoszałej części pobrzeża, przekonali się wkrótce z pewnem rozczarowaniem, że to mały bryg handlowy, posuwający się z ciągu na ciąg wzdłuż wewnętrznego krańca skał — prawdopodobnie z zamiarem porozumienia się z jachtem i ofiarowania mu pomocy. Wśród marynarzy przeważało zdanie, że nie można się spodziewać skutecznej pomocy od tego rodzaju okrętu. Tylko kapitan jachtu odezwał się do bosmena (który miał tę wyższość, że był jego bratem ciotecznym): „Ten człowiek zna dobrze okolicę; widać to ze sposobu w jaki prowadzi swój bryg. Nie zawadzi nam mieć tu kogoś do pomocy. Nie mam pojęcia, mój Jerzy, kiedy wyleziemy z tego błota“.
Bryg posunął się bardzo długim ciągiem i to mu umożliwiło dotarcie do południowej granicy bezbarwnej wody, pokrywającej mieliznę, na którą jacht najechał. Na samym krańcu błotnistej rewy osadzono bryg po raz ostatni. Z chwilą gdy zmieniono ciąg, żagle zostały zręcznie skrócone i statek zabrał się do ostatniej części drogi, która go miała doprowadzić do miejsca zarzucenia kotwicy pod rozwiniętemi marslami, niższemi sztakslami i kliwrem. Było mniej niż ćwierć mili płytkiej wody między brygiem a jachtem; ale podczas gdy jacht osiadł był na mieliźnie z dziobem zwróconym ku wschodowi, bryg posuwał się zwolna w kierunku wschodnio-północnowschodnim i wskutek tego przejechał niejako wzdłuż całej długości jachtu. Lingard widział każdziutkiego z ludzi stojących na pokładzie szkunera i śledzących zbliżający się statek w milczeniu równie wielkiem i nienaruszonem jak to, które panowało na pokładzie jego własnego statku.
Mały człowieczek o czerwonej twarzy okolonej białym zarostem, stojący na śródokręciu, powiał nad burtą czapką ze złotym galonem. Lingard podniósł ramię w odpowiedzi. Dalej ku rufie, pod białym płóciennym dachem zobaczył dwóch mężczyzn i kobietę. Jeden z mężczyzn był w granatowem ubraniu a kobieta w granatowej sukni. Drugi mężczyzna, który wydawał się bardzo wysoki i stał, obejmując ramieniem jedną z podpórek płóciennego dachu, miał na sobie białe ubranie. Lingard widział ich wyraźnie; patrzyli na bryg przez lornetki, zwracali twarze ku sobie, poruszając wargami, i wyglądali na zdziwionych. Wielki pies postawił łapy na burcie i, podnosząc duży czarny łeb, zaszczekał trzy razy głośno i żałośnie, poczem znikł z widoku. Nagły ruch i widoczne podniecenie zapanowały na jachcie wśród marynarzy, gdy spostrzegli, że łódź holowana przez obcy statek jest ich własnym, drugim gigiem.
Wyciągano ręce i pokazywano gig palcami. Ktoś wykrzyknął długie zdanie, z którego ani słowa nie można było zrozumieć; wreszcie bryg, dosięgnąwszy zachodniego krańca ławicy, zaczął oddalać się naukos, powiększając przestrzeń między sobą a jachtem lecz ukazując stopniowo swą rufę. Lingard zauważył, że ludzie na rufie jachtu ruszyli z miejsc i podeszli do tylnej burty, aby go mieć dłużej na widoku.
Gdy bryg znalazł się mniej więcej o milę od rewy, prawie na jednej linji z rufą jachtu, marsle brygu zatrzepotały i reje zniżyły się zwolna; przednie i tylne płótna opadły; i przez chwilę statek płynął spokojnie ze zwiniętemi skrzydłami po przejrzystej tafli wody, w ciszy promiennego nieba. Potem kotwica opuściła się na dno z dudniącym hałasem, podobnym do odległego grzmotu. Po chwili dziób statku zwrócił się ku ostatnim powiewom północnej bryzy, a flaga na gaflu drgnęła, rozwinęła się powoli, opadła, rozpostarła się znów i wreszcie zwisła spokojnie w prostych fałdach, jakby obciążona ołowiem.
— Martwa cisza, panie kapitanie — rzekł Shaw do Lingarda. — Znowu martwa cisza. Dojechaliśmy w samą porę do tego dziwnego miejsca, panie kapitanie.
Stali przez chwilę obok siebie, patrząc wkoło na brzeg i morze. Bryg zatrzymał się w samym środku szerokiego pasa przejrzystej wody. Ku północy skaliste rafy rysowały się białemi i czarnemi linjami nad lekkiem rozfalowaniem, które tam brało początek. Mała wysepka sterczała ze skotłowanej wody jak czworokątna wieża jakiegoś zatopionego budynku — mniej więcej o dwie mile od brygu. Ku wschodowi wybrzeże się obniżało: rosły na niem zielone lasy, obramowane frendzlą ciemnych mangrowij. W ich mrocznej, ponurej zieleni widać było wyraźnie zarysowany otwór, jak gdyby ktoś wyciął ostrym nożem mały kawałek lasu. Woda w tym otworze jaśniała niby płyta polerowanego srebra. Lingard pokazał ją Shawowi.
— To jest droga do miejsca, dokąd jedziemy — rzekł.
Shaw wytrzeszczył na niego oczy.
— Myślałem, że pan przyjechał tu z powodu tego jachtu — wyjąkał zdumiony.
— Hm! Jacht! — rzekł zamyślony Lingard, utkwiwszy wzrok w wyłomie brzegu. — Jacht — tupnął nagle w pokład. Dałbym wszystko co mam i dorzuciłbym jeszcze kilka dni życia w dodatku, gdybym mógł się go pozbyć stąd przed wieczorem.
Uspokoił się i stał zapatrzony w ląd. Nieco dalej w głębi, z za ściany lasu niewidzialny ogień buchał spokojnie czarnemi, ciężkiemi kłębami gęstego dymu, który wznosił się wysoko jak pokręcony i drżący słup na tle jasnego błękitu.
— Musimy przerwać tę zabawę — rzekł raptem Lingard.
— Dobrze, panie kapitanie. — Ale jaką zabawę? — zapytał Shaw, rozglądając się ze zdumieniem.
— Ten dym — rzekł niecierpliwie Lingard — to jest sygnał.
— Oczywiście, panie kapitanie — tylko nie rozumiem, jakbyśmy to mogli zrobić. To zdaje się daleko w głębi lądu. A co to za sygnał, panie kapitanie?
— Nie dla nas jest przeznaczony — rzekł Lingard z nagłą gwałtownością. — No! panie Shaw, każ pan założyć pusty nabój do tej armatki na baku. Powiedz pan, żeby ubili mocno pakuły i wysmarowali otwór tłuszczem. Chcemy narobić porządnego hałasu. Jeśli stary Jörgenson nas usłyszy, to ogień zgaśnie nim pan zdąży dwa razy się obrócić... Zaraz, panie Carter.
W chwili gdy bryg się zatrzymał, łódka zrównała się z nim i Carter czekał aby zabrać Lingarda na pokład jachtu. Skierowali się teraz obaj ku zejściu. Shaw szedł za swym zwierzchnikiem i stanął obok niego, chcąc wysłuchać ostatnich rozkazów.
— Proszę spuścić wszystkie łódki na wodę, panie Shaw — mówił Lingard z nogą na poręczy, gotów opuścić swój statek — i załadować czterofuntowe sprzęgło do przodu wielkiej łodzi. Zdejmie pan postronki z armatek, ale nie wysunie pan ich jeszcze. Marsle niech będą zluzowane a kliwer gotów do napięcia, możliwe, że będę potrzebował żagli w pośpiechu. A teraz jestem gotów, panie Carter.
— Odbić, chłopcy — rzekł Carter z chwilą gdy znaleźli się w łódce — odbić, zbierzcie siły na ten ostatni kawałek drogi; czeka was długi wypoczynek.
Majtkowie u wioseł przechylili się w tył, pomrukując. Rysy ich były wyciągnięte, a twarze szare i porysowane pręgami zaschłej soli. Mieli udręczony wyraz ludzi, których wytrzymałość została poddana ciężkiej próbie. Carter siedział otępiały z opadającemi powiekami, sterując ku drabinie jachtu. Lingard spytał, gdy mijali przód brygu:
— Przypuszczam, że macie dość wody wzdłuż boków statku?
— Tak. Osiem do dwunastu stóp — odrzekł Carter ochrypłym głosem. — No, panie kapitanie, gdzież ci pańscy łotrzykowie? Przecież to morze jest puste jak stodoła.
Przerwał mu głuchy odgłos strzału osiemnastofuntowej armatki, który rozległ się prawie nad jego głową. Okrągły kłąb białego dymu rozpływał się leniwie, czepiając się zwiewnemi skrawkami przedniej rei. Lingard, odwróciwszy się bokiem na tylnej ławce, obserwował dym na wybrzeżu. Carter milczał, wpatrując się w jacht, do którego się zbliżali. Lingard śledził dym z takiem natężeniem, że zapomniał prawie gdzie się znajduje, dopiero głos Cartera, wymawiający ostro słowo „dość“, przywołał go do przytomności.
Znaleźli się w cieniu padającym od jachtu i wchodzili już po drabince. Władca brygu spojrzał w górę na twarz mężczyzny z długiemi bokobrodami i wygolonym podbródkiem, patrzącego nań przez monokl z nad burty. Gdy Lingard stawiał nogę na najniższym szczeblu, widział że dym nadbrzeżny wciąż bucha, gęsty i nieprzerwany; ale właśnie w chwili gdy patrzył, podstawa czarnej kolumny wzniosła się ponad zygzakowatą linję wierzchołków drzew. Cały słup oderwał się od ziemi, skotłował się w nieregularny kłąb i popłynął w stronę morza, wędrując zwolna po błękitnem niebie jak chmura groźna i samotna.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.