Ocalenie (Conrad)/Część I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II

Było wpół do dziewiątej, gdy Lingard zjawił się znów na pokładzie. Shaw — teraz już w kurtce — dreptał tam i z powrotem po rufie, ciągnąc za sobą zapach tytoniowego dymu. Iskra żarząca się niejednolicie zdawała się biec w ciemności przed okrągłym zarysem jego głowy. Nad masztami brygu kopuła czystych niebios pełna była świateł, które migotały jak gdyby pod wpływem potężnych oddechów, miotających tam wysoko płomieniami gwiazd. Zupełna cisza objęła pokłady, a gęste cienie zalegające statek miały wygląd tajnych zakątków, w których się kulą postacie, czekające w głuchem milczeniu na jakiś fakt decydujący. Lingard potarł zapałkę, aby zapalić cygaro; potężna jego twarz ze zmrużonemi oczami wystąpiła na chwilę z ciemności i znikła raptownie. Potem już dwie ciemne postacie i dwie czerwone iskry krążyły po rufie tam i z powrotem. Większe lecz bledsze i podłużne plamy światła od lamp kompasu leżały na mosiężnych okuciach steru i na piersi Malaja stojącego przy kole. Głos Lingarda, jakby niezdolny do opanowania olbrzymiej ciszy morza, zabrzmiał głucho i bardzo spokojnie, bez zwykłego głębokiego tonu.
— Niewiele się zmieniło, panie Shaw.
— Niewiele, panie kapitanie. Widzę już tylko wyspę — tę wielką — ciągle w tem samem miejscu. Przychodzi mi na myśl, że pod względem ciszy to jest psia oko-lica.
Rozciął na dwie części słowo oko-lica, przedzielając je dobitną pauzą. Takie ładne słowo. Zadowolony był z siebie, że przyszło mu na myśl. Ciągnął dalej:
— Więc — już od południa ta wielka wyspa —
— Carimata, panie Shaw — przerwał Lingard.
— Tak, panie kapitanie, właśnie — Carimata. Muszę zaznaczyć, że będąc obcym w tych stronach, nie wprawiłem się w te wszystkie —
Chciał powiedzieć „nazwy“, ale zatrzymał się i zamiast tego rzekł: „miana“, wymawiając z lubością obie sylaby.
— W ciągu ostatnich piętnastu lat — ciągnął dalej — żeglowałem regularnie na dużych statkach linji wschodnio-indyjskiej. Czuję się bardziej u siebie tam w zatoce.
Wyciągnął rękę w ciemność ku północo-zachodowi i patrzył z natężeniem w tym kierunku, jakby mógł dojrzeć z pokładu tę zatokę Bengalską, gdzie — jak twierdził — czułby się o tyle bardziej u siebie.
— Przyzwyczai się pan szybko — mruknął Lingard, mijając swego pomocnika prędkim, rozkołysanym krokiem. Potem zawrócił i spytał ostro, idąc z powrotem:
— Mówił pan, że po zachodzie nie było nic widać na morzu?
— O ile mogłem dojrzeć, panie kapitanie. Kiedy o ósmej objąłem pokład, spytałem tego seranga czy co się nie pokazało; o ile zrozumiałem, odpowiedział, że akurat to samo jest na morzu co i przedtem, kiedy schodziłem o szóstej z pokładu. To morze bywa czasem bardzo puste, prawda, panie kapitanie? a tymczasem zdawałoby się, że o tej porze statki wracające z Chin do kraju powinny się trafiać często gęsto.
— Tak — rzekł Lingard — spotkaliśmy mało statków od czasu, gdy Pedra Branca została za rufą. Tak jest, morze było puste. Ale mimo wszystko, panie Shaw, to morze — nawet puste, — nie jest nigdy ślepe. Każda wyspa jest okiem. A teraz, odkąd nasza eskadra wyruszyła na chińskie wody —
Nie skończył zdania. Shaw włożył ręce do kieszeni i oparł się wygodnie plecami o pokrywę luki świetlnej.
— Mówią że będzie wojna z Chinami — rzekł plotkarskim tonem — i że Francuzi będą po naszej stronie, tak jak pięć lat temu na Krymie. Zdaje mi się, że coraz bardziej kumamy się z Francuzami. Nie mam o tem wyraźnego zdania. A co pan myśli, panie kapitanie?
— Spotykałem ich statki wojenne na oceanie Spokojnym — rzekł zwolna Lingard. — Statki były piękne a ludzie na nich obchodzili się ze mną dość grzecznie — i bardzo się interesowali tem co robię — dodał ze śmiechem. — Ale nie jeździłem tam aby z nimi wojować. Miałem wtedy stary zbutwiały kuter handlowy — ciągnął z ożywieniem.
— Doprawdy, panie kapitanie? — rzekł Shaw bez cienia zapału. — Żeby tak mieć duży statek — uważa pan, taki duży statek, z którym możnaby —
— A później już, przed kilku laty — przerwał mu Lingard — zaprzyjaźniłem się z francuskim szyprem w Ampanamie; było nas tylko dwóch białych w całem mieście. To był dobry chłop, i nie żałował swego czerwonego wina. Trudno było zrozumieć gdy mówił po angielsku, ale umiał śpiewać pieśni w swoim języku o ah-mur. Ah-mur, panie Shaw, to znaczy po francusku miłość.
— Aha — właśnie, panie kapitanie. Kiedy byłem drugim oficerem na barce sunderlandzkiej, w czterdziestym pierwszym, na morzu Śródziemnem, równie mi było łatwo władać ich mową jak, naprzykład, panu — pięciocalową cumą przerzuconą przez bok okrętu.
— Tak, to był człowiek jak się patrzy — ciągnął Lingard w zamyśleniu jakgdyby do siebie. — Nie znałem lepszego kompana do lądowych wycieczek. Miał raz historję z dziewczyną z Bali, która rzuciła mu z progu czerwony kwiat; szliśmy właśnie złożyć uszanowanie bratankowi radży. Francuz był doprawdy bardzo przystojny — ale dziewczyna należała do bratanka radży — i zrobiła się z tego poważna sprawa. Stary radża rozgniewał się i powiedział, że dziewczyna musi umrzeć. Zdaje mi się, że bratankowi nie zależało specjalnie na tem aby ją zasztyletowali, ale stary zrobił wielką awanturę i posłał jednego ze swych głównych zauszników żeby tego dopilnować — a dziewczyna miała nieprzyjaciół; właśni jej krewni byli przeciwko niej! Nie mogliśmy nic zrobić. Pomyśl pan, między nimi dwojgiem nie było nic prócz tego nieszczęśliwego kwiatu, który Francuz przypiął sobie do kurtki — a potem, po śmierci dziewczyny, nosił pod koszulą zawieszony na szyi w małem pudełeczku. Zdaje mi się że nie miał nic innego, w czemby to mógł nosić.
— Czyżby te dzikusy zabijały za taką rzecz kobietę? — spytał Shaw niedowierzająco.
— Oho! Oni tam są bardzo moralni. Wtedy to pierwszy raz w życiu o mało co nie rozpocząłem wojny na własną rękę. Nie umieliśmy trafić do przekonania tym ludziom. Nie można ich było przekupić, choć Francuz oddawał wszystko co miał najlepszego, a ja byłem gotów poprzeć go do ostatniego dolara, do ostatniego skrawka bawełny! Nic nie pomogło — tacy byli przeklęcie cnotliwi. No więc Francuz mówi do mnie: — Mój drogi, jeśli nie chcą przyjąć w darze naszego prochu, spalimy go i obdarujemy ich ołowiem. — Byłem uzbrojony tak jak pan teraz widzi: sześć ośmiofuntowych armatek na głównym pokładzie i długa osiemnastofuntowa na przednim pomoście — a dalibóg chciało mi się ją wypróbować. Może mi pan wierzyć! Ale Francuz miał tylko kilka starych muszkietów; te szelmy wykręcały się pięknemi słówkami — aż wreszcie pewnego dnia rano załoga łodzi ze statku Francuza znalazła dziewczynę martwą na wybrzeżu. To pokrzyżowało nam plany. Dla niej wszystkie zmartwienia były już skończone, a żaden rozsądny człowiek nie będzie się bił za nieżywą kobietę. Ja tam nigdy nie byłem mściwy i — Bogiem a prawdą — przecież nie mnie rzuciła ten kwiat. Ale Francuza złamało to zupełnie. Zaczął się gryźć, nie robił żadnych interesów, i wkrótce potem odpłynął. Pamiętam, że z tej wycieczki miałem ładny kawał grosza.
Zdawało się że z temi słowami wyczerpały się wspomnienia Lingarda o owej wyprawie. Shaw stłumił ziewnięcie.
— Kobiety bywają przyczyną wielu kłopotów — rzekł beznamiętnie. — Przypominam sobie, że na Morayshire mieliśmy pasażera — starego pana — który opowiedział nam raz historję o starożytnych Grekach, co walczyli dziesięć lat o jakąś kobietę. Porwali ją Turcy czy też coś w tym rodzaju. W każdym razie walczyli w Turcji, w co mi łatwo uwierzyć. Ci Grecy i Turcy to ciągle się bili. Mój ojciec był pierwszym oficerem na trzypokładowcu w bitwie pod Navarino — wtedy właśnie gdyśmy szli na pomoc tym Grekom. Ale tamta historja o kobietę zdarzyła się długo przedtem.
— Naturalnie — mruknął Lingard, przechylając się przez balustradę i śledząc przelotne błyski, które migały głęboko w wodzie wzdłuż dna statku.
— Tak. Świat się zmienił. W tamtych dawnych czasach ludzie byli jeszcze nieoświeceni. Mój dziadek był kaznodzieją, i choć ojciec służył w marynarce wojennej, nie trzymam za wojną. Bić się to grzech; tak mówił staruszek i ja myślę taksamo. Chyba że z Chińczykami, czy murzynami, czy też wogóle z ludźmi, których trzeba ostro trzymać, albo którym nie można przemówić do rozumu, bo zamało mają sensu w głowie żeby pojąć co dla nich jest dobre, choć tłumaczą im to ludzie o wiele od nich lepsi — misjonarze i tym podobne powagi. Ale bić się dziesięć lat... I to o kobietę!
— Czytałem tę historję w jakiejś książce — rzekł Lingard; mówił w dół przechylony przez burtę, jakby spuszczał delikatnie słowa na morza. — Czytałem o tem. Ta kobieta była bardzo piękna.
— To jeszcze gorzej, panie kapitanie. Ręczę panu, że to była taka sobie nic potem. Te pogańskie czasy nigdy już nie wrócą, Bogu dzięki. Dziesięć lat mordów i nieprawości! I to wszystko o kobietę. Czyżby kto zrobił dziś coś podobnego? Czy by pan to zrobił? Czy pan —
Dźwięk dzwonu szarpniętego ostro przerwał przemowę Shawa. Wysoko w górze jakiś suchy blok pisnął krótko i rozpaczliwie niby z bólu. Ten dźwięk przeniknął spokój nocy aż do samego rdzenia i jak gdyby usunął powściągliwość, która hamowała głosy obu mężczyzn; zacząli teraz mówić głośno.
— Spuść pan pokrywę na kompas — rzekł Lingard tonem zwierzchnika. — Świeci to jak księżyc w pełni. Należy pokazywać tylko te światła które są konieczne, gdy stoimy nocą tak blisko lądu. Nie trzeba aby nas widziano, gdy sami widzieć nie możemy — czy nie? Niech pan o tem pamięta, panie Shaw. Jakieś włóczęgi mogą się tu wałęsać —
— Myślałem że skończono z tem raz na zawsze — rzekł Shaw, majstrując koło pokrywy — odkąd Sir Thomas Cochrane ze swą eskadrą zrobił porządek przed kilku laty wzdłuż wybrzeży Borneo. Ten to się nawojował, co? Słyszałem o tem od chłopców z szalupy Diana, którą naprawiano w Kalkucie, kiedy tam byłem na Warwick Castle. Wzięli tu w tej okolicy jakieś królewskie miasto leżące wyżej nad rzeką. O niczem innem nie gadali.
— Sir Thomas sprawił się porządnie — odrzekł Lingard — ale upłynie jeszcze dużo czasu, zanim to morze będzie równie bezpieczne jak kanał angielski w czasie pokoju. Mówiłem o tem świetle głównie po to, aby pouczyć pana o wszystkiem na co trzeba zwracać uwagę na tych morzach. Czy pan zauważył, jak mało statków malajskich widzieliśmy przez te wszystkie dni, co się — że tak powiem — włóczymy po tem morzu?
— Nie mogę powiedzieć, panie kapitanie, abym przywiązywał do tego faktu jakieś specjalne znaczenie.
— To znak, że coś się dzieje. Kiedy się puści jakąś wieść na te wody, wędruje od wyspy do wyspy; nie trzeba na to żadnego wiatru, któryby ją pędził.
— Jestem sam marynarzem z głębokich wód i przez całe życie żeglowałem spokojnie z portów angielskich — rzekł Shaw z wielką rozwagą — nie mogę więc twierdzić, że znam wszystkie szczególne właściwości tych okolic leżących poza uczęszczanemi drogami. Ale umiem pełnić wachtę w zwykły sposób i zauważyłem, że statki trafiały się rzadko w ostatnich dniach; zważywszy że prawie codzień mieliśmy ląd w pobliżu — to z tej, to z tamtej strony.
— Zapozna się pan prędko z temi szczególnemi właściwościami, jak pan je nazywa, jeśli pan pozostanie ze mną jakiś czas — zauważył niedbale Lingard.
— Mam nadzieję, że pan kapitan będzie ze mnie zadowolony, bez względu na to czy pozostaniemy razem długo czy krótko! — rzekł Shaw, podkreślając te słowa dobitnem ich wymawianiem. — Człowiek, który spędził na słonej wodzie trzydzieści dwa lata swego życia, nie może nic więcej powiedzieć. Byłem oficerem na statkach angielskich przez ostatnich lat piętnaście i nie znam się na pogańskich obyczajach tych tu dzikusów, ale jeśli chodzi o obowiązki marynarza, znajdzie mnie pan kapitan zawsze w pogotowiu.
— Z wyjątkiem — sądząc z tego, co pan mówił przed chwilą — z wyjątkiem jeśli trzeba będzie się bić — zaśmiał się Lingard.
— Bić się! Nie wiem o nikim, ktoby chciał się bić ze mną. Jestem spokojnym człowiekiem, panie kapitanie, ale gdyby co do czego przyszło, potrafiłbym walczyć równie dobrze jak każdy z tych płaskonosych drabów, którymi musimy się zadawalniać w braku porządnej załogi, złożonej z przyzwoitych chrześcijan. Bić się! — ciągnął z niespodzianą wojowniczością w głosie — bić się! Jeśli zjawi się ktoś, kto będzie chciał bić się ze mną, znajdzie mnie w pogotowiu — przysięgam!
— To doskonale. Doskonale — rzekł Lingard, wyciągając ramiona nad głową i poruszając łopatkami. Słowo daję, chciałbym już aby przyszła bryza i pomogła nam stąd się wydostać. Dosyć mi śpieszno, panie Shaw.
— Doprawdy, panie kapitanie; choć właściwie nie spotkałem jeszcze nigdy prawdziwego marynarza, któremuby nie było spieszno gdy o-brzydłe zaklęcie ciszy trzyma go za pięty. Jak przyjdzie bryza... niech pan posłucha, panie kapitanie!
— Słyszę — rzekł Lingard. — To krótka fala przypływowa, panie Shaw.
— I ja tak przypuszczam, panie kapitanie. Ale co za hałas. Rzadko kiedy słyszałem takie —
Na morzu pojawiło się w najdalszem polu widzenia pasmo kipiącej piany, podobne do wąskiej, białej wstęgi ciągnionej szybko po gładkiej powierzchni wody za dwa końce, zagubione w ciemności. Dotarło do brygu, przeszło pod nim, rozciągając się z obu stron — i z obu stron woda stała się hałaśliwą i rozbiła się na mnóstwo drobnych falek — mimikry niezmiernego wzburzenia. Lecz okręt wśród tego nagłego i głośnego zamięszania pozostał tak niewzruszony i spokojny, jak gdyby stał bezpiecznie uwiązany między kamiennemi ścianami zacisznego doku. Po krótkiej chwili smuga piany i szum, sunąc szybko na północ, znikły nagle dla wzroku i słuchu, nie zostawiając śladu na niezmożonej ciszy.
— Otóż to jest bardzo ciekawe — zaczął Shaw.
Lingard gestem nakazał mu milczenie. Zdawał się wciąż nasłuchiwać, jakby szum fal mógł odbić się echem, które spodziewał się usłyszeć. A męski głos, co przemówił na przodzie, miał w sobie istotnie coś z nieosobowego dźwięku głosów odbitych od twardych, wyniosłych skał i padających na puste przestrzenie morza. Głos odezwał się cicho w malajskim języku.
— Co tam? — zawołał Shaw. — Co takiego?
Lingard powstrzymał go, dotknąwszy jego ramienia, i ruszył żwawo naprzód. Shaw poszedł za nim zdziwiony. Szybka wymiana niezrozumiałych słów, rzucanych wtył i naprzód poprzez cienie głównego pokładu od kapitana do wartującego majtka i z powrotem, sprawiła że oficer uczuł się z przykrością wyłączonym z rozmowy. Lingard zawołał ostro na majtka:
— Co tam widzisz?
Odpowiedź natychmiastowa i szybka brzmiała:
— Ja słyszę, tuanie. Słyszę wiosła.
— Z której strony?
— Noc nas otacza. Słyszę je blisko.
— Ze strony bakortu czy sztymborku?
Tym razem nastąpiła zwłoka w odpowiedzi. Na rufie pod tylnym pomostem zaszurały bose nogi. Ktoś kaszlnął. Wreszcie głos na przedzie rzekł niepewnie:
Kanan.
— Zawołaj pan seranga, panie Shaw — rzekł Lingard spokojnie — trzeba zebrać załogę. Porozkładali się wszyscy na pokładach. Uważaj pan teraz. Coś jest blisko nas. To nieprzyjemnie czuć się tak zaskoczonym — dodał z rozdrażnieniem.
Przeszedł na prawą stronę statku i stanął, nasłuchując z uchem zwróconem ku morzu, ująwszy jedną ręką więź tylną najwyższego masztu, ale nie mógł chwycić z tej strony żadnego dźwięku. Szaniec pełen był stłumionych szmerów. Nagle wzniósł się długi, ostry gwizd, rozebrzmiał głośno między płaszczyznami nieruchomych żagli i słabł stopniowo, jak gdyby wymknął się i uszedł, biegnąc po wodzie. Hadżi Wasub był już na pokładzie, gotów wykonać rozkazy białego. Cisza zapadła na brygu; wreszcie Shaw odezwał się spokojnie:
— Pójdę teraz na przód, panie kapitanie, razem z tindalem. Jesteśmy wszyscy na stanowiskach manewrowych.
— Dobrze, panie Shaw. Bardzo dobrze. Uważaj pan, żeby nie dostali się na statek — ale ja nic nie słyszę. Żadnego szmeru. To musi być coś małego.
— Temu człowiekowi przyśniło się z pewnością. Mam także dobre uszy, a —
Poszedł ku przodowi i koniec zdania zagubił się w niewyraźnym pomruku. Lingard stał, skupiwszy uwagę. Trzech majtków z dolnej wachty zjawiło się na tylnym pomoście i zakrzątnęło koło wielkiej skrzyni stojącej obok osłony kajutowego zejścia. Rozległ się grzechot i brzęk stalowej broni wydobywanej na pokład, ale ludzie nie zaszeptali nawet do siebie. Lingard patrzył spokojnie w noc, wreszcie potrząsnął głową.
Serangu! — zawołał półgłosem.
Chudy, stary Malaj wbiegł po trapie tak zręcznie, że kościste jego stopy zdawały się nie dotykać schodów. Stanął obok swego dowódcy z rękami założonemi za plecy — postać niewyraźna lecz prosta jak strzała.
— Kto stał na wachcie? — spytał Lingard.
— Badrun, Bugis — rzekł Wasub w swój ostry, szarpany sposób.
— Nie słyszę nic! Badrun słyszał hałas w swojej głowie.
— Noc kryje łódkę.
— Widziałeś ją?
— Tak, tuanie. Mała łódka. Przed zachodem. Blisko lądu. Teraz kieruje się tutaj — jest już blisko. To ją właśnie słyszał Badrun.
— Więc dlaczego nie zameldowałeś? — spytał ostro Lingard.
Malim meldował. Powiedział: „Niema nic“ — ale ja ją widziałem. Skąd mogłem wiedzieć jakie są jego myśli albo twoje, tuanie?
— Słyszysz co teraz?
— Nie. Zatrzymali się. Może zgubili z oczu okręt — kto wie? A może boją się —
— No, no — mruknął Lingard, poruszając niespokojnie nogami. — Zdaje mi się, że kłamiesz. Jaka to łódź?
— Łódź białych. Czteroosobowa, zdaje mi się. Mała. Tuanie, słyszę ją znowu! Tam!
Wyciągnął ramię w kierunku poprzecznym do statku, potem opuścił je zwolna.
— Zbliżają się z tej strony — dodał stanowczo.
Od przodu Shaw zawołał przestraszonym głosem:
— Coś jest na wodzie, panie kapitanie! Widać wyraźnie — przybija do przodu!
— Dobrze! — zawołał w odpowiedzi Lingard.
Bryła czarniejszego mroku pojawiła się przed jego oczami. Płynęły od niej po wodzie angielskie słowa wypowiadane z rozwagą, jedno po drugiem, jakby każde z nich musiało torować sobie własną, uciążliwą drogę poprzez głęboką ciszę nocy:
— Co — to — jest — za — okręt?
— Angielski bryg — odpowiedział Lingard po krótkiej chwili namysłu.
— Bryg! Myślałem że wasz statek jest większy — ciągnął głos z morza z odcieniem rozczarowania w tonie pełnym rozwagi. — Wejdę na pokład, jeśli pan pozwoli.
— Nie! nie wchodź pan! — odkrzyknął ostro Lingard. Powolne cedzenie słów przez niewidzianego człowieka wydawało mu się obrażającem i budziło nieprzyjazne uczucie. — Nie! nie wchodź pan, jeśli pan dbasz o całość swej łódki. Skąd się wzięliście? Kto jesteście? Ilu was tam jest?
Po tych dobitnych pytaniach nastąpiła chwila ciszy. Tymczasem zarys łodzi stał się nieco wyraźniejszy. Widać posunęła się jeszcze naprzód, gdyż zamajaczyła teraz większą sylwetą prawie nawprost miejsca gdzie stał Lingard. Spokojny głos dał się znów słyszeć:
— Pokażę panu.
Potem, znów po krótkiej przerwie, głos rzekł mniej głośno lecz bardzo wyraźnie:
— Uderz o burtę. Uderz mocno, Janie! — i nagle rozbłysło niebieskie światło, rozjaśniając sinym płomieniem okrągły płat ciemności. W dymie i szumie tej upiornej aureoli ukazał się biały czterowiosłowy gig z pięciu ludźmi siedzącymi rzędem. Głowy ich były zwrócone w stronę brygu i wielkie zainteresowanie malowało się na twarzach, które nabrały martwego wyglądu w tym blasku jaskrawym i ponurym, przypominając twarze zaciekawionych trupów. Majtek stojący na oku w przodzie łodzi upuścił w wodę światło, które trzymał nad głową i ciemność rzuciła się z powrotem na łódkę, chłonąc ją z głośnym i gniewnym sykiem.
— Jest nas pięciu — rzekł spokojny głos z głębi nocy, która wydała się teraz ciemniejsza niż przedtem. Czterech majtków i ja. Jesteśmy z jachtu — brytyjskiego jachtu.
— Niechże pan wejdzie na pokład! — krzyknął Lingard. — Dlaczego pan tego nie powiedział? Przypuszczałem że jesteście przebranymi Holendrami z wałęsającej się kanonierki.
— Czy ja mówię jak parszywy Holender? Jeszcze jedno uderzenie, chłopcy. Wiosła złóż! Uważaj na dziób, Janie!
Łódka zbliżyła się, uderzając lekko o bryg i ludzki kształt zaczął odrazu wspinać się po kadłubie z pewnego rodzaju masywną zręcznością. Przez chwilę utrzymywał się w równowadze na poręczy, mówiąc w dół do łódki: „Odbijcie cokolwiek, chłopcy“, poczem skoczył na pokład z głuchym łoskotem i rzekł do Shawa, który podszedł od strony rufy: „Dobry wieczór... Czy to pan kapitan?“
— Nie. Kapitan jest na jucie — burknął Shaw.
— Niech pan pozwoli tu na górę, proszę proszę — zawołał niecierpliwie Lingard.
Malaje zeszli ze swych stanowisk i stali koło głównego masztu, zbici w milczącą grupę. Ani jedno słowo nie rozległo się na pokładach brygu, gdy nieznajomy zdążał do czekającego kapitana. Lingard zobaczył krępego, zwinnego mężczyznę, który zbliżył się, dotknął czapki i powtórzył chłodno słowa powitania, cedząc sylaby:
— Dobry wieczór... Pan jest kapitanem?
— Tak, jestem kapitanem. O co panu chodzi? Zniosło was od statku? Co się stało?
— Nie! Nie zniosło nas. Opuściliśmy statek przed czterema dniami i od tego czasu wiosłowaliśmy prawie cały czas w zupełnej ciszy. Moi ludzie dłużej nie wytrzymają. Wody już nie mamy. To szczęście, że was wypatrzyłem.
— Wypatrzył pan nas! — wykrzyknął Lingard. — Kiedy? O której godzinie?
— Nie w ciemności, zapewniam pana. Tłukliśmy się między temi wyspami, kierując się na południe — wiosłowaliśmy aż nam płuca pękały — to w jednym przesmyku, to w drugim — chcieliśmy się wydostać na pełne morze. Objechaliśmy wkoło jakąś wysepkę — kawał jałowej skały w kształcie głowy cukru — i wtedy dostrzegłem bardzo daleko statek. Wziąłem w pośpiechu jego kierunek i zabraliśmy się do roboty; ale widać jakiś przeciwny prąd musiał nas trzymać, bo długi czas nie mogliśmy oddalić się od tej wysepki. Sterowałem przy świetle gwiazd i — do djaska — zacząłem myśleć, że was gdzieś wyminąłem — bo to chyba napewno was dojrzałem.
— Tak, pewnie że nas. Nie widzieliśmy nic przez cały dzień — przyznał Lingard. — Gdzie wasz statek? — zapytał skwapliwie.
— Siedzi mocno i pewnie na ławicy miękkiego błota — ze sześćdziesiąt mil stąd — tak mi się zdaje. Jesteśmy drugą z kolei łódką wysłaną po pomoc. Rozstaliśmy się z tamtą pierwszą we czwartek. Musiała przejechać dziś na północ od was. Pierwszy oficer prowadzi ją i ma rozkaz dotarcia do Singapuru. Ja jestem drugim oficerem i zostałem wysłany w kierunku tej cieśniny na chybił trafił, aby złapać jakiś okręt. Mam list od właściciela. Nasi państwo są znudzeni tem siedzeniem w błocie i chcą pomocy.
— Jakąż pomoc spodziewał się pan tu znaleźć?
— Dowie się pan o tem z listu. Czy mogę pana prosić, panie kapitanie, o trochę wody dla chłopców w łódce? A i ja będę wdzięczny jeśli pan mi da się czego napić. Od południa nie przełknęliśmy ani łyku. Okazało się, że nasza beczka przecieka.
— Panie Shaw, proszę się tem zająć — rzekł Lingard. — Niechże pan zejdzie do kajuty, panie —
— Nazywam się Carter.
— Ach tak — panie Carter. Proszę, proszę — ciągnął Lingard, idąc naprzód po kajutowych schodach.
Steward zapalił wiszącą lampę i postawił na stole karafkę i butelki. Kajuta wyglądała wesoło; pomalowana była na biało, a naokoło ścian biegły złote gzymsy. Naprzeciw zamkniętej kotarą niszy z oknami wychodzącemi na rufę stał kredens z marmurowym blatem, a nad nim wisiało lustro w złoconej ramie. Na półokrągłej kanapie naokoło steru leżały poduszki z karmazynowego pluszu. Stół był nakryty czarnym indyjskim obrusem haftowanym jaskrawemi kolorami. Między pokładnicami juty umieszczono stojaki na muszkiety, których lufy błyszczały w świetle. Było ich dwadzieścia cztery między czterema belkami. Tyleż bagnetów starego typu otaczało politurowane, tikowe obudowanie steru podwójnym pasem mosiądzu i stali. Wszystkie drzwi do kajut-kompanij były wyjęte z zawiasów i w odrzwiach wisiały tylko zasłony jak gdyby z żółtego chińskiego jedwabiu. Zatrzepotały naraz wszystkie cztery, gdy dwaj mężczyźni weszli do kajuty.
Carter objął wszystko jednem spojrzeniem, ale oczy jego przylgnęły do okrągłej tarczy zawieszonej ukośnie nad mosiężnemi rękojeściami bagnetów. Na czerwonem jej polu odcinał się wypukle jaskrawo złocony snop stylizowanych błyskawic, godzących przez środek tarczy ku dołowi między dwiema dużemi literami T. L. Lingard patrzył ciekawie na swego gościa. Miał przed sobą człowieka młodego lecz wyglądającego jeszcze młodziej, o chłopięcej, gładkiej twarzy mocno opalonej, o błyszczących niebieskich oczach, jasnych włosach i małym wąsiku. Lingard zauważył przykuty wzrok gościa.
— Aha, patrzy pan na tę historyjkę. Dał mi to budowniczy tego brygu, najlepszy z ludzi jacy kiedykolwiek spuszczali okręty na morze. To ma przedstawiać nazwę okrętu między mojemi inicjałami — błysk piorunu — widzi pan? Bryg nazywa się Błyskawica a ja Lingard.
— Bardzo ładna rzecz: tak ozdabia kajutę — mruknął grzecznie Carter.
Wychylili szklanki, przepijając do siebie, i usiedli.
— A teraz proszę pana o list — rzekł Lingard. Carter podał list nad stołem i rozglądał się dalej, podczas gdy Lingard wyjmował arkusik z otwartej koperty, zaadresowanej do komendanta pierwszego z brzegu brytyjskiego statku na morzu Jawajskiem. Papier był gruby, miał wypukły nagłówek: „Szkuner-jacht Hermit“ i nosił datę z przed czterech dni. List donosił, że pewnej mglistej nocy jacht wjechał na jakąś mieliznę w pobliżu brzegów Borneo. Ląd tam jest niski. Oficer nawigacyjny twierdzi, że statek osiadł na mieliźnie w czasie największego wiosennego przypływu. Wybrzeże wygląda w tem miejscu na zupełnie opustoszałe. Przez cztery dni — odkąd jacht tam ugrzązł — można było dojrzeć w oddali tylko dwa małe statki krajowców, które się nie przybliżyły. Właściciel brygu kończył list prośbą zwróconą do kapitana jakiegokolwiek statku wracającego do Anglji, aby doniósł o sytuacji brygu czy to władzom w porcie Anjer — gdy będzie przejeżdżał przez Sunda Straits — czy też pierwszemu lepszemu spotkanemu na drodze krążownikowi angielskiemu albo holenderskiemu. List kończył się wyrażonem z góry podziękowaniem, propozycją zwrócenia kosztów związanych z wysłaniem posłańców z Anjeru oraz zwykłemi grzecznościami.
Składając zwolna papier w dawne załamki, Lingard rzekł: „Nie jadę ani do Anjeru, ani też w jego pobliże“.
— Zdaje mi się, że każde inne miejsce będzie równie dobre — rzekł Carter.
— Ale nie miejsce, dokąd jadę — odrzekł Lingard, otwierając list ponownie i zaglądając do niego z niepokojem. — Wybrzeże nie jest dokładnie opisane a podana szerokość geograficzna bardzo niepewna — ciągnął dalej. — Nie zdaję sobie sprawy, gdzieście właściwie utknęli. A jednak znam każdy cal tego lądu — w tamtej okolicy.
Carter odchrząknął i zaczął mówić po swojemu, cedząc sylaby. Zdawało się że wydziela skąpo fakty, że odsłania w oszczędnych słowach charakter wybrzeża, lecz każdy wyraz wykazywał drobiazgowość jego obserwacji i przytomny wzrok marynarza umiejącego zdać sobie szybko sprawę z nieznanego lądu i nieznanego morza. Przedstawił z treściwą jasnością obraz plątaniny skał i mielizn, przez które jacht przedostał się pociemku jakimś cudem, zanim się oparł o dno.
— Zdaje się, że na morzu dosyć jest pogodnie — zauważył w końcu i zatrzymał się, aby pociągnąć długi łyk. Lingard, pochylony nad stołem, słuchał uważnie i skwapliwie. Carter mówił dalej po swojemu, zwięźle i rozważnie.
— Zauważyłem kilka wysokich drzew na wybrzeżu, które jest według mnie lądem — ku południowi; ktoś co ma coś do czynienia z tą zatoką był na tyle dowcipny, że pobielił parę z tych drzew: jedno na przylądku a drugie głębiej. Przypuszczam że to są znaki nawigacyjne... Co panu, panie kapitanie?
Lingard zerwał się na równe nogi, ale po wykrzyku Cartera siadł z powrotem.
— Nic, nic... Niech mi pan powie, ilu macie ludzi na tym jachcie?
— Dwudziestu trzech, poza chlebodawcami: właścicielem, jego żoną i jednym Hiszpanem — znajomym, którego zabrali w Manilli.
— Więc jechaliście z Manilli?
— Aha. Do Batawji. Właściciel nasz chce studjować holenderski system kolonjalny. Zamierza wykazać jego błędy. Pan wie jak to jest — nie można nie słyszeć wielu rzeczy, kiedy się trzyma wartę na rufie. Potem jedziemy na Ceylon na spotkanie parowca. Nasz właściciel wróci do domu tą samą drogą, którą przyjechał — lądem przez Egipt. A jacht, oczywiście, pojedzie naokoło przylądka.
— Więc tam jest kobieta? — rzekł Lingard. — Pan mówi, że macie na jachcie kobietę. Czy jesteście uzbrojeni?
— Nieszczególnie — odparł niedbale Carter. — Jest tam parę muszkietów i dwie myśliwskie strzelby na rufie. To mniej więcej wszystko; — zdaje mi się, że to albo zadużo albo zamało — dodał z lekkim uśmiechem.
Lingard spojrzał na niego zbliska.
— Czy pan przyjechał z kraju na tym jachcie? — zapytał.
— Ależ nie! Nie jestem właściwie oficerem jachtowym. Dostałem się na ten jacht prosto ze szpitala w Hongkongu. Przedtem byłem dwa lata na chińskiem wybrzeżu.
Zatrzymał się, poczem dodał szeptem wyjaśnienie:
— Uważa pan, służyłem na kliprach handlujących opium. Nie mam nic wspólnego z bronzowemi guzikami. Mój statek zostawił mię i potrzebowałem pracy. Wziąłem tę robotę, ale nie zależało mi specjalnie na tem aby wracać do domu. Taki jacht to nudziarstwo dla człowieka, który żeglował ze starym Robinsonem na Ly-ee-moon’ie. To był mój okręt. Słyszał pan o nim, panie kapitanie?
— Tak, tak — rzekł śpiesznie Lingard. — Niech pan posłucha, panie Carter — którędy pojechał wasz pierwszy oficer do Singapuru? Przez cieśninę Rhio?
— Tak mi się zdaje — odparł Carter nieco zdziwionym tonem — a dlaczego pan pyta?
— Poprostu żeby wiedzieć... A co tam, panie Shaw?
— Czarna chmura podnosi się od północy, panie kapitanie i zaraz będziemy mieli wiatr — rzekł Shaw, stojąc na progu.
Ociągał się z oczami zwróconemi na karafki.
— Napije się pan szklankę? — rzekł Lingard, podnosząc się z krzesła. — Idę na górę się rozejrzeć.
Poszedł na pokład. Shaw zbliżył się do stołu i zaczął przygotowywać sobie napój, manewrując butelkami w głębokiem milczeniu i z przesadną ostrożnością, jakby z kruchych naczyń odmierzał jakąś śmiertelną truciznę. Carter siedział z rękami w kieszeniach, oparty o tylną poręcz krzesła, i oglądał go chłodnym wzrokiem od stóp do głów. Pomocnik Lingarda podniósł szklankę do ust; wpatrzony z nad jej brzegu w nieznajomego, wysączył powoli zawartość.
— Pan to ma nosa do znajdowania pociemku okrętów, mój panie — rzekł dobitnie, stawiając szklankę na stole z niezmierną delikatnością.
— Co? Cóż to znowu? Zobaczyłem was zaraz po zachodzie.
— I wiedział pan dobrze, w którą stronę patrzeć — ciągnął Shaw, spoglądając ostro na Cartera.
— Patrzyłem na zachód, gdzie było jeszcze jasno, co każdy rozsądny człowiek zrobiłby na mojem miejscu — odparł tamten z pewną niecierpliwością. — O co panu właściwie chodzi?
— I ma pan obrotny język do rozpowiadania cudów o sobie — może nie?
— Nigdym jeszcze nie widział podobnego człowieka — oświadczył Carter, wracając do niedbałego tonu. — Zdaje mi się, że panu coś nie w smak poszło.
— Nie lubię jak łódź zjawia się niewiadomo skąd chyłkiem milczkiem koło okrętu, kiedy jestem odpowiedzialny za pokład. Umiem trzymać straż równie dobrze jak i każdy inny marynarz z portów angielskich, ale nie znoszę aby mię podchodzono zapomocą obwiniętych wioseł i tym podobnych brzydkich kawałów. Oficer jachtu — ho, ho! Na tem morzu roi się pewno od takich oficerów. Uważam, że pan zrobił mi brzydki kawał. Powiedziałem staremu o zachodzie że niema nic na morzu — i rzeczywiście nic nie było. Jestem przekonany, że pan natknął się na nas przypadkiem — pomimo wszystkich pańskich przechwałek o zachodach i kierunkach. Bzdury! Wiem, że pan wpadł na nas na oślep, i to jeszcze z obwiniętemi wiosłami. Pan nazywa takie postępowanie przyzwoitem?
— Jeżeli obwinąłem wiosła, to miałem ku temu wystarczające powody. Chciałem prześlizgnąć się koło zatoki, gdzie były przycumowane jakieś statki krajowców. To najzwyklejsza ostrożność, gdy się jedzie taką małą łódką — i to bez broni, jak ja. Widziałem was bardzo dobrze, ale nie miałem zamiaru nikogo straszyć. Mogę panu dać na to słowo.
— Czemuż nie trafiliście gdzieindziej — warknął Shaw. — Oświadczam panu, że nie zniosę aby zbieg okoliczności i czyjeś kłamstwa stawiały mię w złem świetle. Ale słyszę, że mój stary woła —
Opuścił spiesznie kabinę; wkrótce potem Lingard zeszedł na dół i siadł znów naprzeciw Cartera po drugiej stronie stołu. Twarz jego była poważna i stanowcza.
— Zaraz będziemy mieli wiatr — rzekł.
— Zatem, panie kapitanie — rzekł Carter, wstając — zechce pan oddać mi ten list, a ja będę w dalszym ciągu krążył po tej okolicy aby porozumieć się z jakim innym okrętem. Ufam, że pan doniesie o nas tam, dokąd pan pojedzie.
— Jadę do jachtu i zatrzymuję list przy sobie — odparł stanowczo Lingard. Wiem dokładnie gdzie się jacht znajduje i muszę jechać na ratunek tych ludzi. To bardzo szczęśliwie, że pan natknął się na mnie, panie Carter. Szczęśliwie i dla nich i dla mnie — dodał ciszej.
— Ta—ak — przeciągnął Carter z namysłem. — Niezła sumka mogłaby się panu okroić, gdyby pan nasz statek wyciągnął, ale nie zdaje mi się, aby pan mógł wiele pomóc. Lepiej pozostanę tutaj i będę się starał porozumieć z jaką kanonierką —
— Pan musi wrócić ze mną do swego statku — rzekł rozkazująco Lingard. — Niech pan się nie troszczy o żadne kanonierki.
— To nie byłoby wypełnieniem rozkazów, które otrzymałem — przekładał Carter. — Mam porozumieć się z okrętem wracającym do kraju albo ze statkiem wojennym — to jest zupełnie jasne. Nie mam wcale ochoty tłuc się całemi dniami po morzu w odkrytej łodzi ale — niech mi pan kapitan pozwoli napełnić beczkę świeżą wodą — czas mi w drogę.
— Głupstwo — rzekł ostro Lingard. Jedzie pan ze mną, żeby pokazać to miejsce i — pomóc. Poholuję pańską łódkę.
Carter nie wyglądał na przekonanego. Lingard położył ciężką dłoń na jego ramieniu.
— Posłuchaj, mój młodzieńcze. Jestem Tom Lingard; niema ani jednego białego na tych wyspach — a krajowców bardzo niewielu — którzy by o mnie nie słyszeli. Moje szczęście naprowadziło pana na mój okręt — a teraz, gdy pana trzymam, musi pan zostać. Musi pan!
To ostatnie „musi“ zabrzmiało głośno i ostro jak wystrzał z pistoletu. Carter odstąpił wtył.
— Czy mam przez to rozumieć, że panby zatrzymał mię siłą? — zapytał przestraszony.
— Siłą? — powtórzył Lingard. — To zależy od pana. Nie mogę dopuścić, aby pan się porozumiał z jakimkolwiek innym statkiem. Pański jacht osiadł na mieliźnie w miejscu jaknajbardziej — dla mnie — nieodpowiedniem; a pańskie łodzie, rozesłane tu i tam, mogłyby mi sprowadzić pierwszą lepszą parszywą kanonierkę na miejsce, które było tak spokojne i zapadłe, jak tylko można sobie było życzyć. Że utknęliście właśnie w tym punkcie wybrzeża, to był mój pech. Ale na to nie mogłem nic poradzić. Zaś to, że pan trafił na mnie, jest mojem szczęściem. I trzymam je! Spuścił zamkniętą pięść, wielką i muskularną, na czarną serwetę oświetloną lampą — aż szklanki zabrzękły — pięść o silnych palcach zaciśniętych mocno na twardych muskułach dłoni. Trzymał ją tak przez chwilę, jakby pokazując Carterowi to szczęście, które postanowił zatrzymać. I ciągnął dalej:
— Czy pan wie, w jakie gniazdo szerszeni dostali się pańscy głupi towarzysze? Jak pan myśli, ile też życie ich jest warte w tej chwili? Ani złamanego szeląga, jeśli bryza zawiedzie mnie jeszcze przez drugie dwadzieścia cztery godziny. Niech pan wytrzeszcza oczy ile się panu podoba, ale tak jest! I może być zapóźno już nawet w chwili, gdy tu rozprawiamy.
Uderzył kostkami zgiętych palców w stół i obudził znów szklanki, które zadźwiękły jak cienki, żałosny finał jego słów. Carter stał oparty o bufet. Zdumiał go nieoczekiwany zwrot rozmowy; szczęka opadła mu zlekka a oczy nie schodziły ani na chwilę z twarzy Lingarda. Milczenie w kajucie trwało tylko parę sekund, ale Carterowi, który czekał z zapartym oddechem, wydało się bardzo długiem. I nagle usłyszał w tej ciszy po raz pierwszy wyraźne tykanie zegara — pulsujące uderzenia, jakby małe metalowe serce za cyferblatem spłoszyło się czegoś i dostało palpitacji.
— Kanonierka! — zawołał nagle Lingard, jak gdyby ujrzał dopiero w tej chwili, w świetle jaskrawej błyskawicy myśli, wszystkie trudności położenia. — Jeśli pan nie wróci razem ze mną, to wkrótce nie pozostanie już nic do czegoby pan mógł wracać. Pańska kanonierka nie znajdzie ani jednego wręga z kadłuba, ani jednego trupa zostawionego na znak nawigacyjny. Nic nie znajdzie. Nie kapitana kanonierki wam trzeba. Mnie wam trzeba. Pan waszego szczęścia nie widzi, ale ja widzę swoje szczęście — i niech pan posłucha —
Dotknął palcem wskazującym piersi Cartera i rzekł z nagłą łagodnością w głosie:
— Jestem człowiekiem białym i z wyglądu i z duszy; nie pozwolę aby niewinnym ludziom — i to kobiecie w dodatku — stało się coś złego, jeżeli mogę temu zapobiec. A jeśli ja nie zapobiegnę, nikt tego nie potrafi. Rozumie pan — nikt! Niema czasu na namysły. Jestem jak każdy człowiek godny tej nazwy, nie wypuszczę z rąk żadnego przedsięwzięcia póki je mogę utrzymać — a tak jest właśnie —
Ton jego był perswadujący, prawie pieszczotliwy; trzymał teraz guzik od kurtki Cartera i pociągał go zlekka, mówiąc dalej poufnie:
— Tak jak rzeczy stoją obecnie, panie Carter, prędzej bym — że się tak wyrażę — zastrzelił pana tu na tem miejscu, niżbym pana wypuścił po to, aby pan podniósł alarm na całe morze o ten wasz głupi jacht. Muszę mieć wzgląd na życie innych jeszcze ludzi — i na przyjaciół — i na pewne obietnice i — i także na siebie. Zatrzymuję pana — zakończył ostro.
Carter odetchnął głęboko. Obaj mężczyźni mogli słyszeć nad sobą na pokładzie ciche kroki, krótkie szepty, niewyraźne słowa mówione blisko luki świetlnej. Głos Shawa zabrzmiał głośno i burkliwie:
— Zwinąć górne marsle, tindalu!
— To ci dopiero dziwaczna historja — mruknął Carter, patrząc w podłogę. — Dziwny z pana człowiek. Zdaje mi się że trzeba wierzyć temu co pan mówi — chyba, że pan i ten pański pomocnik jesteście dwaj warjaci, którzy w jakiś sposób zawładnęli tym brygiem. Przecież ten człowiek tam na górze chciał wszcząć ze mną sprzeczkę o to, że znalazłem się tutaj, a teraz pan mi grozi, że raczej mnie pan zastrzeli niż stąd wypuści! Nie wiele sobie z tego robię, bo prędzej czy później wisiałby pan za to, a nie wygląda mi pan na człowieka, który ma skończyć w ten sposób. Gdyby to, co pan mówi, było prawdziwe choćby tylko w połowie, powinienbym wracać do statku tak prędko jak tylko się da. Wydaje mi się jednak, że pański przyjazd będzie dla jachtu małą pociechą — i że moja obecność może się tam na coś przydać. — To ci dopiero... Czy mogę jechać w swojej łódce?
— Jak pan woli — rzekł Lingard. — Zbliża się szkwał.
— Jestem na służbie i zmoknę razem z mymi chłopcami. Niech pan nam da porządną, długą linę, panie kapitanie.
— To już zrobione — rzekł Lingard. — Wygląda pan na rozsądnego marynarza i chyba pan rozumie, że nicby z tego nie wyszło, gdyby pan chciał drapnąć przede mną.
— Jak na człowieka, który o byle co gotów jest strzelać, wydaje się pan bardzo ufnym — wycedził Carter. — Jeśli przetnę linę podczas szkwału, mam niejakie dane, że więcej pana nie zobaczę.
— Spróbuj pan tylko — rzekł sucho Lingard. — Są oczy na tym brygu, które zobaczą pańską łódź, kiedy pan nie będzie mógł dojrzeć okrętu. Pan jest z gatunku, który lubię, ale jeśli pan będzie chciał mię nabrać, to pana znajdę — a gdy pana znajdę, pójdzie pan na dno jak mnie pan tu widzi.
Carter klasnął ręką w udo, a oczy mu się zaświeciły.
— Ej do djabła! — zawołał. — Gdyby nie ludzie, których mam z sobą, spróbowałbym to zrobić dla kawału. Taki pan jest pewien siebie, panie kapitanie. Panby i świętego sprowokował do otwartego buntu.
Był znowu w dobrym humorze; parsknął śmiechem, ale wnet spoważniał.
— Niech się pan nic nie boi — rzekł — nie wymknę się panu. Jeśli ma być jakaś bitka — o czem pan zdaje się napomyka — obiecuję panu że nie założę rąk — i...
Wyciągnął ramiona, spojrzał na nie, potrząsnął niemi zlekka.
— I ta para ramion przyda się także — dodał, cedząc słowa niedbale po swojemu.
Ale władca brygu, siedząc z łokciami opartemi o stół i twarzą w dłoniach, popadł nagle w zadumę tak głęboką i skupioną, że zdawał się nie słyszeć, nie widzieć, nie oddychać. Widok tego człowieka, pochłoniętego myślami tak zupełnie, zdumiał Cartera może bardziej jeszcze niż wszystkie inne wydarzenia tej nocy. Gdyby dziwny jego gospodarz rozwiał mu się nagle w oczach, nie czułby się bardziej nieswojo i samotnie w tej kajucie, gdzie wytrwały zegar wystukiwał bezużyteczne minuty ciszy, tak jak później miał mierzyć tym samym spokojnym rytmem bezcelową gwałtowność sztormu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.