<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I

Z gładkiego błękitu morskiej płycizny dźwiga się Carimata, jałowa wyniosłość o szarem i żółtem zabarwieniu, o szczytach płowych i nieurodzajnych. Ku zachodowi widać Suroeton, oddzielony wąskim pasem wody, wysepkę o wygiętym zarysie przełęczy, podobnym do grzbietu pochylonego olbrzyma. A na wschód leży grupa drobnych wysepek, zatartych i niewyraźnych; mgliste ich kontury zdają się rozpływać w gromadzących się cieniach. Noc postępuje od wschodu wślad za cofającem się słońcem, posuwa się zwolna, chłonąc ląd i morze; ląd poszarpany, udręczony i stromy; morze równe, nęcące gładzią wygodnej, jednolitej powierzchni do wędrówek łatwych i nieskończonych.
Wiatru nie było i mały bryg, który stał przez całe popołudnie kilka mil na północo-zachód od Carimaty, posunął się w tym czasie zaledwie o pół mili. Spokój był zupełny — martwy, tępy spokój, cisza martwego morza i martwego powietrza. Jak okiem sięgnąć panował bezwład. Nic się nie poruszało ani na ziemi, ani na wodzie, ani ponad niemi w niezamąconej wspaniałości nieba. Na równej powierzchni cieśniny bryg tkwił spokojny i prosty, jakby spojony na moc, kilem w kil, z własnym wizerunkiem, odbitym w olbrzymiem, nieobramionem zwierciadle morza. Na południe i wschód podwójne wyspy strzegły w milczeniu podwójnego okrętu, który zdawał się tkwić między niemi nazawsze — zwątpiały więzień bezruchu, nieporadny jeniec płytkiego morza.
Już od południa lekkie i kapryśne powiewy tych mórz rzuciły mały bryg na pastwę nierychłego losu; dziób statku obrócił się wolno na zachód, a koniec smukłej i wygładzonej rei bukszprytowej, wystający śmiało za wdzięcznie wygięty przód okrętu, godził w wieczorne słońce jak włócznia ważąca się wysoko w dłoni wroga. Z prawej strony juty, tuż przy kole, sternik malajski stał, wparłszy mocno nogi w kratę i tęgim chwytem trzymał szprychy pod kątem prostym, jak gdyby okręt żeglował pod sztormowym wiatrem. Sternik stał bez drgnienia jak skamieniały, gotów puścić w ruch koło natychmiast, gdy los pozwoli brygowi ruszyć w drogę przez oleiste morze.
Drugą ludzką istotą obecną wówczas na pokładzie był oficer pełniący służbę, biały człowiek niskiego wzrostu, krępy, o wygolonych policzkach, siwiejącym wąsie i twarzy powleczonej szkarłatem przez palące słońce i ostre, słone wiatry mórz. Zrzucił poprzednio lekką kurtkę i miał na sobie tylko białe spodnie i cienką perkalową koszulę; skrzyżowawszy na piersi krzepkie ramiona, wyglądające jak dwa grube kawały surowego mięsa, krążył po jucie od burty do burty. Na bosych nogach miał słomiane sandały a głowę osłaniał mu olbrzymi korkowy kapelusz — niegdyś biały lecz teraz bardzo brudny — który nadawał całej postaci wygląd dziwacznego, poruszającego się grzyba. Niekiedy oficer przerywał swą niespokojną wędrówkę przez trap juty i stawał nieruchomo, utkwiwszy niepewny wzrok w spokojnej wodzie, gdzie się bryg odbijał. Mógł widzieć także tam w dole swą głowę i ramiona wychylające się z nad burty; stał długo, jakby pociągnięty własnemi rysami i mruczał niewyraźne przekleństwa na ciszę, która leżała na statku jak niewzruszony ciężar — niezmierny i palący.
W końcu westchnął głęboko, zmusił się do wielkiego wysiłku, i oderwawszy się od burty, zdołał się dowlec w swych sandałach aż do stojaka z busolą. Tu zatrzymał się znowu, wyczerpany i znudzony. Z pod uchylonych szyb bliskiej luki świetlnej nad kabiną dochodziło nikłe ćwierkanie kanarka, które zdawało się sprawiać marynarzowi pewną przyjemność. Przysłuchiwał się, uśmiechnął się zlekka, szepnął: „Dicky, biedny Dick“ — i pogrążył się znów w niezmiernej ciszy świata. Oczy jego zamknęły się, a głowa zwisła nad gorącym mosiądzem pokrywającym wierzch stojaka z busolą. Nagle targnął się w górę i rzekł ostro zachrypłym głosem:
— Ty tam — śpisz, czy co? Ster na drugą stronę. Statek się cofa.
Malaj, bez najlżejszej zmiany w rysach czy pozie, jak gdyby był bezdusznym przedmiotem, powołanym nagle do życia przez ukryty czar tych słów, obrócił szybko koło, przepuszczając szprychy między rękami; a gdy ruch ustał ze zgrzytliwym hałasem, ujął je znów i trzymał ponuro. Jednak po chwili zwrócił zwolna głowę ku ramieniu, spojrzał na morze i rzekł upartym tonem:
— Nie chwycić wiatr — niema droga.
— Nie chwycić, nie chwycić — to wszystko co wiesz — burknął marynarz o czerwonej twarzy. — Chwytaj ręka za ręką, mój Ali — ciągnął z nagłą pobłażliwością. — Za chwilę schwycisz wiatr, a wtedy ster będzie narychtowany jak trzeba. Rozumiesz?
Nieczuły wilk morski zdawał się nic nie słyszeć i nic nie rozumieć. Biały popatrzył z niesmakiem na niewzruszonego Malaja, obrzucił wzrokiem horyzont, spojrzał znów na sternika i rozkazał krótko:
— Z powrotem ster. Czy nie czujesz powiewu od rufy? Stoisz jak malowany.
Malaj obrócił znów szprychy ze wzgardliwem posłuszeństwem, a człowiek o czerwonej twarzy skierował się ku przodowi, mrucząc coś pod nosem, gdy przez otwartą lukę świetlną dobiegło go wołanie: „Hej, wy tam na pokładzie!“ Stanął jak wryty, a wyraz jego twarzy zmienił się raptownie na uważny i pełen uprzejmości.
— Jestem, panie kapitanie — rzekł, pochylając ucho ku otworowi.
— Cóż tam się dzieje na górze? — zapytał głęboki głos z dołu.
Mężczyzna o czerwonej twarzy rzekł zdziwionym tonem:
— Słucham, panie kapitanie?
— Słyszałem jak obracaliście ster z burty na burtę. Co pan tam robi, panie Shaw? Czy wiatr się pokazał?
— Ta-ak — przeciągnął Shaw, wtykając głowę pod szyby i mówiąc do mroku w kajucie. — Zdawało mi się, że jest lekki wietrzyk, i — ale teraz już ustał. Nigdzie ani powiewu pod niebem.
Cofnął głowę i chwilę czekał przy luce, ale słyszał tylko ćwierkanie niestrudzonego kanarka, słabiuchny świegot, który zdawał się sączyć przez zwisające czerwone kwiaty geranji rosnące w doniczkach pod szybami. Odszedł powoli parę kroków dalej, kiedy głos z dołu zawołał prędko:
— Panie Shaw! Czy pan jest?
— Jestem, panie kapitanie — odrzekł, wracając.
— Czy ruszyliśmy z miejsca tego popołudnia?
— Ani na cal, panie kapitanie, ani na cal. Zupełnie jakbyśmy stali na kotwicy.
— To tak zawsze — rzekł niewidzialny Lingard. Głos jego zmieniał natężenie stosownie do jego poruszeń w kajucie i wybuchnął niebawem jasnym dźwiękiem w chwili gdy głowa Lingarda ukazała się nad zasuwą tambuczy. — Zawsze tak jest! Prądy zaczynają się dopiero gdy już ciemno i człowiek nie może zobaczyć na jakie paskudztwo woda go niesie, no a wtedy przychodzi wiatr. I to prosto od rufy — jakbym go widział.
Shaw wzruszył zlekka ramionami. Malaj u steru dał nurka w lukę świetlną kajuty aby spojrzeć na zegar, poczem pociągnął dwa razy mały dzwonek na rufie. Natychmiast z przodu na głównym pokładzie rozległ się ostry, przeciągły gwizd, który zmiękł i zamarł w ciszy. Władca brygu wynurzył się z luki schodni na pokład, spojrzał w górę na skantowane reje i z progu ogarnął horyzont przeciągłem spojrzeniem.
Miał lat około trzydziestu pięciu, prosty był i gibki. Poruszał się swobodnie, raczej jak człowiek zwykły przemierzać równiny i wzgórza niż jak ten, który od najwcześniejszej młodości przywykł do przeciwdziałania nagłemi zgięciami ciała wznoszeniu się i chybotom ciasnego pokładu na drobnych statkach, miotanych kaprysami gniewnego lub rozigranego morza.
Miał na sobie popielatą flanelową koszulę, a białe jego spodnie przytrzymywała błękitna jedwabna szarfa, owinięta ciasno wkoło smukłych bioder. Wyszedł z kajuty tylko na chwilę, ale przekonawszy się, że główny marsel rzuca cień na rufę, pozostał z gołą głową na pokładzie. Jasne, kasztanowate włosy wiły się zlekka na jego kształtnej głowie, a przystrzyżona broda mieniła się jaskrawo gdy mijał wąski pas słońca, jakby każdy jej włosek był falistym i cieniuchnym złotym drucikiem. Usta Lingarda ginęły pod gęstemi wąsami; nos był prosty, krótki, o lekko stępionym końcu; szeroki pas mocniejszej czerwieni leżał pod oczami i przylegał do kości policzkowych. Oczy nadawały twarzy szczególny wyraz. Brwi, ciemniejsze od włosów, kreśliły prostą linję pod szerokiem, gładkiem czołem, znacznie bielszem od ogorzałej twarzy. Siwe oczy, gorejące jak gdyby blaskiem ukrytego ognia, mieniły się czerwonemi błyskami, co nadawało badawczość i zapał spokojnemu ich spojrzeniu.
Ten człowiek tak dobrze niegdyś znany, a dziś zapomniany tak zupełnie wśród czarownych i nieczułych brzegów płytkiego morza, miał wśród kolegów przezwisko „Czerwonookiego Toma“. Dumny był ze swego szczęścia, ale bynajmniej nie ze swego rozsądku. Pysznił się swym brygiem, szybkością swego okrętu, który uchodził za najzwinniejszy statek na tych wodach; pysznił się także tem, co statek przedstawiał.
A bryg przedstawiał owoc szczęśliwej wyprawy na Wiktorjańskie pola złotodajne; przedstawiał przezorną wstrzemięźliwość właściciela, długie dni snutych przezeń planów i miłującego trudu przy budowie; wielką radość lat jego młodych, niezrównaną wolność mórz; idealny — bo wędrowny — dom; niezależność, umiłowanie Lingarda — i jego troskę. Słyszał często jak ludzie mówili, że Tom Lingard nie dba o nic na świecie prócz swego brygu — i z uśmiechem poprawiał w myśli to zdanie, dodając że nie dba o nic żywego — prócz brygu.
Dla niego bryg był równie pełen życia jak i szeroki świat. Czuł jego żywotność w każdym ruchu, w każdem chybnięciu się, w każdem przechyleniu ostrokończastych masztów, tych masztów, których malowane gałki dla oczu żeglarza poruszają się wiecznie na tle chmur albo na tle gwiazd. Ten statek był mu zawsze drogim — jak dawna miłość; zawsze pożądanym — jak obca kobieta; zawsze pełnym tkliwości — jak matka; zawsze wiernym — jak ukochane dziecię męskiego serca.
Lingard stał nieraz godzinami z łokciem na burcie, z głową wspartą na dłoni i słuchał — słuchał w sennej ciszy pieszczotliwego i pełnego obietnic szeptu morza, które sunęło w szybko niknących bańkach wzdłuż gładkich, pomalowanych na czarno boków statku. Co przewijało się w takich chwilach samotnej zadumy przez duszę tego potomka wielu rybackich pokoleń z wybrzeży Devonu — człowieka, który jak większość ludzi z jego sfery był głuchy na subtelne głosy świata i ślepy wobec tajemniczych jego przejawów — który zawsze był gotów zmierzyć się z konkretną rzeczywistością, bez względu na warunki jaknajbardziej nieoczekiwane, przerażające lub groźne, ale jak dziecko był bezbronny wobec ukrytych porywów własnego serca; jakie były myśli tego człowieka, gdy popadł w marzący nastrój — trudno powiedzieć.
Zapewne i jego — jak większość z nas — unosił niekiedy poryw budzącego się liryzmu w krainy czarujące, puste i niebezpieczne. Ale — jak większość z nas — nieświadom był swych bezpłodnych podróży ponad absorbującemi troskami tej ziemi. Jednak owe chwile, niewątpliwie bezsensowne i stracone, rzucały na powszednie życie tego człowieka coś nakształt gorejącej, pogodnej poświaty, która łagodziła kanty jego szorstkiej natury. Takie chwile zacieśniały więzy pomiędzy nim a brygiem.
Lingard zdawał sobie sprawę, że jego mały stateczek jest w stanie dać mu to, czego on sam nie mógłby uzyskać od nikogo i od niczego na świecie: coś, co stanowiło najistotniejszą jego własność. Zależność tego krzepkiego mężczyzny o tęgich kościach i muskułach od posłusznej rzeczy z drzewa i żelaza, nabierała przez to jego poczucie tajemniczego dostojeństwa miłości. Statek miał wszystkie zalety żywej istoty: szybkość, posłuszeństwo, ufność, wytrzymałość, piękno, zdolność do działania i cierpienia — wszystko, prócz życia. Człowiek był natchnieniem tej rzeczy, którą uważał za najdoskonalszą w swoim rodzaju. Jego wola była wolą statku, myśl — impulsem; to on tchnął weń życie. Lingard czuł to wszystko niejasno, nie wyrażając nigdy tego uczucia w bezgłośnej formule myśli. Jedynem jego ukochaniem był ten statek, bryg o objętości trzystu czternastu tonn — całe królestwo!
A teraz władca chodził miarowo po pokładzie swego królestwa — barczysty, z gołą głową. Stąpał rozkołysanym krokiem, machając swobodnie ramionami, jak człowiek wyruszający w pole na piętnastokilometrową przechadzkę; ale co dwanaście kroków musiał nagle zawracać i iść z powrotem aż do poręczy.
Shaw założył ręce za pas i wparł się obu łokciami w burtę; zdawało się że spogląda na pokład między nogami. W rzeczywistości zaś wpatrywał się w domek z malutkim frontowym ogródeczkiem, zagubiony w labiryncie nadrzecznych ulic na wschodnim krańcu Londynu. Shawa męczyła trochę okoliczność, że nie mógł dotychczas zawrzeć znajomości ze swym synem liczącym osiemnaście miesięcy — i to właśnie wywołało odlot jego fantazji w mroczną rodzinną atmosferę. Lecz był to spokojny lot, po którym nastąpił szybki powrót. Nim upłynęły dwie minuty, Shaw znalazł się znów na brygu — „w pogotowiu“ — jak zwykle mawiał. Pysznił się tem, że jest zawsze „w pogotowiu“.
W stosunku do majtków był porywczy i szorstko się do nich odzywał. Każdemu ze swych zwierzchników okazywał na zewnątrz tyle uszanowania ile tylko potrafił, wewnętrznie zaś był z zasady wrogo względem nich usposobiony; tak rzadko który z kapitanów należał według niego do gatunku ludzi „w pogotowiu“.
Co się tyczy Lingarda, z którym pracował dopiero od niedawna — a dostał się na bryg w Madras Roads, rzuciwszy wskutek kłótni i bójki z kapitanem statek wracający do kraju — otóż dla Lingarda miał dosyć dużo uznania, choć stwierdzał z żalem, że i ten szyper — jak większość ludzi — miał pewne idjotyczne manje; Shaw określał je jako „kiełbie we łbie“.
Był to człowiek — wielu się takich spotyka — mający istotną wartość tylko dla siebie samego, i pozbawiony znaczenia poza tem, że pełnił obowiązki głównego pomocnika na brygu i był jedynym białym z załogi obok kapitana. Czuł się nieskończenie wyższym od żeglarzy malajskich, z którymi miał do czynienia, i traktował ich z wyniosłą pobłażliwością, choć był przekonany, że w razie czego okaże się dobitnie, iż wszystkie te draby nie są „w pogotowiu“.
Z chwilą gdy duch jego wrócił ze swego domowego urlopu, Shaw oderwał się od burty i posunąwszy się naprzód, stanął przy trapie juty, spoglądając wzdłuż sztymborku głównego pokładu. Lingard ze swej strony zatrzymał się także i patrzył przed siebie z roztargnieniem. Na śródokręciu, między wąskiemi belkami przymocowanemi z każdej strony luki ładunkowej, mógł widzieć gromadkę ludzi przycupniętych wkoło drewnianej tacy naładowanej kopiasto ryżem i stojącej na świeżo zamiecionej podłodze. Milczący mężczyźni o ciemnych twarzach i łagodnych oczach siedzieli w kucki i pojadali godnie z przejęciem, które nie wyłączało powściągliwości.
Z całej gromadki tylko dwóch czy trzech miało sarongi, gdyż pozostali ulegli — przynajmniej na morzu — poniżającemu zwyczajowi: nosili europejskie spodnie. Dwóch siedziało na belkach. Jeden z nich — mężczyzna o dziecinnej, jasno-żółtej twarzy i zarozumiałym, głupkowatym uśmiechu pod kosmykami twardych, prostych wąsów, zabarwionych na kolor mahoniu — był tindalem załogi — czemś w rodzaju pomocnika bosmena czyli seranga. Drugi, siedzący na bomie obok niego, był prawie zupełnie czarny, niewiele większy od dużej małpy, a pomarszczona jego twarz miała wyraz komicznej dzikości, która charakteryzuje często ludzi z południowo-wschodniego wybrzeża Sumatry.
Był to kassab czyli szafarz, piastujący godność wygodną i pełną dostojeństwa. Kassab był jedynym z pośród wieczerzającej załogi, który zauważył obecność dowódcy na pokładzie. Szepnął coś do tindala; ten zsunął natychmiast na bok głowy swój stary kapelusz, który to bezsensowny gest nadał mu minę skończenie głupkowatą. Pozostali usłyszeli również szept kassaba, lecz w dalszym ciągu pożywiali się sennie, podnosząc pajęczemi ruchami chude ramiona.
Słońce znajdowało się mniej więcej o stopień nad horyzontem i z nagrzanej powierzchni wód lekka mgła zaczęła się podnosić; nikła mgiełka niewidzialna dla ludzkiego oka, dość jednak silna aby zmienić słońce w czerwoną, rozżarzoną tarczę, pionową i gorącą, która staczała się powoli na kraniec poziomej i zimnej na pozór tarczy połyskliwego morza. Oba krańce zetknęły się i krągła przestrzeń wód nabrała nagle tonu mrocznego jak zmarszczenie brwi, głębokiego jak ponura zaduma o złem.
Zdawało się, że senne wody zatrzymały na chwilę spadające słońce, z którego strzelił ku nieruchomemu brygowi po ciemnej powierzchni morza szlak światła prosty i jaśniejący, równy i wspaniały, ścieżka ze złota, purpury i fjoletu — olśniewająca i straszliwa — która prowadziła jak gdyby z ziemi prosto w niebo przez wrota chlubnej śmierci. Jaśniejący szlak zwolna płowiał. Światło zostało pokonane przez morze. Wreszcie pozostał w oddali tylko szczątek słońca, jak czerwona iskra unosząca się na wodzie. Ociągała się jeszcze czas jakiś i nagle — bez ostrzeżenia — zagasła, jakby zduszona zdradziecką ręką.
— Zaszło! — krzyknął Lingard, któremu wymknęła się ta ostatnia chwila zachodu, choć cały czas patrzył bacznie na słońce. — Zaszło! Panie Shaw, popatrzno pan, która jest na zegarze w kabinie!
— Zdaje mi się, że czas prawie zupełnie się zgadza, panie kapitanie. Trzy minuty po szóstej.
Sternik uderzył ostro w dzwon cztery razy. Inny bosy majtek przesunął się po dalszej stronie rufy, aby zluzować człowieka przy kole, a serang brygu wszedł po trapie, gdyż miał objąć po Shawie pieczę nad pokładem. Podszedł do kompasu i czekał, stojąc w milczeniu.
Serangu, weźmiesz kurs południowo-wschodni jak będzie wiatr — rzekł Shaw wyraźnie.
— Południowo-wschodni — powtórzył podstarzały Malaj z głęboką powagą.
— Dasz mi znać, gdy statek ruszy — dodał Lingard.
Ya, tuan — odrzekł Malaj, spoglądając szybko na niebo. Wiatr się zbliża — mruknął.
— Ja też tak myślę — szepnął Lingard jakby do siebie.
Cienie gromadziły się szybko wkoło brygu. Mulat wytknął głowę z kajuty i zawołał:
— Gotowe, panie kapitanie.
— Panie Shaw, chodźmy coś przegryźć — rzekł Lingard. — Ale, ale, rozejrzyjno się pan przed zejściem nadół. Ciemno już będzie, gdy wrócimy.
— Z pewnością, panie kapitanie — rzekł Shaw, biorąc lunetę i przykładając ją do oczu. — Cóż to za przeklęta sztuka — mówił urywanym głosem, majstrując przy szkłach, wsuwając je i wysuwając — jakoś nie mogę — ani rusz. — No! utrafiłem nareszcie!
Obrócił się zwolna na pięcie, trzymając koniec rury na widnokręgu. Potem zamknął instrument z trzaskiem i rzekł stanowczo:
— Nie widać nic, panie kapitanie.
Zszedł nadół za Lingardem, zacierając wesoło ręce.
Przez długą chwilę milczenie panowało na rufie. Potem majtek u koła odezwał się sennie:
— Czy malim powiedział, że niema nic na morzu?
— Tak — mruknął serang, nie patrząc na stojącego za nim człowieka.
— Między wyspami była łódź — wyrzekł majtek bardzo cicho.
Serang stał wyprostowany i sztywny obok kompasu, z rękami splecionemi na plecach i zlekka rozstawionemi nogami. Jego twarz, którą trudno już było rozróżnić, nie wyrażała nic zgoła — jak drzwi kasy.
— Słuchajże co mówię — nalegał sternik łagodnym tonem.
Zwierzchnik nie poruszył się wcale. Wilk morski pochylił się nieco z wysokości kraty przy kole.
— Widziałem łódź — szepnął z odcieniem tkliwego uporu, jak kochanek błagający o łaskę. — Widziałem łódź. Hadżi Wasub! Ya! Hadżi Wasub!
Serang był ongi po dwakroć pielgrzymem i nie okazał się obojętnym na dźwięk należnego mu tytułu. Posępny uśmiech zjawił się na jego twarzy.
— Widziałeś płynące drzewo, o Sali — rzekł ironicznie.
— Ja jestem Sali, i moje oczy są lepsze od zaczarowanej mosiężnej rzeczy, która rozciąga się na wielką długość — rzekł uparty sternik. — Łódź była tam, tuż za wyspą leżącą najdalej na wschód. Tam była łódź, a ci co w niej siedzieli mogli widzieć statek pod zachodnie światło — chyba, że są ślepcami zagubionymi na morzu. Widziałem łódź. Czy widziałeś ją także, o Hadżi Wasub?
— Czy ja jestem tłustym białym mężczyzną? — warknął serang. — Byłem człowiekiem morza przed twojem urodzeniem, o Sali! Mamy rozkaz milczeć i pilnować steru, aby okrętowi nie stało się nic złego.
Po tych słowach wrócił do swej nieugiętej wyniosłości. Stał z nogami nieco rozstawionemi obok kompasu, bardzo sztywny i wyprostowany. Oczy jego wędrowały nieustannie od oświetlonej róży kompasu do mrocznych żagli brygu i z powrotem, a ciało było nieruchome, jakby wycięte z drzewa i wbudowane w okręt. Tak to hadżi Wasub, serang brygu Błyskawica, pełnił kapitańską wachtę z wytężoną i baczną gotowością — niestrudzony i czujny — niewolnik obowiązku.
W pół godziny po zachodzie ciemność objęła ziemię i niebo w niepodzielne panowanie. Wyspy rozpłynęły się w nocy. A mały bryg, tkwiący tak spokojnie na gładkiej wodzie cieśniny, zdawał się spać głęboko, otulony wonnym płaszczem gwiezdnego blasku i ciszy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.