Ocalenie (Conrad)/Część I/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ocalenie |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | The Rescue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I |
Indeks stron |
Poczekawszy chwilę, Carter udał się na pokład. Niebo, morze, bryg nawet, wszystko znikło w ciemności, która stała się nieprzenikniona, dotykalna i dusząca. Olbrzymia chmura zbliżyła się, biegnąc po niebie, jakby szukała małego statku, a teraz wisiała nad nim nieruchomo. Na południe widać było sinawą, drżącą jasność, nikłą i posępną, niby zanikające wspomnienie zatartego blasku gwiazd. Ku północy, jakby na dowód, że wszystko jest możliwe, niewiarogodnie czarna plama wystąpiła na potężnej czarności nieba, ciemniejsza jeszcze od tła — jądro zbliżającego się szkwału. Błyski na wodzie zagasły — i niewidzialne morze leżało naokół nieme i ciche, jakby skonało nagle z przerażenia.
Carter nie mógł nic dojrzeć. Czuł że naokoło ruszają się ludzie; słyszał ich w ciemnościach szepczących pocichu, jak gdyby powierzali sobie sekrety ważne lub haniebne. Noc zatarła nawet słowa, a tajemnica jej pochłonęła wszystko, każdy dźwięk nawet — nie ogarniając tylko niewiadomego, które zdawało się krążyć wkoło człowieka, by wyciągnąć znienacka rękę w dotknięciu nagłem, poufałem i przerażającem. Nawet beztroski młody ex-oficer ze statku handlującego opium nie mógł pozostać nieczułym na złowieszczość tej chwili. Co to za okręt? Co to za ludzie? Co się stanie jutro? Z nim, Carterem? Z jachtem? Uczuł nagle, bez żadnej innej przyczyny prócz tej ciemności, że zabrnął w przykrą historję — i on i jego ludzie. To niewyrozumowane przekonanie sprawiło, że zachwiał się przez sekundę na nogach i chwycił mocno za zasuwę tambuczy.
Głos Shawa, który zabrzmiał na prawo tuż koło jego ucha, sprawił mu ulgę i rozjaśnił jego zmącone myśli.
— Ach! to pan. Przyszedł pan tu nareszcie — rzekł zwolna pierwszy oficer. — Okazuje się teraz, że mamy pana holować. To jest najlepsze z tych wszystkich dziwacznych historyj. Jakaś tam łódka zjawia się cichaczem Bóg wie skąd, no i okazuje się — że to dawno oczekiwany przyjaciel! Bo przecież pan jest jednym z tych przyjaciół, których szyper miał spotkać gdzieś w tych okolicach. Prawda? No, no! Ja wiem więcej niż się panu wydaje. Czy pojedziemy teraz do — — no niechże pan powie — do... no, jakże tam... przecież pan wie?
— Tak. Wiem. A pan nie wie? wycedził niewinnie Carter.
Shaw stał przez chwilę bardzo cicho.
— Gdzie mój szyper? — zapytał wreszcie.
— Zostawiłem go na dole — był w jakimś transie. Gdzie moja łódka?
— Pańska łódka jest za rufą. A mojem zdaniem jest pan równie niegrzeczny jak i niegodzien zaufania — jota w jotę — co panu już wykazałem.
Carter ruszył chwiejnie ku tylnej burcie i za pierwszym krokiem natknął się na kogoś, kto się usunął. Wydało mu się, że taka noc obniża wogóle poziom człowieka. Pomyślał że mógłby dostać po głowie od każdego, ktoby potrafił dźwignąć lewar. Czuł się dziwnie podrażniony. Nagle rzekł głośno, zwracając się do Shawa, gdyż przypuszczał że pomocnik gdzieś jest w pobliżu:
— A mojem zdaniem — i na pana, i na pańskiego szypra przyjdzie prędki i marny koniec, zanim —
— Myślałem, że pan już jest w swojej łódce. Czy pan zmienił zamiar? — spytał Lingard głębokim swym głosem tuż obok Cartera.
Carter ruszył poomacku, trzymając się burty, póki jego ręka nie natrafiła na linę, która w tej zupełnej ciszy zdawała się własnym impetem biec prosto w ciemność. Zakrzyknął na łódkę i usłyszał natychmiast szum wody ocierającej się o jej boki, gdy holowano ją prędko pod wychył rufy. Potem Carter zamajaczył na poręczy bezkształtną plamą i w następnej chwili znikł, jakby zapadł się w przepaść. Lingard usłyszał go mówiącego:
— Złap mię za nogę, Janie. — Głuchy łoskot rozległ się w łodzi i jakiś głos burknął: „Już dobrze“.
— Trzymajcie się zdaleka od wychyłu rufy — rzekł Lingard w noc spokojnym, ostrzegawczym głosem. — Bryg może się cofnąć dobry kawał, jeśli szkwał go nie pchnie porządnie.
— Dobrze, dobrze. Będę uważał — doszła z wody burkliwa odpowiedź.
Lingard przeszedł na lewą stronę i przypatrywał się spokojnie zbliżającej się mglistej masie koloru sadzy. Po chwili rzekł krótko: „Panie Shaw, niech pan przebrasuje na lewy ciąg“ — i zamilkł z twarzą zwróconą ku morzu. Dźwięk smutny i przerażający — jak westchnienie jakiejś olbrzymiej istoty, wędrujące przez bezgwiezdny przestwór — przewiał nad pionowemi, wyniosłemi masztami nieruchomego brygu. Rozległ się głośniej, potem umilkł nagle na chwilę, a wyprężone żagle statku zawibrowały śpiewną nutą w odpowiedzi na ten groźny pomruk wichru. Długie i powolne zakolebanie wzniosło poziom wód, jakby morze odetchnęło głęboko wśród niespokojnego oczekiwania. W następnej chwili olbrzymia zawierucha wyskoczyła z ciemności na morze, rozniecając na niem siną jasność piany, i pierwsze uderzenie szkwału wpadło na bryg wśród kolącego deszczu i śmigających bryzgów fal. Jakby unieruchomiony nagłością dzikiego napadu, statek stał przez sekundę wyprostowany, wstrząsając się potężnie od szczytu masztów aż do kilu, zaś wysoko wśród nocy słychać było gwałtowny grzechot i łopotanie niewidzialnych płótnisk.
Nagle rozległ się szybki, podwójny huk, jak strzały z armat, oba marsle wzdęły się odrazu i bryg przewrócił się szybko na bok. Shaw został rzucony naoślep na lukę świetlną, a Lingard, który objął ramieniem poręcz nawietrzną, czuł że statek pod jego nogami porywa się i biegnie gładko naprzód, a pokład staje się mniej pochyły: szybkość brygu zmniejszyła się nieco i sfolżał przemożny napór wiatru na powierzchnie napiętych żagli. Tylko piękno linij małego okrętu i doskonały kształt jego kadłuba ocaliły żagle, a może i maszty, umożliwiając zwinnemu statkowi dźwignięcie się z tak błyskawiczną szybkością. Lingard odetchnął głęboko i krzyknął tryumfująco do Shawa, który walczył z wiatrem i deszczem u boku dowódcy:
— Wytrzyma. Zachować wszystkie żagle.
Shaw usiłował coś powiedzieć. Połykał mnóstwo letniej wody, którą wiatr wpędzał mu do gardła. Bryg zdawał się żeglować skroś rozkołysanych fal, co przepływały, sycząc, między masztami i pędziły po pomostach ze wściekłym pędem i hałasem wodospadu. Z każdej rei i każdej liny lały się poszarpane płachty wody, śmigając ku stronie podwietrznej. Przemożny potop zdawał się trwać już wieki; w pewnej chwili stał się nie do zniesienia — i nagle ustał. W parę minut ulewa przebiegła przez bryg całą swą długością i można ją było teraz widzieć jako prostą, szarą ścianę, odchodzącą w noc pod dzikiemi szeptami rozpraszających się chmur. Wiatr pofolgował. Na północy, nisko w ciemnościach, trzy gwiazdy ukazały się rzędem, zjawiając się i niknąc między grzbietami bałwanów, jak dalekie głowy pływaków wśród nadbrzeżnych fal; a cofająca się krawędź chmury, zupełnie prosta od zachodu aż po wschód, sunęła po kopule nieba niby olbrzymia, półkolista, żelazna kurtyna opadająca gładko, jakby wprawiona w ruch przez jakiś potężny mechanizm. Ożywcza i przenikliwa świeżość płynęła wraz ze skrzeniem świateł przez wzmożoną wspaniałość niebios, wzniosłą, czystą i dziwnie zdumiewającą — jak gdyby jakiś nowy świat został stworzony podczas krótkiego przelotu burzliwej chmury. Był to powrót do życia, powrót do przestrzeni; zdawało się, że ziemia wychodzi z pod całunu, aby zająć swe miejsce w spotęgowanem, olbrzymiem roziskrzeniu wszechświata.
Bryg o lekko skróconych żaglach biegł swobodnie pod marslami, — kliwrem i sztakslem — roztrącając z pogardą burzliwą ciżbę hałaśliwych i podnieconych fal. W miarę jak statek posuwał się szybko naprzód, rozwijał za sobą na tle niespokojnej ciemności morza szeroką wstęgę kipiącej piany, usianej nakształ błędnych ogników błyskami ciemnych kręgów wymykających się z pod steru. Daleko za rufą, u końca liny — nie grubszej od czarnej nitki — która nurzała niekiedy długą, wygiętą linję w rozpryskującej się pianie, można było dostrzec przedmiot podobny do zabawki, wydłużony i ciemny, pędzący za brygiem przez śnieżną białość jego szlaku.
Lingard poszedł na rutę i trzymając oburącz tylną poręcz, wypatrywał skwapliwie łódki Cartera. Uspokoił się na pierwszy rzut oka, widząc że gig jachtu sunie lekko u końca długiej liny, i odwrócił się aby spojrzeć spokojnym wzrokiem ku przodowi i stronie podwietrznej. Było wtedy punktualnie wpół do pierwszej i Shaw, zluzowany przez Wasuba, zszedł na dół. Przed odejściem rzekł do Lingarda: „Pójdę sobie, panie kapitanie, jeżeli pan nie zamierza podnieść więcej żagli“. „Jeszcze nie w tej chwili“, odrzekł Lingard, bardzo czemś zaprzątnięty, wobec czego Shaw oddalił się, zmartwiony tem że się marnuje okazja, pozwalająca wyzyskać pomyślną bryzę.
Na głównym pokładzie ciemnoskórzy ludzie, których odzienie przylegało do drżących członków, jakby skąpali się w morzu, skończyli zwijać brasy i porządkować takelunek. Kassab, przymocowawszy do kołka fały marsrei, wkroczył na śródokręcie, kierując się ku rzędowi ludzi, którzy stali bezczynnie oparci plecami o bok szalupy w połowie dłużni okrętowej. Przeszedł obok nich, patrząc zbliska w tępe twarze. Posunęli się; zajął miejsce u końca szeregu.
— Deszcz był wielki a wiatr potężny, o ludzie — rzekł tonem wyroczni — ale żaden wiatr nie uszkodzi tego okrętu. Wiedziałem o tem, stojąc i pilnując żagla, który jest powierzony mej pieczy.
Głuchy, bezbarwny pomruk rozległ się wśród Malajów. Z nad nawietrznej poręczy olbrzymi bałwan rzucił im w oczy garść ciężkich kropel kłujących jak grad. Podniosły się ciche jęki pełne oburzenia. Jeden z ludzi westchnął. Inny zaśmiał się spazmatycznie przez szczękające zęby. Żaden nie odszedł. Mały kassab obtarł sobie twarz i ciągnął dalej bezdźwięcznym głosem przy akompaniamencie syczącego szumu fal, które pędziły miarowo ku rufie wzdłuż boków okrętu.
— Czyście słyszeli jak biały wołał na wiatr — głośniej od wiatru? Ja słyszałem, bo byłem blisko przodu. A i przedtem, w ciągu wielu lat, które przesłużyłem u niego, słyszałem często jak krzyczał czarodziejskie słowa oddalające niebezpieczeństwo. Ya-wa! To jest prawda. Spytajcie Wasuba, który jest hadżim tak jak i ja.
— Widywałem statki białych z połamanemi masztami — rozbite jak i nasze prao — zauważył smutnie wysmukły, chuderlawy Malaj, który trząsł się obok kassaba, zwieszając głowę i usiłując objąć swoje łopatki.
— To prawda — przyznał kassab. — Oni wszyscy są dziećmi szatana, ale na niektórych spływa więcej łask. Dobrze jest słuchać takich ludzi na morzu lub w bitwie. Widziałem tego, który tu jest panem, jak walczył z dzikimi ludźmi co jedzą swych nieprzyjaciół — daleko na wschodzie i u jego boku zadawałem ciosy bez trwogi; gdyż czary, które z pewnością posiada, osłaniają także służących mu ludzi. Jestem prawowiernym i Ukamienowany nie może dotknąć mego czoła. Jednak nagroda za zwycięstwo przychodzi i z rąk przeklętych. Przez sześć lat żeglowałem z tym białym; z początku jako majtek pilnujący steru, gdyż jestem człowiekiem morza, urodziłem się na okręcie i biegły jestem w tej robocie. A teraz, ponieważ znam tak dobrze życzenia białego, czuwam nad wszystkiem na tym statku.
Kilka głosów wyszeptało: „Prawda. Prawda“. Stali apatycznie i cierpliwie w pędzie wiatru, smagani co chwila bryzgami fal. Pod lekkie chybotanie statku kołysali się sztywno wszyscy razem, oparci o wielką łódź. Poświst wiatru między pochyłemi masztami owijał ich ciemne i milczące postacie nieustannem swem echem.
Dziób brygu został tak nastawiony, aby skierować się nieco ku stronie nawietrznej obok małych wysepek tworzących grupę Carimaty. Dotychczas były ukryte w ciemnościach, ale teraz obaj majtkowie trzymający wartę donieśli w jednym długim okrzyku, że z przodu jest ląd. Lingard, stojący po stronie podwietrznej na jednej linji z kołem steru, śledził pierwszą z dostrzeżonych wysepek. Gdy znalazła się w kierunku poprzecznym do długości okrętu, wydał rozkazy i Wasub pobiegł na główny pokład. Ster został położony na burtę, reje wielkiego masztu powoli obróciły się na trawers, a mokre płótna wielkiego marsla przylgnęły nagle do masztu po jednem jedynem, ciężkiem plaśnięciu. Znikła olśniewająca wstęga znacząca ślad okrętu. Bryg stracił pęd i zaczął się nurzać bokami w szybko następujących po sobie rozpędzonych falach. A przy każdem powolnem zanurzeniu się statku śpiew wiatru wzmagał się między rozkołysanemi rejami, przybierając ton dziki i żałosny.
Właśnie w chwili gdy na brygu przygotowano łódkę do spuszczenia na morze, gig jachtu ciągniony przez swą linę ukazał się, miotając się i pluszcząc, po stronie nawietrznej ku tyłowi statku. Carter stał w rufie, przeginając się zręcznie w miarę bezładnych ruchów swej łupiny. Dwa razy okrzyknął bryg, aby się dowiedzieć co się dzieje, gdyż nie był w stanie dojrzeć z dołu i w ciemności co robi na rufie ta bezładna grupka ludzi. Nie dostał odpowiedzi, choć rozróżnił męską sylwetę stojącą samotnie na rufie i obserwującą go najwidoczniej. Chciał zawołać po raz trzeci, gdy usłyszał zgrzyt bloków, poczem rozległ się głośny plusk, wrzawa głosów, głuche hałasy jakby gramolących się ludzi — i ciemna masa, odłączając się od boku żaglowca, przemknęła obok niego na grzebieniu pędzącej fali. Przez mniej niż sekundę widział na roziskrzonem nocnem niebie zarys łodzi, głowy ludzkie, pióra wioseł sterczące ku górze w chwili, gdy wyjmowano je śpiesznie z dna łódki. Potem wszystko to zapadło mu się przed oczami, ukazało się raz jeszcze w oddali zaledwie widzialne, wreszcie znikło na dobre.
— Jakto, przecież oni spuścili łódź! — wykrzyknął Carter, opadając na ławkę. Przypomniał sobie, że widział zaledwie przed paru godzinami trzy prao krajowców, kryjące się właśnie wśród tych wysp. Mignęła mu myśl aby odrzucić linę, puścić się w pogoń za tą łódką i przekonać się... O czem się przekonać? Zaniechał tej myśli odrazu. Cóż mógł uczynić?
Przeświadczenie, że jacht i wszyscy ludzie na nim są w jakiemś nieokreślonem lecz bardzo realnem niebezpieczeństwie, owładnęło nim silnie na nowo, a pewność, że dowódca brygu idzie jachtowi na pomoc, nie łagodziła bynajmniej trwogi Cartera. Ten fakt skomplikował tylko jego niepokój, dodając doń poczucie jakiejś tajemnicy.
Ów biały, przemawiający jakby całe to morze do niego należało, albo jakby spokój jego domowego zacisza był naruszony przez ludzi, którzy pozwolili sobie ugrzęznąć na wybrzeżu, gdzie on i jego przyjaciele mieli jakieś dziwne interesa, — ów biały nie wydawał się Carterowi pożądanym sprzymierzeńcem. Że łódź została spuszczona dla porozumienia się ze statkami krajowców, które Carter widział i z któremi uniknął spotkania, nie miał co do tego wątpliwości. Myśl ta błysnęła mu odrazu. To wyglądało mu podejrzanie. Właściwie jedyną rzeczą, jaka mu pozostawała do zrobienia, było: dać się holować, wrócić do jachtu i ostrzec ich... Ostrzec ich przed kim? Ten człowiek rozmawiał z Carterem najzupełniej otwarcie. Ostrzec ich przed czem? Przyszło mu na myśl, że nie miał najlżejszego pojęcia o tem co miało nastąpić, a nawet co nastąpić mogło. Sam dziwny wybawca oznajmił o niebezpieczeństwie. Oczywiście o niebezpieczeństwie grożącem ze strony krajowców. A jednak porozumiewał się z tymi krajowcami. To było widoczne. Ta łódka odjeżdżająca w noc... Carter zaklął siarczyście w duchu. Jego niepokój przemienił się w dotkliwy ból fizyczny, gdy tak siedział niewygodnie i bez ruchu, przemoknięty do nitki, trzymając jedną ręką rękojeść steru, podrzucany na wszystkie strony przez łódź rozhuśtaną gwałtownie. A wznoszący się wysoko przed jego oczami czarny kadłub brygu także się wznosił i opadał, zagłębiając ster w morzu raz po raz z potężnym, rozpienionym pluskiem. Żaden odgłos ze statku nie dochodził ucha Cartera. Bryg byłby mógł się wydawać opuszczonym okrętem, gdyby nie zarys męskiej głowy i postaci, widzialny wciąż nad tylną poręczą w postawie pełnej czujności.
Carter kazał jednemu z majtków przyholować się bliżej i zawołał:
— Hej tam, na brygu! Czy coś jest w nieporządku?
Czekał, nasłuchując. Cień człowieka stał ciągle na straży. Po pewnym czasie krótkie: „Nie“ — nadeszło w odpowiedzi.
— Czy długo będziecie leżeli w dryfie? — krzyknął Carter.
— Nie wiem. Niedługo. Oddalcie się od okrętu. Oddalcie się. Uszkodzę gig, jeśli się nie oddalicie.
— Zwolnij linę, Janie! — rzekł Carter zrezygnowanym tonem do starszego majtka w przedzie łodzi. — Zwolnij, oddalmy się na całą długość liny. Zdaje mi się, że ci z pokładu niebardzo są rozmowni.
Podczas gdy to mówił, lina się wyciągnęła i miarowe kołysanie przebiegających fal odsunęło łódkę od brygu. Carter odwrócił się zlekka na ławce aby spojrzeć na ląd. Wznosił się ściśle po stronie podwietrznej niby wyniosły i nieregularny stożek, oddalony tylko o milę albo półtorej. Szum fal rozbijających się o jego podnóże słychać było na tle wiatru w miarowo powtarzającym się huku. Zmęczenie po wielu dniach spędzonych w łódce zapanowało nad niepokojem Cartera, który stracił stopniowo poczucie mijającego czasu, nie zatracając jednak całkowicie świadomości.
W przerwach tego odrętwienia raczej niż snu zdawał sobie sprawę, że przerywany hałas bałwanów uderzających o brzeg wzmógł się do nieustannego, potężnego huku, przechodzącego od czasu do czasu w głośny ryk; że wysoka wysepka wydawała się teraz większą i że było widać białą frendzlę piany u jej stóp. Mimo to jednak nie zauważył żadnego ruchu na pokładzie brygu. Spostrzegł, że wiatr łagodnieje a morze się uspokaja, poczem zdrzemnął się znów na minutę. Gdy porwał się nagle ze snu, zobaczył ze zdziwieniem, że nowa gwiazda wzniosła się cicho z za lądu, zajęła swe miejsce we wspaniałej konstelacji — i nagle zagasła. Po niej ukazały się jeszcze dwie, uleciały razem w górę i osiągnąwszy prawie tę samą wysokość, skonały jedna obok drugiej.
— Rakiety, czy co — proszę pana — rzekł jeden z ludzi stłumionym głosem.
— Aha, rakiety — burknął Carter. — Ciekawym co też teraz się stanie? — mruknął do siebie złowieszczo.
Otrzymał odpowiedź w dzikim, syczącym furkocie smukłego, ognistego promienia, który strzelił gwałtownie w górę z ciemnego kadłuba brygu i rozsypał się odrazu w ciemno czerwony deszcz spadających iskier. Tylko jedna z nich, biała i błyszcząca, zawisła samotnie wysoko w górze, świecąc jaskrawo przez sekundę, poczem wybuchnęła z lekkim hukiem. Prawie w tej samej chwili Carter dojrzał, że dziób statku wychodzi z wiatru, rozróżnił reje obracające się, aby napełnić główny marsel i usłyszał wyraźnie głuche uderzenie pierwszej fali, odrzuconej przez sunący przód okrętu. W następnej chwili lina holownicza wyprężyła się i łódka, szarpnięta nagle, ruszyła spiesznie za brygiem.
Pochylony naprzód, czujny i uważny, Carter sterował. Ludzie jego siedzieli na ławkach jeden obok długiego; drzemali ze skulonemi ramionami i zgiętym grzbietem, trwając cierpliwie w niewygodnych pozycjach. Uwaga — której wymagało sterowanie łodzią wśród szlaku kipiącej i wzburzonej wody, ciągnącej się za brygiem przy szybkim jego kursie — przeszkadzała Carterowi w rozmyślaniach o niepewnej przyszłości i o niezwykłem położeniu.
Teraz pragnął tylko niezmiernie znów jacht zobaczyć i z uczuciem bardzo głębokiego zadowolenia ujrzał, że wszystkie proste żagle podnoszą się na brygu. Przez pozostałe godziny nocy siedział, dzierżąc rękojeść steru, z oczami utkwionemi w niewyraźną i wysoką piramidę płótnisk, która sunęła spokojnie przed łodzią, kołysząc się leciutko z boku na bok.