Ocalenie (Conrad)/Część III/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ocalenie |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | The Rescue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część III |
Indeks stron |
D’Alcacer odstąpił wtył i spoglądał po wszystkich z głęboką i czujną uwagą. Zdawało się, że Lingard niezdolny jest oderwać się od jachtu; ociągał się — jakby go coś zatrzymało w chwili, gdy już odchodził — niby człowiek, co przystanął aby przemyśleć ostatnią rzecz, którą ma do powiedzenia; a ten bezwład ciała, zapomnianego przez pracującą duszę, przypomniał Carterowi ową chwilę w kajucie, kiedy patrzył sam jeden na tego człowieka mocującego się ze swemi myślami, nieruchomego — we władzy sumienia.
Pan Travers wymamrotał przez zęby:
— Jak długo jeszcze ma trwać ta komedja? Mówiłem już, żeby pan opuścił mój jacht.
— Niechże pan pomyśli o tych nieborakach — szepnął Lingard, rzuciwszy krótkie spojrzenie na załogę, zbitą w gromadkę blisko nich.
— Pan jest ostatnim człowiekiem, któremubym zaufał w każdej okoliczności — rzekł gryząco pan Travers bardzo zniżonym tonem, z niezrozumiałem lecz widocznem zadowoleniem. — Pan tutaj traci tylko swój czas.
Lingard zaczerwienił się gwałtownie aż po uszy.
— Pan — pan — — zająknął się i wpatrzył w Traversa. Żuł, pomrukując, jakąś zniewagę i wreszcie połknął ją z wysiłkiem. — Płacę swoim czasem za pańskie życie — rzekł w końcu.
Zauważył nagłe poruszenie i spostrzegł, że pani Travers wstała z fotela.
Tknięta nagłym impulsem, podeszła do grupy na rufie, kierując się wprost ku Immadzie. Hassim usunął się, a obojętny jego wzrok — jak przystało na szlachetnie urodzonego Malaja — przemknął po niej jak gdyby była niewidzialną.
Wysoka, giętka, poruszała się swobodnie. Cera jej była w cieniu tak olśniewająca, że zdawała się otaczać jej głowę aureolą. Na gładkie, szerokie czoło zsuwały się nisko obfite, blade blond włosy, cienkie jak jedwab, sfalowane jak morze, ciężkie jak hełm, bez połysku na zgięciach, jakby nietknięte nigdy przez promień światła; a szyja biała, gładka, tętniąca życiem, krągła szyja o delikatnym i silnym zarysie, podtrzymywała dumnie tę promienną twarz i blady gąszcz włosów nigdy przez słońce nie całowanych.
Pani Travers odezwała się żywo:
— Ależ to jest dziewczyna!
D’Alcacer składał pani Travers nową daninę ciekawości. Silny powiew zatrzepotał płóciennym dachem; uniósł jedną z zasłon, wpuszczając na rufę szemrzący połysk płytkiego morza i ukazując d’Alcacerowi świetlany obszar z linją dalekiego horyzontu — ciemną jak skraj otaczającej ich nocy — przeciągniętą na wysokości ramion Edyty... Gdzież on spotkał tę kobietę po raz ostatni — dawno już, z drugiej strony świata? Tam widział ją też wśród migotliwej wspaniałości, na tle jakby zalanego światłem przestworu. Okrążała ją także noc, która czeka na swą kolej, aby pochłonąć blaski, wspaniałość, mężczyzn, kobiety.
Nie mógł sobie tego na razie przypomnieć, ale odczuwał wyraźnie, że ze wszystkich kobiet, które znał, ona jedna jest stworzona do czynu. Każdy jej ruch miał pewność i swobodę, wagę żywego faktu, duchowe piękno nieulękłego wypowiedzenia się. Jej giętkiej postaci nie psuł żaden niepewny kontur pod zwyczajną suknią z granatowego materjału, obciskającą jej kształty ze śmiałą prostotą.
Tylko kilka kroków dzieliło ją od Immady, ale nim się przed nią zatrzymała, d’Alcacer przypomniał sobie, gdzie widział panią Travers po raz ostatni — daleko na zachodzie — nieprawdopodobnie różną, jak w innym świecie, jakby w fantasmagorji stworzonej przez rozgorączkowaną wyobraźnię. Ujrzał ją w jaśniejącej perspektywie wspaniałych salonów, wśród niespokojnego wiru i nurtu ludzkiego morza, u stóp ścian wysokich jak skały, pod wyniosłemi sklepieniami, które jak tropikalne niebo rzucały światło i żar na płytki połysk mundurów, gwiazd, brylantów — i oczu, błyszczących w zmęczonych lub obojętnych twarzach tłumu na urzędowem przyjęciu. Wyszedłszy stamtąd, natknął się na nieuniknioną ciemność — zdającą się czekać cierpliwie — i na chmurne niebo, tamujące brzask londyńskiego poranka. Trudno w to było uwierzyć.
Lingard, który przed chwilą wyglądał dziko i niebezpiecznie, uderzył się po udzie i zdradził zaniepokojenie.
— Boże mój, zapomniałem zupełnie o pani! — wyrzekł z przestrachem.
Pani Travers utkwiła wzrok w Immadzie. Jasnowłosa i biała, stanęła przed dziewczęciem o oliwkowej twarzy i kruczych kędziorach — dojrzała w swej doskonałości — z wyższością kwiatu nad liściem, zdania zawierającego myśl nad okrzykiem, który może wyrazić tylko wzruszenie. Olbrzymie obszary i niezliczone wieki rozciągały się między niemi; spoglądała na Immadę, jak się spogląda w swoje własne serce — pochłonięta ciekawością, pełna cichego podziwu, przejęta niezmiernem współczuciem. Lingard mruknął ostrzegawczo.
— Niech pani jej nie dotyka.
Pani Travers spojrzała na niego.
— Pan myśli, że mogłabym ją skrzywdzić? — spytała cicho i tak ją przestraszyło ponure: „Kto wie“ — mruknięte przez Lingarda, że zawahała się chwilę, nim się uśmiechnęła.
— To prawie dziecko! I taka ładna! Co za delikatna twarzyczka! — mówiła, a w tejże chwili głębokie westchnienie morskiej bryzy podniosło znów i opuściło zasłony, tak że dźwięk, wiatr i połysk wbiegły jak gdyby jednocześnie i uniosły jej słowa w przestrzeń. — Nie miałam wyobrażenia o czemś tak czarującem i łagodnem — mówiła dalej głosem, który bezwiednie rozgrzewał, pieścił i miał czarodziejską władzę przenikania duszy rozkoszą. — Taka młodziutka! i mieszka tutaj — prawda? Na morzu, czy gdzie? Mieszka — — I jakby w trakcie mówienia odsunięto ją nagle na wielką odległość, rzekła cicho: — Jak też ona żyje?
Lingard nie widział prawie Edyty Travers do tej chwili. Nie widział właściwie nikogo prócz Traversa. Patrzył i słuchał w oszołomieniu, jakby doznawał czegoś zupełnie nowego.
Wreszcie zebrał myśli, zdobywając się na wyraźny wysiłek, i rzekł z resztą wściekłości:
— Co pani do niej? Ona wie, co to wojna. Czy pani ma pojęcie o wojnie? I głód zna, i pragnienie, i niedolę; rzeczy, o których pani tylko słyszała. Śmierć przeszła koło niej tak blisko, jak ja teraz stoję od pani — i co was to wszystko może obchodzić?
— To dziecko! rzekła zwolna w zdumieniu.
Immada zwróciła na panią Travers oczy czarne jak węgiel, błyszczące i łagodne jak tropikalna noc; i spojrzenia tych dwu kobiet, spojrzenia różne a badawcze, spotkały się, zetknęły i jak gdyby się splotły, poufnie zespolone. Rozdzieliły się wreszcie.
— Poco oni tu przybyli? Dlaczego pokazałeś im drogę do tego miejsca? — spytała cicho Immada.
Lingard zaprzeczył poruszeniem głowy.
— Biedne dziewczątko — rzekła pani Travers. — Czy one wszystkie takie ładne?
— Jakto, wszystkie? — wymamrotał Lingard. — Nie znajdzie się drugiej takiej, choćby się przetrząsnęło wszystkie wyspy dokoła.
— Edyto! — wykrzyknął pan Travers napominającym, cierpkim głosem, tak że wszyscy spojrzeli na niego z niepewnością i zdumieniem.
A pani Travers zapytała:
— Kto ona jest?
Lingard, bardzo czerwony i poważny, oświadczył krótko:
— Księżniczka.
Rozejrzał się natychmiast podejrzliwie. Nikt się nie uśmiechnął. D’Alcacer, uprzejmy i obojętny, trzymał się tuż za Edytą.
— Jeżeli ona jest księżniczką, to ten człowiek jest rycerzem — mruknął z przekonaniem. — Jakem żyw, to rycerz! Potomek nieśmiertelnego hidalga, błądzący po morzu. Byłoby dla nas korzystnie zyskać w nim przyjaciela. Myślę zupełnie poważnie, że pani powinnaby —
Odeszli oboje na stronę, rozmawiając cicho z pośpiechem.
— Tak, powinna pani —
— Ale jak? — przerwała, chwytając znaczenie jego słów jak piłkę.
— Niech mu pani coś powie.
— Czy to jest doprawdy konieczne? — spytała z powątpiewaniem.
— Nie zaszkodziłoby — rzekł d’Alcacer z nagłą obojętnością w głosie — przyjaciel lepszy jest zawsze od wroga.
— Zawsze? — powtórzyła z naciskiem. — Ale cóż mu mogę powiedzieć?
— Kilka słów — odrzekł; — uważam, że jakiekolwiek słowa, wypowiedziane pani głosem — —
— Panie d’Alcacer!
— Albo mogłaby pani spojrzeć parę razy na niego — niekoniecznie jak na rozbójnika — ciągnął dalej.
— Czy pan się boi, panie d’Alcacer?
— Szalenie — odrzekł, schylając się po wachlarz leżący u jej stóp. — Dlatego właśnie zależy mi tak na zgodzie. I nie powinna pani zapominać, że jedna z waszych królowych stąpnęła niegdyś na płaszcz takiego może człowieka.
Oczy jej zabłysły; spuściła nagle powieki.
— Nie jestem królową — rzekła zimno.
— Niestety, nie — przyznał; — ale tamta kobieta nie miała żadnego innego czaru — prócz korony.
W tej chwili Lingard, do którego Hassim coś mówił poważnie, zaprzeczył głośno:
— Pierwszy raz widzę tych ludzi.
Immada chwyciła brata za ramię. Pan Travers rzekł szorstko:
— Zechce pan łaskawie zabrać tych krajowców.
— Pierwszy raz ich widzi — szepnęła Immada jakby w zachwycie.
D’Alcacer spojrzał na Edytę i posunął się o krok naprzód.
— Czyby nie dało się jakoś zażegnać tych trudności, panie kapitanie? — zapytał z wytworną uprzejmością. — Proszę wziąć pod uwagę, że nietylko mężczyźni są tu na statku —
— Niech zginą! — zawołała tryumfująco Immada.
Chociaż jeden jedyny Lingard zrozumiał znaczenie tych słów, wszyscy na pokładzie odczuli ciężar niespokojnego milczenia, które zapadło po jej słowach.
— Ach! on już odchodzi. No więc, proszę pani — szepnął d’Alcacer.
— Mam nadzieję — rzekła pani Travers w nagłym porywie i zatrzymała się, jakby zatrwożona dźwiękiem tych słów. Lingard przystanął.
— Mam nadzieję — zaczęła znowu — że to biedne dziewczątko doczeka się lepszych czasów — — Zawahała się.
Lingard czekał uważnie z powagą.
— Pod pańską opieką — dokończyła. — I wierzę, że pan miał względem nas życzliwe zamiary.
— Dziękuję pani — rzekł Lingard z godnością.
— I ty, i pan d’Alcacer — zauważył surowo pan Travers — zatrzymujecie niepotrzebnie tego — hm — człowieka i — hm — jego — hm — przyjaciół!
— Zapomniałem o pani — a teraz — co? Trzeba — trudno jest — trudno — — ciągnął Lingard bez związku. Spoglądał w fijołkowe oczy pani Travers i czuł się głęboko wzruszony i obezwładniony, jakby się wpatrywał w jakąś daleką przestrzeń. — Ja — pani nie wie — ja — pani — ja nie mogę... Ha! To wszystko jest winą tego człowieka! — wybuchnął.
Przez chwilę, jakby nie posiadając się z gniewu, mierzył wzrokiem pana Traversa, poczem wzniósł ramię nagłym gestem i ruszył wielkiemi krokami ku zejściu, gdzie Hassim i Immada, zaciekawieni, cierpliwie na niego czekali. Wymówił jedno jedyne słowo: „Chodźcie“ — i pierwszy zaczął schodzić do łodzi. Na pokładzie nie było słychać najlżejszego szmeru, gdy tych troje znikało jedno za drugiem — jakby spuszczali się w morze.